czwartek, 29 października 2015

Dziecię Boże ( odcinek 23 )



                   Szynobus do Białegostoku nie pędził, ale gnał. Wydawał z siebie wściekłe dźwięki, na zakrętach do uszu Kasi co chwila dochodziły ostre piski hamulców. Jarek drzemał, wydawał się znudzony jazdą, właściwie wyglądało na to, że hałasy pociągu w ogóle nie robiły na nim wrażenia. Kaśka nie czuła się wcale zrelaksowana, jechała trochę w nieznane, postawiła losowi wyzwanie i chciała, była mocno zdeterminowa, by wygrać ze swym parszywym przeznaczeniem kobiety, z definicji gorszej od mężczyzny. Jak każda młoda i wykształcona kobieta nie czuła się gorsza, ona czasami czuła się lepsza. Niby w czym Jarek jest ode mnie lepszy ? Urodził się już z takim dużym, jego wacek pewnie był dwa razy taki jak u innych niemowlaków, a ja mam za to ładne i duże cycki, remis, on skończył studia, ja też, zarabia najniższą krajową, ja też, remis, nie miał zusu, ja miałam, jeden zero dla mnie, przeczytał „ Czarodziejską górę ", ja też czytałam, remis, zaliczył kilkanaście panienek, ja zaliczyłam podwójnie kilkunastu chłopaków, dwa zero dla mnie. Teraz tak, gdzie on był... Londyn, Berlin, Warszawa, Kraków ... ja też, remis. Ma prawo jazdy, ja nie mam, ale on nie ma samochodu, więc właściwie remis, angielskiego nie zna lepiej ode mnie, remis, możliwości seksualne, też remis, kurde, muszę go... mam ! Mam lepszą pamięć, pamiętam najważniejsze gole co do minuty, znam wszystkich dwieście goli Lewandowskiego, a więc trzy zero dla mnie. Yes! Kasia uśmiechnęła się do siebie patrząc na śpiącego Jarka, którego zwiotczałe ciało siedziało teraz naprzeciwko niej. Co mu może się śnić, pomyślała z lekceważeniem o swoim facecie o wyglądzie łagodnego tura albo żubra. Wbrew pozorom nie był pociągający intelektualnie, zbyt monotematyczny, miał w głowie tylko te prowincjonalne dupy i prowincjonalny seks, ludzie kochani... ile można? Rozumiem, że lubi seks, ale ile można, ten facet ma jakąś obsesję, nie potrafi przestać o tym myśleć, wciąż tylko tropi prowincjonalną seksualność, a co on jest jakiś Malinowski wśród dzikich ? Czy jaki z niego diabeł ? Dolepiłabym mu teraz rogi, kiedy śpi, ha ha, takie pokryte zaróżowioną skórą, ha ha.

                W pewnym momencie pociągiem mocniej zarzuciło, głowa Jarka oderwała się od szyby i poleciała w drugą stronę, facet o wyglądzie łagodnego tura powoli otworzył oczy, uniósł głowę, zarzucił wzrokiem w kilka stron, po czym ułożył szyję na wezgłówku, wyglądał teraz jakby zadzierał głowę.
- Nie zadzieraj tak głowy ! - rzuciła żartobliwym tonem Kaśka, z jakimś błyskiem w oczach.
- Eee, że co ? - zareagował półprzytomnie Jarek.
- Nic, nic. - Kasia zarzuciła nogę na nogę, ale w krótkich spodenkach i w upalne lato jej długie i zgrabne nogi nie robiły już takiego wrażenia, jak na dyskotekach. Nieopodal w szynobusie siedziało jeszcze kilka osób, każdego męczył upał, gorąc. Chyba każdy był skupiony na swoim ciele, które delikatnie mówiąc, parowało. Przez otwarte okna wiatr wywiewał wilgoć ciał pasażerów. Ścierały się z sobą dwie chmury powietrza, ta gorąca emanująca z ciał i druga schłodzona, wpadająca przez okna. Burze wybuchały w sercach rozgrzanych młodzieńców, którym bardzo się chciało. Dziewczęta poddawały się owym zmiennym falom ciepła i gorąca, jak syreny w morzu, owiewane zmiennymi prądami. Jarek ponownie zapadł w drzemkę. Kasia spojrzała na zegarek, dochodziła czternasta, za pół godziny będą już w Białymstoku. Planowali na początek zatrzymać się w hostelu Toskania w pobliżu Lipowej, chcieli oswoić się z trochę z miastem, zobaczyć Carmen w Operze Podlaskiej, zajrzeć na festiwal literacki Zebrane, pochodzić po knajpkach. Poczuć się jak u siebie w domu. Dziś tu, jutro tam, gdzie rzuci życie, uniesie podmuch przeznaczenia, popchnie niespokojny los, a karma przyzwoli. Nie warto było opierać się drgnieniom duszy, przecież mówi się, że co w duszy gra, to widać na twarzy. A na buzi Kasi malowały się przeróżne uczucia, ktoś mógł dojrzeć silne erotyczne emocje, ktoś inny być może widział zadumę młodej kobiety nad wyzwaniami, które sobie sama postawiła. Zdeterminowana jak agent służb specjalnych przed wykonaniem postawionego mu zadania, który przeszkody pokonuje bez wahania, nie znosi tonu sprzeciwu, uparcie prze do celu z siłą i inteligencją rannego lwa. Taka teraz była Kasia, typem kobiety Syreny, przeobrażona w seks lady z mieczem w dłoni. Dwie tylko takie kobiety są w Europie, Polka w Warszawie i ogólnonarodowa Francuzka.

                 Nie wiedzieć czemu na twarzy Kasi odmalował się wyraz rozmarzenia. Czy to była pewna forma autoerotyzmu, czy może szeroki uśmiech w kierunku nieznanych jeszcze przyszłych uniesień i przeżyć ? Jaka była natura tego zachwycenia, tego chyba nie wiedział nikt, a może jednak ktoś wiedział, ale nic nie powiedział, nieuchwytny jak Głos Pana. Kto z nas może to wiedzieć, mieć jakąś pewność ? Ale nie bądźmy też naiwni i dziecinni, Kasia chciała się pierdolić z prawdziwym mężczyzną, który ma w sobie to coś. Szukała tego czegoś. Jarek o wyglądzie łagodnego tura albo żubra nie miał tego czegoś, same jaja to stanowczo za mało. Nie było między nimi tej boskiej iskry, miłości. Samo walenie nie było tym, o co jej chodziło, miała bowiem romantyczną duszę i szukała prawdziwej miłości, w której seks jest tylko dopełnieniem duchowego zespolenia kochanków. Czuła, że zakochać się może tylko w naprawdę męskim facecie, ostrym i może nawet trochę kanciastym, który kiedy trzeba złapie ją za warkocz i wyłomocze od tyłu, a jednak wcześniej przepuści w drzwiach restauracji i podnieci uroczą kolacją przy świecach i dobrym winie. I nie będzie mówił o seksie, tylko o pięknych i romantycznych rzeczach, o miłości, pokoju na świecie, o przyjaciołach, kochanych rodzicach... o dzieciach na razie może nie. Zanuci jakiś fajny szlagier, poprosi do tańca, rozwieje jej włosy w szalonych obrotach na wirującym od świateł eleganckim parkiecie. Taki prawdziwy mężczyzna. Nie musi być nawet szczególnie jakiś przystojny, byle trochę wyższy od niej i w miarę foremnie zbudowany, ale niekoniecznie musi być brunetem czy mieć urodę Brada Pitta, chociaż... gdyby takiego miała, ho ho, zapewne odwodniałaby się bardzo szybko i ponownie, znowu, po wielekroć i to na każdej randce. Tylko kurde jak spławić Jarka... ? Na razie był jej jeszcze potrzebny, na pewno nie jak skała czy opoka, ale przyda się w Białymstoku. Będzie dobrym wabikiem na dyskotekach, takim w sam raz sobie leszczem. Ani za duża, ani za mała z niego przynęta. Wystarczająco przystojny jak na mnie, lacha musi mieć swojego przydupasa, ale dla prawdziwego drapieżnika będzie łatwą przystawką przed  głównym daniem. Zresztą Jarek, myślała głośno Kasia, co ja będę ci mówiła, już nie robię się mokra na twój widok, przestałeś mnie ekscytować i podniecać. Masz może i dużego, ale mogę sobie kupić w sklepie większego na baterie i koniec kropka. Ty chujku właśnie wylatujesz, serio. Na pewno znajdę sobie lepszego faceta, takiego kochanego ogiera, który lepiej doceni moje piękne nogi, mój sex, dupę i piersi, któremu loda będę robiła bez łaski, z własnej ochoty i słuchania tego twojego okropnego skamlenia o włożenie w dupala. Nienawidzę tego słowa ! W dupala ! Jezu ! Rzygać mi się chce, jak to słyszę twoje: Czy mogę w dupala? Sztucznego chuja ci włożę w dupala, ha ha, albo nie, wiesz co ? Jak tak bardzo chcesz, to mój nowy men ci zapakuje w dupala, ha ha.   

               Jarek znowu się przebudził i coś zamruczał pod nosem. Mrucz sobie, mrucz, dostaniesz tego dupala, dostaniesz... Jakaś bliżej nieokreślona satysfakcja rozjaśniła na moment twarz Kasi, a buzia zaróżowiła się z tej nieoczekiwanej i nagłej emocji. Chyba nie zdawała sobie jeszcze wtedy sprawy, że obudziła ukryte w sobie demony de Sade`a, że wyuzdany sadyzm zaczynał ją kręcić i wywołał niezwykłe podniecenie, bez porównania większe, niż męski streepteas w klubie dla pań, który miała okazję kiedyś oglądać w Londynie. Poleciała odwiedzić dawną przyjaciółkę ze szkoły i dla rozrywki obie poszły do klubu for woman. Kiedy to było... Chyba to już trzy lata temu. Kamila pracowała na początku w różnych londyńskich miejscach, mieszkała u jakiegoś Anglika za seks, mówiła, że poznała go przypadkowo na lotnisku i że miała farta, bo okazał się normalnym, nawet całkiem fajnym facetem, który lubił się rozluźnić po pracy, nie wtrącał się w jej wyjścia na miasto, w jej prywatne sprawy, a ona też była miła i nie suszyła mu głowy o byle co, jak to żony mają w zwyczaju robić, czym skuteczniej zrażają do siebie, niż zepsuty rano toster. Właściwie powstał między nimi układ idealny, on miał seks albo laskę, kiedy chciał, ale bez przesady, facet był na poziomie, a ona mogła sprowadzać do pokoju kogo chciała, zdarzało się, że ktoś ją głośno łomotał, a Anglik spokojnie oglądał Ligę Mistrzów, w Polsce rzecz raczej nie do pomyślenia. Kiedy Kamila poznała w pracy miłą Andżelikę, kobietę biseksualną i zaczęła zapraszać ją do siebie, robili to we trójĸę, normalnie porno. Też bym tak chciała, pomyślała z rozrzewnieniem Kasia. Ale Kamila miała farta do faceta, to raz, mnie by pewnie zbajerował jakiś opalony świr, a potem świętoszek urządzał sceny zazdrości, a po drugie, Andżela robotę ma byle jaką, nie czarujmy się. Skończyła ekonomię jako magister, a została pokojówką w podrzędnym hotelu. Niby nie sprząta, nie zbierała oślizgłych kondomów, z których jeszcze skapuje sperma. Biega od pokoju do pokoju z obowiązkowym uśmiechem na twarzy, z maską na twarzy i musi podejmować często szybkie i ryzykowne decyzje, kiedy na przykład jakiś bogaty Arab zaproponuje jej tysiąc funtów za zrobienie loda bez gumki. Wziąć czy nie wziąć tego patola? Połknąć czy nie połknąć. Oto jest pytanie, które domaga się szybkiej odpowiedzi, a potem musi gryźć się ze sobą nawet przez parę tygodni i każdy wybór będzie wydawał się zły. Strata tysiąca funtów bardzo boli, a czekanie na wynik testu na HIV też jest przyjemne jak cholera i dołuje niezwykle dogłębnie, człowiek może dokopać się do Boga. Za tysiąc funtów mogłaby poprawić sobie tyłek, zrobić zajebiste piersi, albo może nawet wzmocnić anusa, faceci tak lubią ładować w ten otworek. Ja... nie mam jej czego zazdrościć... Odwiedzić Andżelę i pochodzić z nią po Londynie było przyjemnie i właściwie to jej sprawa, czy ułoży sobie życie z jakimś bogatym Anglikiem, który będzie chciał mieć z nią dzieci i da jej odpowiednią pracę. Wpatrzyła się na moment w widok za oknem i chwilę potem spostrzegła, że zaraz będą wjeżdżać na białostocki dworzec. Szybko wstała, obciągnęła koszulkę, poprawiła włosy, szturchnęła za ramię Jarka, wstawaj, już Białystok ! Jarek przetarł oczy, ale już całkiem przytomnie, ledwo tylko co drzemał, podniósł się, sięgnął na górę do półki po plecaki i torby, postawił wszystko na siedzeniu i pomógł nałożyć Kasi lżejszy z plecaków.


Syrena według Cirlota, znanego symbologa

Symbol pożądania w jego aspekcie najboleśniejszym, prowadzącym do samozniszczenia, gdyż ich anormalne ciała nie potrafią zaspokoić pragnień, które budzą ich śpiewy, ich urodziwe twarze i piersi.

Syrena z rozdwojonym ogonem na kapitelu w apsydzie klasztoru św. Kugata, na tympanonie kaplicy św. Michała w Aiguilhe-Le-Puy. 

Słownik symboli, Juan Eduardo Cirlot, Kraków 2001


             Stare metale podążały dobrze utartym szlakiem browara facetów za bardzo lubiących alkohol, to była jakaś MASAKRA. W pobliżu Białego Kruka doszli do wniosku, że co będą sami się uczyli Tarota, kiedy rozsądniej jest pójść do dyplomowanego wróżbity. W mieście było dwóch jasnowidzów, wróż Marceli przyjmował na ulicy Noniewicza o tej porze dnia zakorkowanej i zatłoczonej ludźmi wracającymi z pracy. Jasnowidz przyjmował w pasażu handlowym starego bloku mieszkalnego, obok prywatnej przychodni lekarskiej i Orbisu. Kilka lokali dalej w komunistycznych czasach mieścił się Pewex, gdzie małe dzieci kupowały batoniki Duplo, które teraz można kupić w każdym markecie, a starsze zaopatrywały się w zachodnią wódkę. Ale kiedy to było... Wróżbita Marceli znany był z fachowości i trafnego stawiania duchowej diagnozy. Leczył rozterki, melancholię i braki rodzinnego ciepła. Prosił by nie nazywać stawia wróżb psychoterapią, odżegnywał się od oszukańczych praktyk pseudonauki nazywanej psychologią, bowiem oprócz nauki Złotego Różokrzyża wierzył również w fenomenologię i jej system filozoficzny. Studiował we Wrocławiu, gdzie zetknął się z Różokrzyżowcami, a na uniwersytecie odkrył fenomenologię. To stare, bo piastowskie, polskie, czeskie, austriackie, ale przede wszystkim poniemieckie miasto skrywało liczne tajemnice. Drzwi widma, lochy podwodne, strychy, anioły i diabły na dachach sześciopiętrowych kamienic. Wróż reklamował się w sieci jako Jasnowidz Marceli, dyplomowany wróżbita, taki też miał szyld nad wejściem do swojego gabinetu.

Pies pierwszy wszedł do środka, za nim nieśpiesznie Szymon mag i Rynas Gaudajtes. Znaleźli się w niewielkim korytarzyku wyłożonym drewnem, na którego końcu siedziała za biurkiem cycata recepcjonistka o rudawych włosach i powitała mężczyzn szerokim uśmiechem białych, pięknych zębów.

- Zapraszam na fotele – wskazała na małe pufki przy biurku.
- Czy pan jasnowidz Marceli może nas przyjąć ?
- Byli panowie umówieni ? Nie ? Zaraz sprawdzę. - sięgnęła po słuchawkę, po czym wskazała dłonią pluszowe drzwi do gabinetu wróża. Po chwili, z przeciągłym skrzypieniem uchyliły się bordowe drzwi gabinetu.

- To mówią panowie, że przyszli do mnie z sercowymi kłopotami ? - wróż zrobił wielkie oczy pełne kpiny i do cna pełne rozbawionego niedowierzania i może nawet wrogości.
- Wie pan... - zaczął Pies, który ewidentnie najwięcej miał do powiedzenia w gronie starych przyjaciół – Nie o nasze złamane serca tutaj biega. Ale o nasz honor i dumę. - Teraz Pies spojrzał badawczo na wróża.
- Hmm, przyzna pan, że nie rozumiem. O czyje więc serce chodzi ? Pańskiej córki ? A panowie – uważnie przyjrzał się pozostałej dwójce - też w tej samej sprawie ?
- Przyszliśmy razem w tej samej sprawie – zapewnił Pies.
- Czyli dokładnie jakiej ? - wróż ze skrzypieniem oparł się całym ciałem o skórzany fotel z wysokim czarnym zagłówkiem, typowym dla wszelkiego rodzaju biur wróżów i prywatnych detektywów.
- Serce miasta zostało złamane...
- Że co proszę ?! - na twarzy wróża odmalował się szereg sprzecznych emocji, od zaskoczenia po zaniepokojenie stanem zdrowia psychicznego faceta w skórze, a właściwie trzech starych facetów w skórach.
- Nieważne... Chcemy..., przyszliśmy po wróżbę, konkretną wróżbę, chcemy się dowiedzieć... gdzie jest... gdzie przebywa...
- Wiem ! Już wiem o co chodzi ! - przerwał gwałtownie jasnowidz i oderwał się od fotela. Pochylił się nad biurkiem.  
- Jerzy Kawka... - dokończył Szymon, który nie lubił zbyt długo owijać makaronu na uszy.
- Ale panowie ! Ja wiem gdzie on jest ! - gwałtownie zareagował wróżbita. -  Stawiałem wczoraj Kawce Tarota. Wielu ludzi szuka Jerzego. Pani prezydent to wpływowa persona w naszym małym mieście,  faceta szuka wielu gości, który ośmielił się postrzelić Najjaśniejszą w tyłek.
- To gdzie on jest ?! - nie wytrzymał Pies.
- Zaraz, zaraz, to jest moja praca. Wróżba tej wagi i znaczenia ma swoją cenę i nie jest to niska cena !
- Ile kosztuje ?!
- 500 złotych.
- Ho, ho. Skąd mamy mieć pewność czy przepowiednia okaże się pewna ?
- Ręczę za to swoją reputacją i honorem dyplomowanego wróża. Proszę zajrzeć na moją stronę... - wręczył wizytówki. - Proszę przeczytać jak wiele z moich przepowiedni okazało się trafnych i sprawdzonych !
- W porządku. - powiedział Pies z ociąganiem, nikt z nich przecież nie używał smartfona, nie byli w stanie zajrzeć teraz do internetu, żeby znaleźć stronę wróża. - Płacimy teraz czy w recepcji ?
- Proszę zapłacić w recepcji. Zaraz wydrukuję panom jasnowidzącą myśl. - z drukarki po chwili zaczął dochodzić znajomy odgłos skrzypienia i stękania. Maszyna wypluła trzy zapisane kartki, na jednej z nich widniały wykreślone mapki.
- Gdzie zatem jest Jerzy ? - z westchnieniem w głosie ponownie zapytał Pies.
- Jerzy jest w Rzymie, proszę panów i ma się bardzo dobrze. - Marceli uśmiechnął się szeroko. - Nigdy nie miał się tak dobrze. Ha ha ha ! Ścigają go różni ludzie, może z zawiści, może z chęci zysku... tak jakby nie mogli znieść czyjegoś szczęścia. Ja panom tego nie daję, ja to sprzedaję. Proszę to wziąć pod uwagę. Nie życzę źle temu dzielnemu człowiekowi. Nie tylko on jeden chce odnaleźć swoje miejsce na ziemi... i powiem więcej, ... uważam, że każdy ma prawo do szczęścia. Zapisano to już dwieście lat temu w Deklaracji Niepodległości Stanów Zjednoczonych... Tacy duzi chłopcy... - popatrzył z politowaniem na trzech owłosionych metali. - Naprawdę będziecie panowie ścigać chłopaka z miasta ? Aż się wierzyć nie chce.
- A kto panu powiedział, że to my pojedziemy do Rzymu ?
- Złożycie donos na policję ?
- Zapłacimy pięćset złotych i sobie pójdziemy. - pierwszy raz odezwał się Litwin Rynas, którego siwa, długa broda tworzyła niezwykły kontrast z całkowicie łysą, okrągłą czachą. Wyglądał jak żywcem wyjęty z kapeli ZZ Top.
- Nie wtrącam się – rozłożył ręce wróż, ale widać było, że skrywa swoje gorące poparcie dla Ściganego. Rockmeni wstali i odwrócili się plecami, wtedy jasnowidz zrobił tajemny znak czarostwa: skuś baba dziada. Trzymał zaciśnięte piąstki do momentu, kiedy metale opuściły gabinet.



                  Andrzej Irski wyjechał ze Starych Kiejkut o siódmej rano, a teraz dochodziła właśnie dziesiąta i dojeżdżał już do opłotek Warszawy. Mżył lekki deszczyk, samochód pewnie trzymał się na ekspresówce, mocny silnik i szerokie koła dodawały kierowcy pewności siebie. W pewnym momencie trochę zwolnił i zjechał na boczny pas, skręcił na stację benzynową, chociaż bak miał pełny, ale miał ochotę na espresso. Zgasił silnik, sięgnął do portfela w górnej wewnętrznej kieszeni płaszcza. Wyjął dowód osobisty, setny raz spojrzał na nowe dane, stare pozostało jedynie nazwisko, Andrzej Irski. Potem dotknął legitymacji pachnącej jeszcze lakierem, przeciągnął palcem po miłym w dotyku wypukłym znaczku formacji, do której teraz należał, w stopniu kapitana, oficera wywiadu polskiego, w skrócie AW. Ukończył z wyróżnieniem cały kurs w szkole wywiadu, poczuł teraz dumę i wielką satysfakcję, trochę ulgi, ale i też przypływ dobrej energii. Czuł się gotowy na wyzwania, jakie przed nim postawią przełożeni. 

            Na stacji panował jeszcze sielski spokój, tylko dwóch gości przy kasach płaciło za benzynę, głosy się niosły po całym lobby barze. Irski jeszcze nie przywykł do nowej roli, wciąż mu się wydawało, że dopiero co oderwał się od pracy za ladą w sklepie  komputerowym i że nadal składa mega szybkie komputery dla graczy. Sklep „ Zelig”, jego i Klausa, cieszył się niezłą renomą, oferował wszystkie nowinki techniczne w nowych konfiguracjach pecetów i na drugi dzień po premierze super szybkiej karty graficznej w Kalifornii, mieli już ją u siebie i przyjmowali zamówienia na nowe zestawy i układy podzespołów. Przede wszystkim według indywidualnych potrzeb tworzyli super wydajne lub super szybkie maszynki, które nie miały mieć sobie równych na rynku domowych pecetów. Rynek szybkich domowych komputerów operował ostrą marketingową retoryką. Filmowcom starali się dać jak najwięcej rdzeni połączonych w jeden silnik, rdzeni, którymi razem dysponują karty graficzne i procesory. Graczom stworzyli autorski system chłodzenia wodą przy udziale odpowiedniej ilości ciekłego azotu, który zamknięty w jednej niewielkiej butli montowali ich asystenci z tyłu płyt głównych. Butla starczała na pół roku intensywnych rozgrywek. Nie brakowało wśród klientów dużych dzieci bogatych tatusiów, które wykupowały zapas ciekłego azotu na parę lar do przodu.  Firma „Zelig” brała stażystów z urzędu pracy i przyuczała do zawodu. Na zapleczu powstał mały zakład produkcyjny, kiedy wśród graczy nastała moda na super komputery. Konsole to były przecież zabawki dla małych dzieci. Zamówienia przychodziły z całego zbajerowanego kraju od ludzi, którzy poszli po rozum do głowy i w końcu pierwszy raz w życiu zapragnęli mieć naprawdę szybki komputer. Klaus testował nowe układy podzespołów podczas renderowania, czyli w trakcie montażu i zapisywania filmów video, a Irski skupiał się na wydajności przy najnowszych grach. Praca przyjemna, ale z czasem zrobiła się nudna i do dnia jak co dzień powoli wkradała się rutyna, monotonia stawała się faktem, bowiem świat wirtualny oferował jedynie namiastkę prawdziwej przygody życia, o czym jednak nigdy nie informowali swoich młodych i starszych klientów. W końcu po latach pracy w tej samej firmie przyszedł czas na prawdziwe wypalenie zawodowe i Andrzej przeczuwając najgorsze, które dopiero może nadejść, a więc koszmarną depresję, zaczął pić, najpierw w pubach, potem w domu na lepszy sen, w końcu popijał z piersiówki nawet w pracy. Kiedy Klaus nabrał przekonania, że Andrzejowi grozi popadnięcie w alkoholizm, zaczął się o niego martwić, ale nie potrafił żaden w sposób temu zaradzić. I wtedy coś się zaczęło dziać. Do sklepu przychodzili jacyś dziwni ludzie. Irski czasami nie pamiętał w jaki sposób wrócił do domu, albo co jadł na śniadanie, świat zaczął migotać poprzez gęstą mgłę, raz wirował, innym razem zanikał w mlecznej mgle. Czuł jakby tracił głowę, chociaż w pracy robił swoje. Poczucie niepokoju przychodziło, kiedy nie mógł sobie przypomnieć pewnych prostych czynności sprzed kilkunastu godzin albo sprzed kilku dni. Z początku myślał, że może w pubie barman dla kawału dosypuje narkotyki do piwa, zdarzali się tacy Niemcy. Albo, że to reakcja jego organizmu na stałą obecność alkoholu we krwi. Ale nie, konsultował się z lekarzem specjalistą, zbadał krew i mocz, zrobił rezonans mózgu, tomografię całego ciała, ćwiczenia wysiłkowe, EKG i EGG, i po tygodniach badań stwierdzono jedynie, że zaburzenia Andrzeja muszą pochodzić skądś z zewnątrz. I ostatnią rzecz, którą pamięta z Berlina, to chrupiący wurst kupiony przy dworcu ZOO. I nastolatkę z nadwagą czytającą nieopodal przy stoliku „ My dzieci z dworca ZOO „.

            Irski z małym kubeczkiem po brzeg wypełnionym espresso z odrobiną likieru waniliowego podszedł do kasy, zapłacił gotówką i uważnie otworzył drzwi stacji benzynowej. Powiał orzeźwiający i chłodny wiatr, Andrzej jednym duszkiem wypił kawę, kubeczek zgniótł i wrzucił do wysokiego kosza na papier. Poczuł się od razu lepiej. Wsiadł do wozu i ruszył z kopyta, a kopyto miał ciężkie, jak to u barczystego, średniego wzrostu osobnika z masą około stu kilo na kopycie. W Kiejkutach nie marnował czasu w łóżku, po zajęciach piłował w siłowni, aż stał się jedną wielką górą mięśni i to nieporuszoną górą, jak mawiają adepci kung fu. Młodsi i przystojni śmiali się, że „karka” przyjęli do elitarnej szkoły wywiadu. Nikt nie wiedział, kim naprawdę był Andrzej Irski, ani że narodził się w obecnym roku. Rzeczywiście przypominał z wyglądu rasowego „karka”, kiedy jednak trzeba było wykazać się znajomością języków, błyszczał nie tylko perfekcyjnym angielskim, ale opanował jeszcze całkiem nieźle włoski, a niemieckiego mogli się od Irskiego uczyć tutejsi lektorzy, zwłaszcza zawodowego żargonu komputerowców i berlińskiego slangu ulicy. I już nikt nie śmiał się z „karka”. Z jazdy samochodem w terenie, sztuk walki i technik operacyjnych również był świetny, miał niezwykłe wyczucie orientacji, doskonałą pamięć w terenie i dokładność ruchów, a oczy nawet w dupie, jak wyraził się z uznaniem o Andrzeju oficer uczący technik sprawdzania. Jeden jeszcze tylko uczestnik kursu potrafił się sprawdzić równie pewnie i bezbłędnie co Irski. Marek Podkarpacki pochodził z wielopokoleniowej rodziny szpiegów, urodzony by szpiegować, o czym miał się za jakiś czas przekonać cały świat i poznać polskiego Jamesa Bonda !


             W centrum Warszawy Andrzej miał odebrać ze skrzynki kontaktowej swój pierwszy rozkaz. Poczuł dreszcz wzdłuż całego grzbietu, kiedy pomyślał, że to już niedługo, jeszcze tylko musi zrobić trasę sprawdzeniową, by znaleźć się w samym środku ekscytującego thrillera. Dojeżdżał do trasy sprawdzeniowej, którą zaplanował tydzień wcześniej. Dopracował każdy szczegół ślęcząc nad satelitarnymi mapami i zdjęciami z Gógla. Znał dość dobrze centrum stolicy, odbył dwutygodniowe praktyki z topografii terenu podczas kursu w szkole wywiadu, kiedy przełożeni rzucili młodych na wielką stołeczną wodę. Andrzej bezbłędnie wywiązał się z zadania. Miał w ciągu dwóch tygodni przygotować trzy skrytki, znaleźć w opustoszałej nocnej stolicy trzech różnych ludzi przebranych za pijaków lub bezdomnych, z kolei na Centralnym wystąpił w roli ściganego i za wszelką cenę nie mógł dać się złapać w podziemnych korytarzach i przejściach na perony. Zmylił goniących dopiero na terenie Złotych Tarasów, zastosował bowiem technikę mylenia śladów, nie pobiegł w kierunku Hard Rock Cafe i dalej przez Muzeum Sztuki Najnowszej do Pałacu Kultury, na co zdawały się wskazywać oczywiste poszlaki, ale przeciwnie, poszedł przejściem podziemnym pod Alejami Jerozolimskimi i szybkim krokiem skierował się do pasażu Lim w Hotelu Mariott, wyszedł na zewnątrz i schował się za filarami rozległej kawiarni otoczonej grubymi betonowymi murami, poniżej poziomu ulicy i kiedy upewnił się, że zmylił pogoń, wyszedł z podziemnej plątaniny korytarzy na wąską uliczkę Nowogrodzką, przeszedł niewielki wielkomiejski kwartał i znalazł się na Wspólnej. Uliczkę z tyłu hotelowego drapacza chmur, porośniętą starymi drzewami, na której to w nocy przestają laski za pieniądze i biorą za dobrą monetę każdą walutę świata, mając nieopodal w samochodach mobilne kantory swoich opiekunów. Wywiad kiedyś sprawdzał jak przeróżną walutą dysponowali alfonsi i nie mógł wyjść z podziwu, kiedy jedna z dziewczyn wydała resztę z dwustu soli. Potem zdarzało się, że wywiad korzystał z tego sposobu, kiedy na gwałt potrzebował egzotycznej dla agenta udającego zagranicznego biznesmena. Warszawscy alfonsi byli wspaniałymi ludźmi, kochali swoje dziewczyny, nie strzegli zazdrośnie ciał swych kobiet, patrzyli bez cienia sprzeciwu, kiedy przypadkowi kolesie dotykali piersi lub pośladków skąpo ubranych panienek. To się nazywa prawdziwa miłość, która nie zazdrości, nie szuka poklasku, nie unosi się pychą, nie szuka swego, nie unosi się gniewem, nie pamięta złego, wszystko znosi, wszystkiemu wierzy, we wszystkim pokłada nadzieję, wszystko przetrzyma. Miłość nigdy nie ustaje (...)

            Takich mężczyzn w samochodach mogła zazdrościć niejedna polska zamężna kobieta, która, zdarzało się, cierpiała w domu ciągłe podejrzenia o jej wydumaną zdradę lub cześciej prawdziwe wiarołomstwo i ciężką rękę męża. Zakłamanie i hipokryzja polskich facetów sięgała szczytu Mariottu. Tymczasem kobieta, kiedy już kogoś kochała, nie mogła jednocześnie kochać innego. Ten obraz miłości po polsku bywał jeszcze gorszy, kiedy maż bił swoją żonę, a to się zdarza częściej, niż nam się drodzy czytelnicy wydaje. Autor wpisany/implikowany w tę multimedialną opowieść niejeden już raz spotkał kobietę bitą lub pobitą przez męża, zazwyczaj już byłego męża. Pieprzę Rolanda Barthesa ! I wychodzę właśnie z karty opowieści jak już to robiono i mam za nic twierdzenia pana Brthesa i jego wymądrzanie się na temat pisarstwa. I nie zamierzam referować tez tego pana ! O nie ! Odsyłam do jego książek lub opracowań, antologii, do polskiego epokowego podręcznika Teorie literatury XX wieku, proszę się tylko nie śmiać zbyt długo z pana Barthesa i jego przekonania, że literatura jest tylko i wyłącznie tekstem żyjącym osobnym życiem, bez związku z autorem tekstu. Niektórzy nie wiedzą, co piszą, mimo że, wiedzą co czytają. Wracajmy znów do opowieści.


Autotematyzm:

Literatura o literaturze, określenie zwykle literatury awangardowej, najczęściej powieści, w której dominującą rolę grają refleksje dotyczące celów i sposobów pisania, konwencji artystycznych i metod budowania dzieła. Utwory autotematycznej literatury są w takim rozumieniu wypowiedziami, w których odniesienia poznawcze ulegają ograniczeniu na rzecz treści metaliterackich.

Elementy autotematyczne mogą się objawiać w ujawnianiu sekretów warsztatu pisarskiego, np. Fałszerze Gide`a, we wprowadzonych w obręb utworu komentarzach na temat sztuki pisania i zastosowanych ujęć. Swoistą formą autotematyczności jest takie skonstruowanie utworu, że jako całość stanowi wypowiedź teoretyczną na temat zasad nim rządzących. Jest to zjawisko charakterystyczne zwłaszcza dla nouveau roman.

Autotematyczna literatura bliska jest zjawisku metaliteratury, niekiedy zaś przybiera postać metanarracji. Nie stanowi jednak wynalazku współczesnego piśmiennictwa, mimo że odgrywa w nim wielką rolę.

Z refleksjami o literaturze występującymi w utworach, i to nieraz rozbudowanymi do rozmiarów eseju, spotykamy się w wielu dziełach klasycznych, np. w Tomie Jonesie H. Fieldinga czy w twórczości L. Sterne`a. Autotematyczność charakteryzowała także poszczególne gatunki literackie. Przykładem poemat dygresyjny. Główną postacią jest w nim narrator przedstawiany w trakcie konstruowania swej opowieści, którą zawsze może przerwać, by wtrącić uwagi jej dotyczące.

W liryce: Sobie śpiewam a muzom, inwokacje do Muz.

Słownik terminów literackich, Wrocław 2007, Ossolineum, wydanie czwarte


             Irski może i w innym życiu pisałby głodne kawałki o zakręconych kobietach, ale teraz jako oficer polskiego wywiadu skupił się na trasie sprawdzeniowej. Zaparkował wóz na Placu Bankowym w pobliżu bramy Ratusza. W tej części placu zazwyczaj było sporo miejsca, nawet w ciągu dnia, wieczorem zaś pusto jak o świcie na Placu św. Piotra w Rzymie. Musiał się kiedyś wybrać do Rzymu, taaaka Historia, tak wiele kulturowych odniesień, aluzji filmowych, konotacji literackich i tajemniczych symboli. Tymczasem na Placu Bankowym Irski przeszedł szerokimi pasami obok przystanków tramwajowych wprost do drapacza zwanego Błękitnym z odwieczną reklamą Peugouta na szczycie, na którą nikt nie zwracał uwagi, doskonale bowiem wkomponowywała się kolorystycznie w srebrno-błękitny odcień wieżowca ze stali i szkła. To o takich chyba szklanych domach pisał Żeromski w Przedwiośniu, być może partycypował, a być może podejrzał coś podobnego na Zachodzie. Często u nas Polaków się zdarzało i zdarza, że coś podejrzymy i pragniemy to później mieć u siebie, jakie to typowe Polakom i Rosjanom. Snobowanie się na Zachód, tak jakby Polska od wieków nie była częścią Zachodu. Może nie każda Polska była Zachodem, może Kresy i poeci Kresów, Litwa, nie była Zachodem, ale Warszawa od zawsze współtworzyła Zachód. W każdym razie Andrzej nie zastanawiał się teraz nad ontologiczną istotą bycia Błękitnego, nie miał na to czasu i ochoty, musiał bowiem być w inny sposób, na sposób myślącego i inteligentnego Golema, który wciąga przeciwnika w pułapkę. W trakcie swej drogi za wszelką cenę musiał zmienić się ze zwierzyny w myśliwego, który kiedy trzeba, nie zawaha się użyć siły, kiedy jedynym wyjściem jest unieszkodliwienie odkrytego przeciwnika, o ile nie uda się wyprowadzić w pole agentów obcego wywiadu. Wówczas nie zrobi im krzywdy, szpiegowanie to gra pozorów, ciągłe podchody, zabawa w kotka i myszki, ciągnięcie za język, mylenie lub zacieranie tropów, skrywanie prawdziwych intencji, a nawet uczuć, nawet miłości. Andrzej coś o tym wiedział, od czasu kiedy upił się z koleżanką w piątek na kursie w szkole wywiadu, zaś nazajutrz oboje nie mogli zdradzić swoich uczuć, nawet jednym słowem, nawet dotknięciem ręki, uściskiem, niczym. Coś więcej nie wchodziło w grę, nie mieli wyboru, musieli zamknąć emocje w swoich sercach, z pozoru więc emanowali kamiennym spokojem, ale w środku było zgoła inaczej, Andrzej przeżywał burzę w szklance wody. I było trochę jak szklanką po łapkach, kiedy żaden rodzaj wyładowania nie wchodził w grę, za onanizm można było wylecieć ze szkoły wywiadu. Detektory zapachu, zamontowane w pokojach i łazienkach - w celu monitorowania zachowania kursantów czy przypadkiem ktoś bez zezwolenia nie popala trawki – pozwalały, jak się okazało,   bezbłędnie wyczuwać inne mocne zapachy, w tym również ostrą woń spermy. I nie było zmiłuj, dwóch o tym nie wiedziało, a może, zlituj się Jezu, byli onanistami i wyleciało po niespełna miesiącu, o Boże ! Zagrzmiał Bóg i zamknięto przed nimi możliwości pracy w wywiadzie. Wywiad bowiem również nie znosi pewnych zachowań, mówi stanowcze Nie (!) masturbantom. Andrzej uśmiechnął się pod nosem, kiedy na moment przypomniał sobie tamtych dwóch onanistów, może wspomnienie przywołała falliczna postać Błękitnego wywołując określoną reakcję w mózgu. Szybkim krokiem wmaszerował do Błękitnego, obszedł dużą i ładną fontannę z jasnego marmuru, zbudowaną w środku budynku w latach 90tych i wyszedł na Żydowski Instytut Historyczny. Zgodnie z oficerskim sznytem zachował zasadniczą postawę, kamienny wyraz twarzy i żołnierską trzeźwość umysłu, nie dał więc po sobie poznać, że nie dopatrzył się na zdjęciach instytucji tak mocno bijącej po oczach. Umiejętność mimikry cechowała wielu Polaków, nie tylko tych ze służb i policji i nie tylko psychiatrów czy lekarzy, wszyscy Polacy tacy się rodzili, dobór naturalny i ewolucja zadbały o to, by Polak mógł zakładać Tajne Państwo, kiedy chce, gdzie chce i z kim chce. Mimikra była zdecydowanie niezbędną umiejętnością. Być może tylko Matka Natura miała jakieś zastrzeżenia i próbowała przeszkadzać. Kochała Polaków, robiła więc im na złość, zwodziła, podsuwała kochanki, rzucała uroki, pętała serca i umysły. Na te moce i sidła potrzeba było Golema, od teraz oficera polskiego wywiadu, Andrzeja Irskiego. Takich ludzi potrzebowała teraz Polska, nasz piękny kraj domagał się ochrony przed poważnym zagrożeniem ze Wschodu. Irski znał geopolitykę na tyle dobrze, że wiedział z kim przyjdzie mu się zmierzyć. Z ludźmi z FSB, z ludźmi z Fri Stejdż Bend, jak ich żartobliwie określano w Agencji.


               Irski momentalnie ochłonął z wrażenia po naocznej konfrontacji z ŻIH i dał nura do Parku Saskiego. A park tej jesieni czarował niezwykle, miał zresztą czym i może jedynie Łazienki dorównywały mu urodą polskiej złotej jesieni. Zespół parkowy ponętnie mienił się tego roku, ale Andrzeja Irskiego pochłonęły zupełnie inne myśli, czuł bowiem, że musi być silny i odważny jak piorun, jeśli chce skutecznie wyprowadzić FSB w pole albo lepiej na jakiś pusty plac. Minął po drodze roześmianą pijaną szarańczę, czyli młode kobiety z wódką w ręku, o krok od ulicznej bójki, trochę dalej przeszedł obok podskakujących szpicerów biegającymi za zielono-żółtymi piłkami tenisowymi, które emeryci podrzucali swoim pieskom. Sierściuchy w mig przybiegały do swoich panów ze zdobyczą w zębach, zatem dziadki ponownie odbijały piłeczki o szeroki asfalt parkowej alei, a wtedy szpicery po raz setny gnały na złamanie karku za wirażem radosnych uczuć swoich panów. Kiedy kapitan Irski przebił się w końcu przez park, drzewa, aleje, przez wypielęgnowane krzaczory i przystrzyżone zarośla i wyszedł wprost na grupę napakowanych trzydziestolatków, którzy uważnie zmierzyli wzrokiem innego „karka” w garniturze, po czym z uznaniem uznali za swojego. Obszedł ich lekkim ukosem, nie należało za bardzo rzucać się w oczy, miał teraz przed sobą rozległy pusty plac, po lewej dwóch nieruchomych żołnierzy stało na warcie wiecznie płonącego ognia, spoko, dwóch mogło być. FSB nie było na tyle głupie, żeby gonić za kimś przez pusty Plac Piłsudskiego i cudownie i zarazem pięknie wystawić się, Ruscy musieli raczej obejść plac, co zajmie im sporo czasu, normalka. Chyba..., że nie doceniał Ruskich, zastanowił się Irski, bo być może namierzało go aż kilkudziesięciu agentów i jak w sztafecie, przejmą mnie teraz ci, co zostali ulokowani na Krakowskim Przedmieściu. Tym bardziej gra stawała się ryzykowna, ale Andrzejowi aż coś w polskim sercu zagrało, tętno podniosło się, marynarka zatrzeszczała w szwach, właśnie wtedy kiedy stawiał pierwszy krok na Krakowskim Przedmieściu. Wzbudzał respekt w każdym napotkanym warszawiaku. Turystów ogarniał lęk przed mocnym człowiekiem z Warszawy, chociaż ci bardziej oczytani turyści, z Krakowa czy innych kulturalnych miast, przystawali w zdumieniu, myśląc zapewne, że to jednak nie bajka z tym „ Złym” z Tyrmanda, ho, ho, tacy ludzie jednak pewnie kiedyś mieszkali w stolicy i nadal żyją w Warszawie. Oooo... ho ho ho. Andrzej niespodzianie wynurzał się przed przechodniami, prawie jak spod ziemi, większy i silniejszy niż Daniel Craig. Z energią i determinacją w oczach i każdy schodził mu z drogi, każdy czuł respekt, policjanci wyczuwali oficera, młodzież kogoś niezwykłego, klasa średnia kogoś z Secret Service, obok wszak był Pałac Prezydenta RP, w którym urzędował ukochany Prezydent Andrzej Duda. Tylko zwyczajni warszawiacy nie wiedzieli co myśleć na widok potężnego pod każdym względem człowieka, ale na wszelki wypadek również i oni schodzili z drogi. Irski gnał ulicą Karową w dół, wcześniej minął hotel Bristol. Karowa nagle i mocno schodziła w dół w tak zwaną dolinę Wisły znaną przed wojną i w czasie PRL-u z mieszkających tam doliniarzy, jak określano środowisko warszawskich złodziei i drobnych rzezimieszków. Powstał o nich świetny zbiór opowiadań zatytułowany „Sielanka” autorstwa legendarnego warszawskiego pisarza Marka Nowakowskiego. Na końcu ulicy Karowej, po zejściu niewielu więcej, niż stu metrów, wyrastał dziwaczny zakręcony most w kształcie spirali. Andrzej chciał wejść na sam szczyt mostu, na którym często gęsto wieczorami zapaleni amatorzy sportów samochodowych w podrasowanych furach trenowali miejski drift. Ten wielokrotnie zakręcony most świetne nadawał się również do sprawdzenia ogona, ale być może obserwacja FSB znała Warszawę zbyt dobrze, żeby nabrać się na tak prostą sztuczkę. Polska stolica była owszem rozległym miastem, wielkim miastem, ale ze stosunkowo niedużym centrum, które dość łatwo i szybko można opanować, jak się mówi w żargonie wywiadu. Warszawskie centrum jest mniejsze nawet od berlińskiego, nie wspominając o ogromnych europejskich miastach, „Sercu” Londynu na przykład. Rezydenci obcego wywiadu, tajni agenci z ambasad, szpiedzy działający pod przykrywką, świetnie ukryci nielegałowie, oni zawsze musieli znać miasto tak dobrze jak własną kieszeń albo i lepiej. Ale nawet oni popełniali błędy. Andrzej wiedział, że jeśli zauważy coś dziwnego lub nietypowego, nie będzie mógł pójść do skrytki po swoje pierwsze rozkazy. Wywoła wówczas awaryjną procedurę. Centrala zdecyduje co ma dalej robić. Czekać, jak długo czekać, czy może jednak będzie musiał pojechać do innego miasta po odbiór tajnych dokumentów, co nie będzie proste, musi mieć bowiem czas na przygotowanie następnej trasy sprawdzeniowej. W takich sytuacjach podczas wykrycia obserwacji obowiązywały sprawdzone procedury. Agent logował się wówczas na elektroniczną pocztę i odczytywał wiadomość pozostawioną w kopii roboczej. Ktoś logował się wcześniej do tej samej skrzynki pocztowej i pisał wiadomość, której nie wysyłał, ale pozostawiał w kopiach. By przekazać wiadomość w ten sposób niepotrzebne było wysyłanie e-maila, by nie narażać siebie i innych na podsłuchanie informacji w sieci przez tak zwane sniffery. Taka metoda była najlepsza, wystarczało silne hasło do poczty i bezpieczny komputer bez zamontowanego keyloggera do przechwytywania uderzeń w klawiaturę. Kopie robocze były dość prostym sposobem dyskretnego przekazywania sobie wiadomości, wykorzystywanym chyba przez wszystkich, nie tylko przez wywiady, ale różnej maści tajne organizacje, przeróżne grupy terrorystyczne i wielu innych ludzi, którym zależało na szybkiej i prostej komunikacji, bez potrzeby używania skomplikowanych programów do szyfrowania. Uczą tego w szkołach wywiadu, jednak wyczucia obserwacji nie da się nauczyć bez odpowiedniego nosa, tak samo jak to jest u psów, z odpowiednim nosem trzeba się już urodzić, tak jak z doskonałym słuchem muzycznym u ludzi. Można mieć tego nosa czy taki sobie słuch, ale wywiad potrzebował doskonałych nosów i rewelacyjnego słuchu. Nie każdy był równie w tym dobry, nawet jeśli miał to COŚ, nazywane nieprzeciętnym urokiem osobistym i siłą zjednywania sobie ludzi, nazywane również talentem do werbowania agentów lub odwracania oficerów obcych wywiadów. Profesjonalna obserwacja często składa się z kilkudziesięciu osób, niektórzy są przebrani za zwykłych bądź nawet „niewidocznych” młodych ludzi: licealistów, studentów, w tej roli występują również policjanci, brudni bądź czyśći kominiarze, energetycy, prawdziwi i przebrani bezdomni, typowi i nietypowi robotnicy, powalani wapnem budowlańcy. Czasami wystarczy jednak, że ktoś z obserwacji zrobi o jedno poruszenie swym „ niewidzialnym” ciałem za wiele, wykona jakiś nerwowy ruch ręką, nogą, albo co gorsza rzuci niepotrzebne spojrzenie w kierunku celu, by cały plan agentury poszedł w diabły i śledzony szpieg wykrył, że ma ogon. Kiedy zostaje się oficerem wywiadu, w życiu przestają obowiązywać zwykłe przypadki i zbiegi okoliczności, rozpoczyna się nowe życie, dość mało zwyczajne, a właściwie bardziej nienormalne. Taki cyrk. Przypadki obowiązują normalsów, zwykłych szaraków, co zarabiają dwa tysiące na rękę, ale nie eleganckich szpiegów, elitarnych pracowników wywiadu. Paranoiczne podejście do życia może z pozoru przypominać prawdziwą chorobę psychiczną, często to tak właśnie wygląda, na jakąś paranoję czy schizofrenię, ale postrzeganie tych spraw zmienia się wtedy, kiedy zostaje się agentem wywiadu i podejrzliwość zamienia się w zasadę i pewnik. Dzieje się zawsze tak, kiedy strażak dmucha na zimne, a oficer zawsze sprawdza się przed wykonaniem zadania, choćby chodziło o zupełnie zwykłą rzecz: randkę z nową kobietą, zakup samochodu w salonie, nawet o głupi telewizor czy komputer w sklepie, wizytę w centrum handlowym czy kinie. Nic nie jest przypadkowe odkąd stajesz się oficerem wywiadu. Lepiej, żeby obca agentura nie wiedziała, jakie filmy oglądasz, gdzie kupiłeś nowy samochód, jakiej firmy masz komputer, telewizor, z kim utrzymujesz intymne kontakty i co interesuje ciebie w centrum handlowym, a nawet jaką pijesz kawę, czy może lubisz jeść burgery, a może chińszczyznę albo może czegoś nie lubisz lub się czegoś, kogoś boisz. Obserwacja szpiega na zakupach w centrum handlowym to kopalnia wiedzy o jego upodobaniach i słabych stronach i każdy wywiad bądź kontrwywiad zrobi wszystko, by posiąść takie informacje i wykorzystać w odpowiednim momencie czyjąś piętę Achillesa. Andrzej Irski był trochę inny, był Golemem i uniwersalna maksyma, że każdy jest tylko człowiekiem, to znaczy, że każdy bywa człowiekiem, chyba nie do końca miała w jego przypadku zastosowanie ... Jednak w samej istocie rzeczy nawet Golem bywał człowiekiem... i miał prawo do błędu i pomyłki, chwili słabości, no i zwykłego, ludzkiego pecha, nawet on... 


                Na Karowej przemykał mostem i pod mostem, na przemian, zeskakiwał z wysokości trzech metrów na niższy poziom krętej, powyginanej ulicy, a potem szybkim biegiem przenosił się o poziom wyżej. Kochał tę robotę. Ale za nic w świecie nie mógł dostrzec obserwacji. Nieopodal wartko płynęła Wisła, miał więc zaplanowane, że pobiegnie teraz prosto w kierunku Wisły i dopiero w ostatnim momencie skręci i wpadnie do Biblioteki Uniwersyteckiej przy ulicy Dobrej. Miał jeszcze w planach trochę zwiedzania, prawie jak jakiś Łazik z Tormesu z powieści łotrzykowskiej, polsko-unijny Idzi Blas. Ale tak naprawdę był już za stary na takie przygody. O wiele lepiej czuł się w roli poważnego biznesmena czy polityka Vipa, posła, sekretarza stanu w ministerstwie, senatora, dyrektora departamentu ważnej placówki państwowej, komisarza do spraw takich czy innych, koordynatora spółek skarbu państwa, likwidatora majątku PSL-u. W Hula Kula przygotował pierwszą pułapkę na obserwację. Kolejna zasadzka mieściła się w salonie masażu erotycznego kontrolowanym przez polskie służby. Wywiad czasami potrzebował gotówki, dlatego prowadził nie do końca prawe interesy. O reszcie nie mówmy, bowiem jak jest zapisane w gnostyckiej księdzie Pistis Sophia: „ Kto ma uszy do słuchania, niech słucha” słów Pana, który rozwiązłość karze sprawiedliwie i za czyny lubieżne zsyła na człowieka przeróżne plagi na ziemi i nawet w niebie. Bojaźń Boża chroni człowieka przed niepotrzebnymi słowami i złymi myślami, pomaga zdobyć się na odmowę. Czy to nie rezygnacja z czegoś, nasze małe i duże wyrzeczenia, odmawianie sobie tego czy owego nie kształtują naszego twardego charakteru spartańskich wojowników ? Pan chce byśmy byli silni i odważni, walczyli z naszymi wrogami i cieszyli się ze zwycięstwa trzymając w rękach odcięte głowy naszych zagorzałych przeciwników. Nie inaczej postępował Andrzej, od momentu kiedy został oficerem polskiego wywiadu i wiedział, że na nim teraz jest skupiony wzrok całego zespołu i nie tylko, musi więc dobrze się zachowywać. Nie może po prostu zrobić sobie przerwy z jakąś masażystką, to pewne i pozostanie obojętny na obfite kształty zakrytej nagości masażystek, wypije tylko drinka i zrobi co ma zrobić, czyli zwyczajnie, wykryje ogon, nie swój, ale rzecz jasna wrogi ogon. A potem ten ogon stłamsi i sprawiedliwie ukarze. Andrzej miał mózg z Niemiec i czasami miał wrażenie, a właściwie to zaczynał się łapać na tym coraz częściej, że chyba filozofuje i że choć nie ma kontaktu z uniwersytetem, przemienia się w kogoś w rodzaju prowincjonalnego filozofa. Staje się meta-Golemem i ma w sobie to COŚ.




GOLEM

Golem nie myślał i nie podejmował samowolnie żadnych działań, a jedynie wykonywał wolę swego stwórcy. Symbolizuje człowieka skrajnie zniewolonego, niezdolnego do przezwyciężenia terroru zewnętrznych ograniczeń, uwarunkowań.

ZOMBIE

Oznacza osobnika o radykalnie zredukowanej świadomości, ślepo( niczym robot) wykonującego rozkazy swego pana. Symbol zniewalającego wpływu pewnych osób, czy instytucji środków masowego przekazu, doprowadzających do zawężenia świadomości, ogłupienia człowieka.

Leksykon symboli Herdera, W-wa 2009

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz