wtorek, 11 sierpnia 2015

Dziecię boże ( odcinek 20 ).



                  Ksiądz Bazyl wrócił z joggingu spocony i zmęczony jak nieboskie stworzenie. W łazience dokładnie wytarł się ręcznikiem, a potem z łomotem opadł na szeroką, skórzaną kanapę w salonie. Chwycił po chwili za pilota i włączył CNN. Sięgnął po smartfona, miał dwa nowe esemesy, jeden od proboszcza: „Musimy się pilnie dzisiaj spotkać”. Nie czekał, wybrał numer przełożonego.

- Ksiądz Bazyl ? - usłyszał chwilę później.
- Tak, ksiądz proboszcz chciał ze mną rozmawiać.
- Słuchaj Bazylku. Dzwonił do mnie Marian Inglot, szef chicagowskiej Polonii. Szuka kogoś do towarzystwa dla prezydent małego miasta, z Polski, podczas obchodów Ośrodka.
- Ale dlaczego ksiądz pomyślał o mnie ? Czy Polonia nie ma swoich pracowników ?Wie, ksiądz proboszcz, że to trochę nie wypada chyba, żeby ksiądz ... ?
- Bazylku drogi. W Chicago wypada, jeśli jest zgodne z prawem stanowym, ale wiesz dlaczego chcę, żebyś to był ty ?
- No nie mam pojęcia, dlaczego ksiądz proboszcz z tym do mnie ...
- Ta pani też nie zna dobrze Ameryki, będziecie pasować do siebie, a Gary to mój serdeczny przyjaciel, a dla przyjaciół się nie odmawia.
- ? - Ksiądz Bazyl nie wiedział co powiedzieć.
- Rozumie ksiądz ?
- Rozumiem, ale co wierni sobie pomyślą.
- Już księdzu mówiłem, w Ameryce jest inaczej, proszę mi wierzyć, swemu proboszczowi może chyba ksiądz zaufać ?
- Tak, tak, mogę.
- Fine ! Gdzie jest teraz ksiądz?
- U siebie, na parafii.
- Proszę więc być za dwie godziny w siedzibie Chopa, wie ksiądz gdzie to ?
- Znajdę w internecie.
- No to wszystko OK ! Proszę być w miarę punktualnie. Niech ksiądz pojedzie taksówką, później zwrócę the green stuff.
- Z Bogiem !
- Z Bogiem !

             Nie miał pojęcia gdzie jest Chop, przysiadł przed laptopem, Bazyla zaskoczył  wielki drapacz chmur na ekranie komputera i to, że biuro Chopa mieściło się na 40tym piętrze. Do Downtown lepiej pojechać taksówką, ocenił i nabrał zaufania do swojego proboszcza, chociaż na początku miał wielkie wątpliwości. Właściwie nadal je miał, ale już jakoś tam oswojone, poza tym nie miał wyboru, szukał więc jaśniejszych punktów, jakiegoś dobra i siły, by stanąć godnie przed zadaniem, które mu powierzono. Nie chciał też zawieść proboszcza Jana Zamoyskiego. Szlachectwo zobowiązuje. No i te okrągłe 50 lat Chopa. Ksiądz Bazyl poszedł do łazienki, starannie wymydlił najważniejsze części ciała, wyrwał włoski z dziurek w nosie, ponownie się ogolił, bo szczecina rosła mu w tempie milimetra co dwie godziny i jeszcze rzecz jasna po umyciu zębów potraktował okrutnie swoją jamę ustną żrącym płynem dentystycznym, o smaku domestosa. Potem starannie się ubrał, co znaczy tyle, że wyprasował koszulę, przetarł z kurzu ciemne, skórzane buty, do spodni założył nowy gruby pas ze srebrną sprzączką i cały dodatkowo odkaził się perfumami. Włosy wziął leciutko na żel, spojrzał jeszcze na dłonie, paznokcie były w sam raz, zerknął ostatni raz do lustra i włożył do kieszeni komórkę, ale zaraz zmienił zdanie, wyjął komórkę z kieszeni i wybrał numer Chopa. Rozmowa była krótka, Gary powiedział, że czekają i że pani Barbara jest w tej chwili na spotkaniu z niektórymi działaczami Chopa, ale za godzinę będzie u niego w gabinecie. Bazyl chwilę się zastanowił po co te wyjaśnienia, to była przecież obca mu kobieta, ale co tam, zobaczy się na miejscu, o co chodzi. Miał podjechać taksówką, ale znalazł niedaleko linię kolejową, która przebiegała nad rzeką Chicago i niedaleko Chopa. Dojście do stacyjki zajęło mu 10 minut, w środku wagony wyglądały jak te w metrze, mknęły równie szybko, że niewiele dało się zobaczyć za oknem, po kwadransie był już w sercu Downtown Chicago. Widocznie miasto nad wielkim jeziorem ma zbyt mokry grunt, skonstatował, kiedy wychodził z czegoś co było w istocie nadziemnym metrem. A Jezioro Michigan robiło wrażenie morza, tylko może tutejsze fale nie miały w sobie tej samej siły, co morskie. Postanowił sobie, że koniecznie musi się wykąpać w Michigan, nim minie ładna pogoda. Kiedy znalazł się pod samym biurowcem, zadarł głowę, ale wierzchołka nie dojrzał, bo zakrywały go chmury,a powietrze było parne, być może zanosiło się na burzę. Biurowiec zdawał się znacznie większy, niż Pałac Kultury, przyszło mu na myśl, bowiem miał okazję poznać PKiN, kiedy szukał materiałów do pracy magisterskiej w dużej Bibliotece Slawistyki na 6 piętrze, które posiadało niezwykle klimatyczną czytelnię.  


             Kiedy ujrzał Barbarę szczena mu opadła na podłogę ... Gary miał rację, taka kobieta może wywoływać uczucie zazdrości, nawet u kogoś z nerwami jak ze stali. Bazyl miał kolegę w seminarium z nerwicą natręctw, a właściwie fachowo nazywało to się zaburzeniem obsesyjno-kompulsyjnym i z czymś takim nie można było pozbyć się u siebie czegoś takiego jak wbita myśl w głowę, a na pewno nie samemu. Karol, jego kolega, brał paroksetynę, która dość szybko mu pomogła, ale lekarz kazał dalej brać lek i nie krócej, niż dwa lata, żeby zminimalizować ryzyko nawrotu choroby. Nerwica nie była przyjemna, ani dla niego, ani dla kolegów z pokoju. Przedmiotem obsesji mogło być wszystko, zwykle to, co bardzo mocno pobudzało emocje. To mogła być dziewczyna emanująca seksem, na punkcie której dotknięty nerwicą natręctw chłopak dostawał świra, jakby ktoś mu gwóźdź wbił w głowę, mogła to być obsesja seksem, zazdrość o kogoś. Karola męczyła myśl, że jego dziewczyna buja się z chłopakami z osiedla, chociaż on sam dobrowolnie poszedł do seminarium. To miała być próba, Karol chciał się sprawdzić czy to jest jego droga, kapłana, człowieka który chce poświęcić swoje życie Bogu i Kościołowi. Ale nie mógł uporać się ze swoją obsesją, miał grzeszne myśli, miał jej seks przed swoimi oczami duszy. Zazdrość go spalała, a w głowie ta myśl jak gwóźdź siedziała. W końcu zaczął i nas zadręczać pytaniami, myślicie że ona to robi? Zrobiłaby to ? A potem zaczął nawet sam do siebie mruczeć, dręczył się, żal było patrzeć. W końcu zdecydowaliśmy wspólnie, Karol o niczym nie wiedział, że powiemy o tym naszemu ojcu duchowemu. Ksiądz był doświadczonym gościem, od razu wiedział, co dolega naszemu koledze, nawet wiedział, że potrzebna jest paroksetyna. Rektor wysłał Karola do psychiatry, poszedł razem z ojcem duchownym, który dyplomatycznie wyjaśnił lekarzowi w czym rzecz, bez wdawania się w zbędne szczegóły i Karol wyszedł z receptą na paroksetynę i karteczką, na której zostały skreślone wskazówki dawkowania tabletek. Brał je rano, raz dziennie. I skończyło się wtedy zadręczanie, niepotrzebne umartwianie, wszystko co złe zniknęło z głowy Karola i nas też przestał męczyć. Podziękował nam potem, po miesiącu brania, poczuł się wolny od dręczących myśli i szczerze dziękował za pomoc. Wprawdzie to nie był koniec leczenia, ale najważniejsze mówił, że czuje się radosny i zadowolony z życia i że chyba... Po pół roku pobytu w seminarium Karol definitywnie rozstał się z dziewczyną, najzupełniej w sposób cywilizowany, zdecydował, że jednak wybiera drogę duchową i całą swoją duszą i całym swoim sercem chce zostać księdzem, kapłanem, namiestnikiem Chrystusa na ziemi. Jeśli jego dziewczyna popłakała się, to Karol nie płakał, ani nie dręczył siebie i innych, był już wtedy okazem zdrowia, zdrowym egoistą, zdolnym do poświęceń samemu Bogu.

           Kiedy ksiądz Bazyl opanował się i ukradkiem wytarł ślinę z kącików ust, Barbara podeszła do niego i podała swoją cudną dłoń. Basia, powiedziała miękko i z jakimś takim tajemniczym urokiem. Bazyl szybko ocenił, że mogła być starsza o osiem, może dziesięć lat, więc raczej nie miała jeszcze czterdziestu lat. A już taka poważna i ważna, to było od razu widać, że jest kimś ważnym. Może zbyt długo przytrzymał jej dłoń, ale cóż mógł począć, zelektryzowała go, poczuł, że nogi lekko mu się ugięły, kolana zmiękły, nagle zrobiło się gorąco. Miał ochotę się czegoś napić.

- Napijemy się czegoś ? - weszła mu w myśl Basia.
- Ok, jasne. A gdzie ? - zdołał wykrztusić z siebie.
- Gary mi pokazał ciekawą restaurację. Całkiem blisko tego biurowca.
- Proszę prowadzić, ... pani Basiu. - próbował zachować przytomność umysłu i chłodny wyraz twarzy, ale chyba nie do końca dawał radę.

           „Meluzyna” brzmiała bajkowo, również w głównej sali, w której gościom przygrywał kwartet smyczkowy. Ta ładna i dźwięczna nazwa ujęła młodego księdza, który nawet nie przeczuwał, jak potoczy się ten dzisiejszy wieczór. Restauracja wyglądała na urządzoną ze smakiem i amerykańskim sznytem, który charakteryzował się wywoływaniem efektu na pokaz. O ile nie był to sznyt raczej uniwersalny i właściwy chyba wszystkim naszym obywatelom Ziemi.


           W Ospedale Psychiatrico przywitał Łowców dott. Angelo Ricciardi, słynny rzymski psychiatra, włoski Zimbardo. Potraktował trzech Polaków jak pacjentów z udarem mózgu i utratą pamięci i do tego objawami schizofrenii. Wprawdzie medycyna zna i to częste przypadki chwilowej utraty pamięci, wywołanej przez udar mózgu, ale dottore Angelo zainteresowało to, że trzech Polaków jednocześnie doznało takich samych symptomów. Ciekawa sprawa, rzucił do kolegów z pokoju lekarskiego, kiedy potwierdził chęć przejęcia pacjentów ze szpitala Luigiego. I chyba się nie pomylił, bo ci goście z Polski mieli inteligentne fizjonomie i nie wyglądali na polskich hydraulików. Czyżby rzeczywiście polscy lekarze nie znieśli włoskiego słońca ? Ale dlaczego nie na plaży, w kurorcie czy może w jakimś ośrodku wypoczynkowym ? Zapytał sam siebie pod nosem. I dlaczego są bez żon ? Ricciardi przypatrywał się Polakom przez szybę, leżeli bowiem w sali obserwacyjnej w piżamach i spali głęboko po lekach, które dostali kilka godzin temu. Dottore wrócił do pokoju lekarskiego, nalał sobie wody mineralnej do szklanki i usiadł na fotelu, a czoło zrobiło mu się pofałdowane, kiedy intensywnie zastanawiał się nad całym wydarzeniem. Po chwili do pokoju weszły dwie koleżanki, które chciały poznać szczegóły o Polakach.

- Siniority, mamy trzech wariatów z Polski !
- Aż trzech naraz ?! - zarechotały.
- Tylko ich nie molestujcie ! - Zażartował któryś z lekarzy.


             Szarski w szpitalnej piżamie usiadł na krześle naprzeciwko dottore Angelo Ricciardiego w gabinecie lekarskim, założył nogę na nogę i w skupieniu wpatrywał się we włoskiego kolegę po fachu. Zderzyli się wzrokiem ze sobą, wytrzymali dzielnie długie spojrzenie, po czym Angelo miał już zadać pytanie, ale wstrzymał się, lekko opuścił głowę i zawiesił wzrok na długopisie. Szarski zlustrował jego biurko, które wydało mu się dziwnie puste, bez cienia bałaganu, a biały fartuch Włocha nazbyt wykrochmalony i bez najmniejszych fałdek. Wywołało to nieprzyjemne  skojarzenie z pedantycznym stylem faszystów, o którym czytał kiedyś u pisarza Littella, autora sławnej powieści „ Łaskawe”.

- Nie pamięta więc pan, po co przyjechał do Włoch ?
- A wie pan, że zaczynam sobie przypominać? Kolegom z pracy też wraca pamięć i to coraz szybciej.
- Nadal pan uważa, że jest psychiatrą z Polski ?
- Oczywiście, dlatego nalegałem na szybkie spotkanie z doktorem. Wszyscy trzej jesteśmy psychiatrami i dzisiaj przypomniało się nam, dlaczego jesteśmy w Rzymie.
- A więc dlaczego ?
- Wypełniamy tajną misję ...
- Tajną misję ... - przerwał niespodziewanie Angelo, z miną jakby natknął się na coś ważnego.
- Tak, moim przełożonym jest Kaszalot, to znaczy przepraszam, tak mówimy na naszego szefa, nazywa się Aleksander Kaszalot, doktor Aleksander Kaszalot. I jest ordynatorem szpitala psychiatrycznego w Choroszczy. Proszę zadzwonić, Olek potwierdzi nasze zadanie.
- A jakie to zadanie ?
- Ścigamy pewnego Polaka, lat trzydzieści parę, nazywa się Jerzy Owies, sprawa jest delikatna, więc, sam pan rozumie, zależy nam, żeby obyło się bez rozgłosu.
- Można wiedzieć o jaką sprawę chodzi ?
- Chłopak, właściwie młody mężczyzna, postrzelił w tyłek prezydent miasteczka w północno-wschodniej Polsce, uciekł policji, a teraz jest w Rzymie, więc wysłano nas. Podejrzewamy u pana Owsika cyklofrenię, może być więc niebezpieczny dla otoczenia i powinien być leczony i traktowany jak pacjent.
- Wysłano Nas ? - Angelo mocno zaakcentował zaimek Nas i na jego twarzy pojawił się grymas wyrażający zaciekawienie.
- Nas, czyli Łowców. To tajna grupa od delikatnych spraw, mówi się o nas, grupa Kaszalota.
- Po prostu grupa Kaszalota ? - twarz Ricciardio była tym razem pozbawiona afektu, niczego nie zdradzała, ale może coś sugerowała. Szarski nie zrozumiał reakcji kolegi po fachu, bowiem psychiatrzy są na ogół zdrowymi ludźmi i mają odpowiedni afekt.
- Tak, w komórce mam numer do Kaszalota. Proszę tylko zadzwonić.
- Gdzie zadzwonić ?
- Do Polski, do szpitala, do naszego szefa.
- Do pana Kaszalota, do Choroszczy ? - Włoch miał kłopot z poprawnym wymówieniem nazwy miejscowej, co zabrzmiało w jego ustach jak: Do Choroszszszy ?
- Tak, do szpitala w  Choroszczy.
- Jest pan wolny. - nagle rzucił Włoch, a Szarski dziwnie się poczuł, lekarz nawet nie spojrzał na niego. Polak wiedział, że w taki sposób mówi się do pacjentów, u których diagnozuje się zaawansowaną już chorobę. Skonfundował się i miał już wyjść, ale nie wytrzymał.
-Dottore ! Wracamy do zdrowia ! Ja i moi koledzy. Udar słoneczny spowodował u nas utratę pamięci, ale powoli wszystko wraca do normy !
- Twierdzi pan, że to udar słoneczny i jest pan zdrowy psychicznie... A tajna misja, o której pan mówi ? - zrobił pauzę. - Że jesteście w trójkę w Rzymie, bo jesteście grupą Łowców, psychiatrów, która ściga pacjenta z Polski. - popatrzył się srogo na Szarskiego i ciągnął dalej.
- Lekarze psychiatrzy nie zajmują się takimi rzeczami – kontynuował nadal z surowym wyrazem twarzy. - Ludzi ściga policja i sądy. To nie lekarze łapią chorych, ale odpowiednie służby. Rozumie pan co mówię ? - ponownie zrobił długą pauzę. - To jest nienormalne, co pan mi tu opowiada.
- Si, si, ja to wszystko rozumiem, że to może z pozoru wygląda dziwnie … , ale signore ! Proszę  nas zrozumieć. My jesteśmy z Polski !
- Dość ! - wrzasnął naprawdę głośno dottore Angelo. Musiał chwilę odsapnąć i zaczął ponownie, ale znowu spokojnie i łagodnym tonem.
- Nie słyszałem w życiu, a długo już pracuję w tym zawodzie i znam kolegów z innych placówek w Unii Europejskiej i nie słyszałem, by gdziekolwiek istniała grupa psychiatrów, którzy nazywaliby siebie Łowcami i których zadaniem było ściganie niebezpiecznych wariatów. Czy wyrażam się jasno ?
- Si, si. Ale Signore !
- Co ?
- My jesteśmy z Polski.
- @#$#@$%%#@ !! - dott. Angelo znowu się uniósł, mimo że twardo siedział na dużym, skórzanym fotelu na grubych nogach z metalu, być może stopu magnezu i tytanu. Nacisnął jakiś guzik na telefonie i głupio się uśmiechnął. Szarski nie wiedział jak zareagować, więc również głupio się uśmiechnął.

            Po chwili do gabinetu wpadli w białych habitach grubi sanitariusze, w dodatku ogoleni na kolano, wyglądali na ochroniarzy ze zbójeckich lokali o podejrzanej reputacji, pełnych morza alkoholu i koki, hery i LSD. Wywinęli do tyłu raczej delikatne ręce Szarskiego i kazali iść ze sobą. Nałożyć kaftan ? Zapytał jeden wielkolud, ale dottore zaprzeczył tylko ruchem głowy. W głowie Szarskiego zaszumiało, a potem zakręciło się, musiał postać i oprzeć się o ścianę, ale oprawcy nie zrozumieli Polaka, pociągnęli siłą za sobą, a kiedy Szarski zwiotczał im w rękach grubych jak walce drogowe, zaczęli go wlec, aż dowlekli do ubogiej szpitalnej komnaty z dwójką towarzyszy z Polski. Gruby i Chudy zerwali się z łóżek, kiedy sanitariusze układali Szarskiego na pościeli. Wyglądał na nieprzytomnego, ale kiedy jeden z grubasów wymierzył siarczystego policzka Polakowi, to pomogło, doktor otworzył oczy w taki sposób, jakby dopiero co zbudził się ze snu. Zostawili więc padnięte ciało i sobie poszli, nie mówiąc nawet pozostałym arrivederci !

- Co za chamy ! - skomentował Chudy, który najszybciej wracał do zdrowia. 
- Kurde, szefie ! - Gruby nachylił się nad Szarskim. - Kurde, jak poszło ?! Szefie ?! Jest źle ?
- Nie uwierzył. - cicho powiedział Szarski, źle się czuł i chciało mu się pić. - Dajcie coś do picia. - Chudy podał colę, kupioną w szpitalnej kantynie. Szarski pociągnął spore łyki, otarł usta i poczuł się znacznie lepiej. Usiadł na łóżku i chciał opowiedzieć przebieg rozmowy, ale przyszło mu na myśl, że trzeba działać jak najszybciej, zanim tamci się zorientują.
- Mamy jakieś monety do automatu ? Zadzwonimy do Kaszalota. Pamiętasz Chudy numer ?
- Jasne, szefie ! Dużo sobie przypomniałem. Wiem nawet jak się nazywam. - Szarski i Gruby uśmiechnęli się wtedy gorzko, bowiem zdawali sobie sprawę, jak takie słowa zostałaby odebrane przez psychiatrów. Biali mieli na głowie setki pacjentów i nie rozczulali się nad pojedynczymi przypadkami, jak to lekarze, wiedzieli o tym aż za dobrze.

- Jestem Kępiński, a ty Gruby jesteś Malinowski.
- Spoko. - Gruby poklepał Chudego po ramieniu. Dziękuję.
- To co z tymi monetami ?! - niecierpliwił się Szarski.
- Ja coś mam – Chudy wymacał w kieszeni spodni dwójkę euro.
- No to cool ! - Gruby wyraźnie poweselał. Chciało się żyć, zdawała się mówić całym sobą.
- Mogliśmy gorzej trafić. - Szarski nadal był poważny.
- To znaczy ? - zapytał Gruby.
- No panowie, pomyślcie trochę, co by nas spotkało, gdybyśmy stracili pamięć u Niemców ?
- O kur... - wyrwało się Grubemu. - Lepiej nawet nie myśleć o tym.
- Z tym ich maniactwem na punkcie dokładności danych, Boże...
- Byśmy tylko leżeli i kwiczeli, tocząc ślinę z ust. - dodał Szarski.
- Rispolept w maksymalnej dawce i zdrowemu odbierze dobre samopoczucie, jak byś wyrżnął samochodem w drzewo i nie było ci do śmiechu, tak byśmy się czuli.
- Dajcie spokój. Chodźmy zadzwonić do Kaszalota.

           Wyjrzeli na szeroki korytarz, gdzie kilka sal dalej przyczepiony do ściany wisiał kolorowy automat telefoniczny. Nikogo przy nim nie było. Leć Chudy ! W napięciu obserwowali jak Chudy szybkim krokiem zmierza do telefonu. Ręka mu drży, kiedy wybiera numer, myli się, zapomina wybrać kierunkowy do Polski, resetuje połączenie, ręka nadal mu drży, naciska plus, potem 48 i numer komórkowy Kaszalota: 513142090. Sekundy wloką się niemiłosiernie, kiedy czeka na połączenie, potem poci się, kiedy słyszy przerywane sygnały, czeka aż szef szefów odbierze. Jest! Słychać trzask.

- Słucham ! Ordynator Kaszalot przy telefonie.
- Panie Mietku ! To ja, Kępiński, dzwonię z Rzymu.
- Nie nazywam się Mietek ! Jaja sobie robisz ?! Słońce za mocno wam tam przygrzało ?! Czy co ?!
- Żeby szef wiedział.
- No już dobrze. Ale czemu się nie odzywaliście tak długo ?!
- Szefie ! Jesteśmy zamknięci w szpitalu psychiatrycznym... Dostaliśmy udaru słonecznego, mieliśmy chwilowy zanik pamięci, ale już jest dobrze. Nie chcą nam uwierzyć, że jesteśmy psychiatrami ze szpitala w Choroszczy... z Polski. Co mamy robić ?
- Poczekaj, poczekaj Chudy. Kto z wami rozmawiał ?
- Szarski rozmawiał z dottore Angelo Ricciardim.
- Jaki to szpital?
- Ospedale Psichiatrico na San Giovanni. Tylko tyle wiemy, może ma jakąś własną nazwę, ale nie chcą nam powiedzieć.
- Nie chcą powiedzieć ?! A skąd dzwonisz?
- Z automatu, jestem na korytarzu na oddziale ósmym. Siedzimy w sali obserwacyjnej i formalnie nie możemy dzwonić, ale zaryzykowaliśmy.
- Trzymajcie się ! Zaraz spróbuję się dodzwonić do waszego szpitala. Odział ósmy ?
- Si, si.
- Ha ha. To się wam Rzym dał we znaki.
- Nie inaczej. - Chudy nie potrafił się zdobyć na jakiś żart. -  Muszę kończyć. Do widzenia panie...
- Aleksandrze.
- Panie Aleksandrze. - szybko odłożył słuchawkę, rozejrzał się, ale nie zobaczył sanitariuszy, więc szybkim, ale już swobodnym krokiem wracał do sali, w której od razu rzucili się na niego starzy kumple.
- No i co ?!
- Dodzwoniłem się ! Kaszalot o wszystkim wie, że tu jesteśmy, na oddziale ósmym, obiecał, że zaraz będzie tutaj dzwonił. Jaki mamy dzisiaj dzień ?
- Czwartek.
- Może się uda wyjść przed łykendem.
- Jak się nie uda, to trudno, ważne że się dodzwoniłeś ! - skomentował Szarski.
- Jasne, stary. - poklepali go po plecach jednocześnie, Szarski w lewe ramię, Gruby w prawe. - Będzie dobrze. Na pewno. - dodał Gruby. Podniesieni na duchu usiedli na jednym łóżku.
- Może zagramy w karty?
- Kantyna jeszcze otwarta?
- Chyba tak, ile mamy kasy ?
- Na karty starczy. Idę kupić.

Po kilku minutach wrócił Gruby, ale zamiast normalnych kart, miał jakieś takie większe z dziwnymi obrazkami.

- Coś ty kupił ?
- Tylko takie były, a kantyna ma być zamknięta w łykend.
- Dobra, dawaj. - Rozpakowali wspólnie pudełko, które wyglądało jak opakowanie gry planszowej.
- Kurde, to Tarot !
- Jest i książeczka ! - Chudy wymacał w pudełku książeczkę z opisem kart i zasadami układania Tarota. - No, no, ciekawe. - wertował książeczkę.
- Dziecinada – skomentował Szarski, który po chwili stracił zainteresowanie kartami.
- A tam, szefie. - włączył się Gruby. - zawsze to jakaś rozrywka w tym ponurym miejscu. Mury szpitala pamiętają chyba średniowiecze, w ogóle jakoś tutaj tak kurewsko nieprzyjemnie.
- Tylko bez wulgaryzmów, Gruby ! - zbeształ go Szarski. - Jesteśmy lekarzami i musimy zachować jakiś poziom.
- I klasę, Gruby. - Kępiński zatrzymał wzrok na Grubym.
- W porządku, koledzy. Poniosło mnie, przepraszam. Wystarczy ?
- Oj zamknij się już Gruby. - Szarski był wyraźnie podenerwowany i drażliwy. Martwiło go, że jak to się rozejdzie, że gniją zamknięci we włoskim śmierdzielniku, to będą mieli cholerny przypał, oj będą mieli. I szpital w Choroszczy też, będą się śmiali się z nich w innych placówkach w Polsce. I jedź potem na konferencję naukową do Poznania czy Krakowa. To będzie koszmar. Byle nie rozeszło się, zawarł kciuki i poszedł położyć się na swoje łóżko. Spróbował przeanalizować całą sytuację. Najpierw przypomniał sobie, że ostatni raz widzieli Jerzego jak wchodził do kościoła Felicjanek. Tam ślad się urywał. Co on tam mógł tak długo robić ? Spotykał się tam z kimś ?

   
            Kiedy ordynator Kaszalot szedł do swojego gabinetu, żeby w internecie poszukać numeru włoskiego szpitala, przypomniał sobie nagle, że przed telefonem od Chudego, miał pilne wezwanie do pacjenta, który odmówił przyjmowania pokarmów. A niech to ! Zaklął w myślach. Łowcy poczekają, to twardzi faceci. I szybko ruszył z powrotem, do sali numer trzynaście, która znajdowała się na drugim końcu bardzo długiego korytarza. W połowie drogi wyszedł mu na spotkanie lekarz Wojtunik.

- Panie ordynatorze ! Nie wiem co robić. - Wojtunik zrobił zdesperowaną minę, był młodym jeszcze lekarzem, bez dużego doświadczenia. Kaszalot zwrócił ku niemu głowę i przypatrywał się z uwagą Wojtunikowi. Obaj dopasowali do siebie szybkie kroki i skoncentrowani zmierzali do sali numer trzynaście. Ordynator chciał się podzielić informacją o kolegach w Rzymie, ale w porę zamilkł, zdał sobie sprawę, że lepiej będzie, jeśli nikt tutaj w Choroszczy nie dowie się o przygodach trzech Łowców. Kazał więc dokładnie powtórzyć Wojtunikowi, co się dzisiaj działo z pacjentem, jak on się nazywa ? Wierusz-Kowalski, zameldował podwładny. A więc co się dzieje z tym Kowalskim ? Proszę meldować. No więc przyjęliśmy go tydzień temu, myślał, że jest wilkołakiem. I ?! No i po rispolepcie uspokoił się, ale nadal od czasu do czasu ryczy na korytarzu. Jak wilkołak ? A jak ryczy wilkołak ? Dobrze, więc ryczy. Co dalej ? Więcej nic, tylko czasami porykuje. Kontakt z personelem ma ograniczony, ale wykonuje polecenia. A wobec innych pacjentów jak się zachowuje ? Nikt nie zgłaszał, że próbował gryźć, nie rzuca się na nikogo. Tylko ryczy ? Tak. A co dzisiaj z nim ? Mówi coś ? Tak, dzisiaj zaczął mówić. Powiedział do pielęgniarki Marty, że nie będzie więcej jeść. Kiedy zapytała się dlaczego, powiedział, że ogłasza głodówkę. Pytał się pan jego, po co to robi ? Powtarza, że … Powtarza ? Tak, w kółko powtarza, że chce wyjść ze szpitala. Dobre sobie, ryczy na korytarzu i chce wyjść do ludzi. Właśnie, panie ordynatorze, kazałem podwoić dawkę rispoleptu i poczekać do jutra, a potem dać żywienie dożylne. Dobrze, zaraz go sobie obejrzymy. Jaki afekt ? Zubożony, za wyjątkiem, kiedy ryczy. Rozpoznanie ? Schizofrenia paranoidalna. Dobrze. Poprawna diagnoza. Jest w pasach ? Nie, zachowuje się spokojnie. Dobrze, proszę na razie utrzymywać podwojoną dawkę. Zerknę na niego, a potem muszę wracać do gabinetu. Tak, panie ordynatorze.  
 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz