wtorek, 20 września 2016

Dziecię boże ( odcinek 28 ).



Kapitan wywiadu Andrzej Irski leniwie machał nogą w ogrodzie restauracji mieszczącej się na tyłach ulicy Foksal. Machał co raz mocniej, tak że kelner skryty za kolumną zaczął poważnie obawiać się, że w końcu jego noga zrobi tak duży zamach, że zamachnie się nim całym razem z krzesłem i stołem. Że się cały zamachnie. W końcu przestał machać nogą i zaczał napawać się zapachem lawendy w herbacie, którą popijał gorącą. Czuł nawet pewne odprężenie właściwe wszystkim ludziom na łonie przyrody. Jak jednak wyglądałoby jego życie bez kawy ? Co począłby bez dobrej, mocnej kawy ? Czarny napój poprawiał nastrój równie dobrze co uśmiech seksownej, na wpół rozebranej kobiety. Wypił już dzisiaj dwie filiżanki. Od czasu do czasu leniwie spoglądał na stolik po prawej stronie, którego widok w dużej części zasłaniały zwisające gęste liście średniej wielkości jodły.  Nie potrafił tak długo siedzieć zupełnie bezczynnie i wpatrywać się w jakiś martwy przedmiot przed sobą. A przecież przestał machać nogą ! Jeszcze kiedyś w Berlinie rozpoczął lekcje jogi, ale przerwał je jakiś prozaiczny powód i potem wiele razy obiecywał sobie, że samodzielnie wróci do medytacji. Oczywiście nic z tego nie wyszło i jego odpoczynek po pracy polegał głównie na leżeniu przed telewizorem ze schłodzonym piwem pod ręką i oglądaniem wspaniałej niemieckiej ligi. Nigdy nie czuł się inteligentem, chociaż pochodził z takiej rodziny. Ojciec Mathias Baum był wszechstronnie wykształconym inżynierem, znał na pamięć pierwszą część Fausta Goethego. Matka Almut Wille-Baum była lekarzem, pracowała w szpitalu na oddziale laryngologii, a wolnymi dniami czytała czasopisma i książki. Ale teraz, gdy tak o tym wszystkim myślał, nie był do końca pewny, czy są to jego własne wspomnienia. Kiedy tak patrzył na własne wielkie dłonie i bardzo duże stopy poczuł wobec nich jakąś niesamowitą obcość. I nawet machanie nogą czy ręką na nic by się zdało. Przestał rozróżniać co jest prawdą, a co bajeczką wymyśloną na potrzeby pracy w wywiadzie. W laboratorium Parku Naukowego, gdzie złożono go w całość, przeprowadzano badania nad ludzkim mózgiem. Później w szkole wywiadu pamiętał, że na początku kursu wszedł do jakiejś dużej maszyny o kształcie walca przypominającej tomograf i obudził się dopiero trzy dni później. Co było jego własne, co prawdziwe, a co kłamstwem ? Wydało mu się, że został poddany eksperymentowi jak doświadczalna małpa trzymana w klatce. Jak Tytus de Zoo Papcia Chmiela. A do kogo należy jako Golem ? Do Polski czy do polskiego rządu ? Czy do Unii ? Do polskiego wywiadu ? Unijnego wywiadu? A może natowskiego ? I kim właściwie jest, Polakiem czy Niemcem, a może Amerykaninem ? Andrzeja nurtowało również to, że miał w głowie dwie wersje na temat swojego przeszłego życia. No bo kim był kiedyś ? Informatykiem składającym komputery w Berlinie czy jednak nie ? Pamiętał to teraz wyraźnie, że kiedy obudził się po raz pierwszy w Parku Naukowym, to wydawało mu się, że miał kiedyś żonę, dziecko i prowadził stację benzynową Exxon Mobil, którą chciał wykupić na własność... Która wersja była prawdziwa ? Co bardziej do niego pasowało ? A może prawdziwe było jedno i drugie ? Jedna prawda nie wykluczała drugiej. Zerknął w prawą stronę. W kierunku stolika z parą. Mężczyzna około czterdziestki trzymał kobiecą dłoń. On przyprószony siwizną, szczupły, ona trochę młodsza, na pewno z Warszawy, miała takie bardzo warszawskie rysy twarzy... Odwrócił wzrok od pary kochanków i ponownie rozejrzał się wokoło. Tak ładnie tu było, ale chyba pora ruszyć się. Musi zameldować się w komórce wywiadu. Spojrzał na zegarek, dochodziła dwudziesta. Para po prawej w delikatnej poświacie latarń wyglądała niczym piękny grecki posąg. Zastygły, delikatnie lśniący, pełen uroku i spokoju.  On, golem, również powinien emanować opanowaniem, choćby wciąż miały nurtować go pytania o tożsamość, o to, czy to, co działo się kiedyś ma jeszcze dzisiaj jakiekolwiek znaczenie ? Zrobił na sobie mały test, kiedy przyszedł godzinę temu do tej restauracji. Poprosił kelnera o gazetę. Przejrzał pierwsze strony Wyborczej i zauważył, że ręce mu się spociły, kiedy czytał teksty o Niemczech, natomiast te o polskiej polityce albo doniesienia z Polski pozostawały go obojętnym jak śpiew ptaków pozostawia obojętnym krokodyla. Emocjonalna reakcja ciała dała znać, kiedy czytał o rodzinnym kraju. Polska nie wywoływała żadnych skojarzeń, żadnych emocji. Nie chciał wyjść na zimnego gada, bo całkiem możliwe, że w swoim kraju kochał wino, kobiety i śpiew. Siedząc tak dłużej i rozmyślając nie dowie się, kim jest naprawdę. Człowiek jest homo viator, w ten sposób siebie odkrywa, tak, tak, gdzieś kiedyś o tym czytał, może w Bildzie? Albo w FAZ. Jest podróżnikiem. Tak, tak. Jest nawet taka książka o Polakach i Niemcach, „Berlinawa” się nazywa. Czytał ją w szkole wywiadu. Ruszajmy więc w betonową dżunglę, a może nie spotka nas nic złego. Pomasował łysą czaszkę i od razu raźniej mu się zrobiło. Lubił masaże głowy, bardziej, niż ugniatanie pleców. Zresztą, jak każdy jajogłowy. Ale nie czuł nic wspólnego z tak zwanymi intelektualistami. Nie przepadał za książkami, chociaż nie bał się ich, jak jego polscy koledzy, u których ta dziwna przypadłość bardzo szybko zwróciła jego uwagę. Po prostu nie lubił dzielić włosa na czworo i wolał jasne sytuacje, on lub off, włączone lub wyłączone, klik bądź klak. Proste jak mechanizm dmuchanej lali. Golemowi odpowiadał prosty świat, rozpoznany, w którym wiadomo było kto wróg, a kto przyjaciel. Może dlatego trafił do wywiadu. Był człowiekiem bez zbędnych wątpliwości. Albo dmuchał lalę albo jej nie dmuchał. W grę wchodziło zero jedynkowe prawdopodobieństwo. Bez żadnego zbędnego gadania, czajenia się, braku zdecydowania. Był prosty jak zegarek i taki świat preferował. Podniósł się sprężyście z wygodnego krzesła z wyłożonego poduszkami, podładowany siłą mocnej kawy. Zapłacił kelnerowi i wyszedł wprost na ulicę Foksal. Jego golemowe jestestwo domagało się działania, samorealizacji, jednak... najpierw musiały przyjść kolejne rozkazy. Raport z dzisiejszego zadania przy użyciu smartfona przesłał szyfrowanym połączeniem do centrali. Używał bardzo poręcznej miniaturowej klawiatury, dzięki czemu łączył wygodę użytkowania laptopa z miniaturyzacją sprzętu. I na tym etapie rola agenta Irskiego kończyła się. A na ulicy Foksal huczało od bawiących się ludzi i wydawało się, że cała ulica rusza się wraz z ogródkami restauracyjnymi i kolorowymi kamienicami. Młodzi ludzie tłumnie otaczali kilka modnych klubów, a starsi panowie z damami z namaszczeniem okupowali teatr wodewilowy. Ulica u swego zbiegu łączyła się z reprezentacyjnym Nowym Światem, wybiegiem modelingowym Warszawy.  

Golem również i teraz sprawiał wrażenie nadludzko silnego i dużego faceta, na którym garnitur leżał jak na przepakowanym kulturyście. Irski posiadał wielkie, masywne ciało z łysą jak kolano głową i ludzie rozstępowali się bez słowa. Ale mogło się wydawać, że w końcu trafił swój na swego. W połowie ulicy spostrzegł trzech wyrzeźbionych w żelazie gości, którzy jakby wrośli w asfalt. Irski umiejętnie ominął ich. Słyszał jak spluwają za nim. Któryś krzyknął do niego: frajer ! Prosili się o łomot, ale oficer wywiadu nigdy nie bije bez powodu. Nie daje się sprowokować. Nigdy bowiem nie wiadomo czy w bramie nie kryje się reszta bandy z gnatami w dłoniach. Z opresji wybawiła Andrzeja gorąca laska. Zaszła mu niespodzianie drogę szczupła, wysoka czarnulka na obcasach i w pierwszych słowach zaczęła opowiadać o ekstrach dupciach na rurze. Gdzie ? Zapytał tylko. Tam, pokazała palcem i Andrzej przyśpieszył długim krokiem. W bliskiej odległości zauważył święcący wysoko neon z napisem: „Gorąca rura”. W pytę, ocenił. Lubił dżagi, lubił laski. Co to się będzie działo, on taki wyposzczony, a one zapewne gorące jak ta ich rura. Chcą dużo miłości, czuł to. Jego polska dusza pragnęła odwzajemnić miłość. A penis made in France domagał się marszczenia. U wejścia do klubu Go Go siedziało na barowych stołkach dwóch barczystych kolesi, którym zapłacił dwadzieścia złotych za wejście. Bez zbędnych słów zszedł na dół i usiadł w wolnej loży. Przyciemnione światła nocnego klubu zostały przekierowane na złotą rurę, przed którą w lożach siedzieli faceci na wygodnych czerwonych sofach. Irski założył nogę na nogę, ręcę położył na miękkim pluszu. Na stoliku leżała karta z cenami drinków. Miał ją wziąć do ręki i przejrzeć, ale właśnie do rury podeszła ociekająca seksem blondyna z długim, tapirowanym warkoczem jak u pawia w Łazienkach. Oniemiały wpatrywał się w wygibasy dziewczyny. Taniec przy rurze potrafił być naprawdę ekscytujący ! Kto tego nie widział, ten kiep. Warszawski perfekcjonizm zwalał z nóg. Fruwające nogi chodzące po suficie, włosy szorujące podłogę, migające seksowne nogi, nagie, piękne i lśniące jędrne biusty, zgrabne pupy ze sznurkiem przez środek i młoda kobieta ruszająca się energicznie, rytmicznie, na błyszczącej, złotej rurze przebiegającej od podłogi do sufitu. Co za widok ! Ludzie kochani ! To lepsze od koniaku z sokiem pomarańczowym. I od piwa słodem przenicznym ważonego i od starego wina z pełnym bukietem. Od każdego alkoholu. Pole dance równać się może jedynie z dobrą i mocną kawą. Ale i tak warto tam być, mówię wam.   

Do Andrzejka podeszła roznegliżowana rusałka ubrana w przezroczyste koronki i poprosiła o złożenie zamówienia. 

- Wściekłego psa, dwa razy ! - przekrzykiwał głośną muzykę.
- Już się robi ! - rusałka posłała mocarzowi uwodzicielski uśmiech.

Rzeczywiście szybko się uwinęła, bo już po chwili przyniosła na tacy dwa drinki, które postawiła na stoliku, sama zaś usiadła tuż obok silnego mężczyzny. Pogładziła ogromniaste, grube i pokłębione ramiona Irskiego i z prawdziwym podziwem spojrzała w oczy męskiego faceta, uniosła i położyła swoją nóżkę na masywnym udzie golema. Wówczas nagle masywnych rozmiarów nabrał również członek, pytonem zwany w macierzystym Parku Naukowym. Irski był dumnym posiadaczem pytona, który w pełnym zwodzie potrafił osiągnąć pół metra długości, tak jak właśnie teraz. Kiedy rusałka zdała sobie sprawę z wielkości penisa, odskoczyła z przerażeniem w oczach. Uspokoiła się szybko, bo chyba dotarło do niej, że taki narząd musi być czymś wspaniałym, nawet jeśli wydawał się zbyt duży dla jednej jak i drugiej dziurki.  

- Postawisz mi drinka. - zapytała przymilnie.
- Jasne, czemu nie ? Czego się napijesz ?
- Wódki z tonikiem i miętą.
- Załatwione. 
- Zaraz wracam. - kiedy to powiedziała, przesunęła dłonią po niesamowitych wypukłościach spodni Andrzeja. 

Wróciła jeszcze szybciej, niż za pierwszym razem. 

- Jesteś taki męski. - kadziła mu.
- Doprawdy ?
- Pewnie nie raz to słyszałeś od napalonych lasek ? - przesunęła językiem po różowych wargach.
- Zdarzało się. - odpowiedział wymijająco. 
- Na pewno się zdarzało. - rusałka aż ociekała lubieżnością, a jej głos niejednego chorego postawiłby na nogi.
- Zatańczysz dla mnie ?
- A co mi dasz ? - wpatrywała się w oczy Irskiego z pięknym uśmiechem pełnym zachęty i perłowych zębów.
- A co byś chciała ?
- Stówkę. 
- Nie ma sprawy. 
- A jak zapłacisz ?
- Kartą.
- Zaraz wrócę z terminalem. - szybko się podniosła i lekkim, tanecznym krokiem podbiegła do baru roziskrzonego feerją barw. Andrzej wpatrywał się w jej kształty, te kocie ruchy młodego i ponętnego ciała. 
- Już jestem ! - już w połowie drogi do klienta wyciągnęła terminal w jego stronę, a oczy jej błyszczały jak chińskie lampiony. 
- Już się robi. - Irski zbliżył kartę do czytnika i spojrzał danserce w oczy, która stała nad nim pochylona. Andrzeja zaskoczyły bardzo mocno powiększone źrenice. Oderwał wzrok od niezwykłych oczu i schował kartę do nowego, skórzanego portfela. Kiedy na terminalu wyświetliła się akceptacja transakcji, wyczuł dość dziwną ulgę u dziewczyny. Całe jej ciało zdawało się mówić, że laska jest strasznie podjarana tym, co stało się przed chwilą. Naćpana jakaś czy co ? Irski bezbłędnie odczytywał mowę ciała, zdał celująco egzamin z technik behawioralnych w szkole wywiadu. Ale nie potrafił znaleźć zależności przyczynowo-skutkowej w zachowaniu tancerki. Coś było nie tak, ale nie miał pojęcia co ? Może to była sprawa osobista, jakaś nagła wiadomość, którą otrzymała na komórkę i dlatego była tak bardzo podniecona, próbował sobie tłumaczyć. To mógł być po prostu zwykły zbieg okoliczności. 
- Muszę odnieść maszynkę, a potem tańczę dla ciebie ! - nachyliła się blisko, żeby mógł dotknąć jej piersi. Andrzej złapał pełnymi garśćmi podniecony jak jasna cholera. Tancerka po dłuższej chwili wyszarpnęła się, wstała i podeszła do złotej rury.


Taniec przy rurze był mistrzostwem świata. I tym lakonicznym zwrotem kończymy opis, poddajemy się w przedbiegach, bowiem nie potrafimy oddać wspaniałości i profesjonalizmu i kunsztu akrobacji ładnej, seksownej, szczupłej, niewysokiej laski, na której sam widok, aż chce się włożyć albo zwalić gruchę. 

Po dedykowanym tańcu Andrzej nie zabawił zbyt długo w klubie. Golem był konkretnym facetem i nie bawił się w ceregiele. Niech młodsi łudzą się, że poderwą w takim klubie laskę na obiecane złote góry, na cały szablon obiecanek cacanek. Oficer Irski był już za stary na takie zabawy i cenił inteligencję tancerek. Wyszedł z klubu i  skierował się na Nowy Świat. Nie uszedł jednak daleko, bowiem jego wzrok przyciągnęła dziewczyna ubrana i umalowana na czarno, jakby żywcem wyjęta z londyńskiego chodnika pełnego cudaków z Oxford Street. Obok niej na murze był jakiś szyld. „Wróżbita Czesław”, przeczytał gotyckie litery na dość starawej blasze, ale za to podświetlonej. Niezwykła dziewczyna spostrzegła zainteresowanie okazałego i dobrze ubranego mężczyzny. Pokazała dłonią, żeby szedł za nią. W bramie otworzyła białe, eleganckie drzwi. Zeszli kilkoma schodkami w dół do ładnego, wąskiego korytarza w biało-czarną szachownicę. Wtedy odwróciła się do Andrzeja i podała drobną dłoń. Przedstawiła się jako wróżka Amanda, asystentka wróżbity Czesława i pokazała ręką, żeby skierował się na lewo.        
- Pierwszy raz w Warszawie ? - zagadnęła, kiedy Andrzej wszedł do przestronnego salonu z wielką starodawną, czerwoną kanapą przy ścianie, jak w pałacach książęcych z meblami w stylu Ludwika XV. Zatrzymał się tuż za progiem. Na środku stało równie stare wielkie biurko z ciemnego i lakierowanego drewna ze stylowymi sękami, miejscami pokryte masą perłową. Obok biurka pięknie prezentowały się  zaś dwa fotele obite jasną skórą. Na biurku stała szklana kula wielkości piłki nożnej i biły od niej refleksy świetlne, które robiły równie niesamowite wrażenie. Nie wiedzieć czemu kula błyszczała, jakby od wewnątrz została podświetlona ledową lampką. Ładnie to wszystko wyglądało i Andrzejowi Irskiemu przypomniały się Niemcy, piękne berlińskie kawiarnie, drogie sklepy, arystokratyczne salony... Aż w oku oficera zakręciła się łezka.

- Proszę usiąść. - Amanda pokazała fotel obity jasną skórą. 
- Dziękuję. 
- Życzy pan sobie czegoś do picia ? 
- Nie, dziękuję. Czy jest pan wróżbita ?
- Obawiam się, że jest w tej chwili zajęty wróżeniem pani prezydent Warszawy, ale jeśli pan pozwoli, ja mogę panu powróżyć.
- Jest pani wróżką ?
- Tak, dyplomowaną. Skończyłam Uniwersytet w Salamance. 
- Taki jak ten w Harrym Potterze ?
- Hogwarth ? Nie. - kobieta nieznacznie się uśmiechnęła. -  Prawdziwy uniwersytet. Jeden z najstarszych na świecie, został założony w 1218 roku.         
- Aha. - przytaknął nieco zdezorientowany, bo nie miał pojęcia o czym mówi, chociaż nazwa miasta kojarzyła mu się z baśniami czytanymi w dzieciństwie. 
- Czy zgadza się pan ?
- Tak, proszę mi powróżyć.
- Proszę się odprężyć i zamknąć oczy. - podeszła w jego kierunku, ale zamiast usiąść za biurkiem, usłyszał Amandę za sobą, a potem poczuł jej palce na głowie, które kolistymi ruchami masowały łysą czaszkę z pierwszymi odrostami maleńkich jeszcze włosów.


Golił głowę przed misją, ale wszystkie myśli naraz gdzieś odleciały, poczuł teraz wielkie odprężenie, dał się pochłonąć fali spokoju. Amanda masowała dalej, aż wielki, umięśniony facet zapadł w półsen, rodzaj leczniczego letargu, hipnotycznego snu. Wiedział jedynie, że jest mu cholernie dobrze. Amanda czarowała. Andrzej czuł się tak dobrze, że być może nawet zbyt beztrosko, bo czujność oficera wywiadu powinna być wyższa, a samokontrola bardziej świadoma. Nie mógł pozwolić na takie zapomnienie, nie, nie może pozwolić sobie, jej pozwolić, wróżce nie pozwolić, temu miastu państwu nie może pozwolić, ale już stop ! Ale nie krzyknął, nie zaprotestował, bo wróżka Amanda masowała punkt K, który znajdował się dokładnie na czubku głowy. Golem był już jej, w jej cudownych rękach. Zatracił się chłop. Stał się marzeniem, częścią snu. Śnił na jawie, jakby w hipnozie. Ostatnio wiele działo się z jego głową. Zagadką była czaszka, o której pochodzeniu milczały oficjalne dane. W agencji ogolili Irskiego całkowicie na łyso, na tak zwane kolano, które codziennie polerował szmatką z mikrofibry zakupioną razem z obiektywami fotograficznymi w sklepie internetowym Notopstryk na okaziciela. Andrzej prezentował się dość typowo z tym swoim nieco jajowatym kształtem głowy i masywnymi kośćmi policzkowymi. Był posiadaczem regularnych rysów twarzy, grubych i wyrazistych brwi, dużego, węgierskiego nosa, nieco może zbyt pełnych ust, dużych uszy ciasno przylegających do skroni, słowiańskich policzków i wysuniętej, masywnej szczęki. Zdawał się nawet nieco podobny do Stanisława Tyma grającego w „Misiu” prezesa Klubu Sportowego Tęcza. Irski był trochę niższy, ale poza tym z wyglądu nawet dość mocno przypominał prezesa Ryszarda. Agencja wiedziała co robi, bo przecież wszystkie Ryśki to porządne chłopaki. Tylko kto zrobił czaszkę ? Byłoby logiczne, gdyby była z Polski, na co wskazywały niektóre słowiańskie cechy, ale golemowi coś tu nie pasowało. Zastanawiało zbyt dokładne wykonanie czaszki, która musiała idealnie pasować do wielkości i kształtu mózgu sprowadzonego z Niemiec. No tak ! Nagłe olśnienie. Wszystko wskazywało na japońską robotę. Irski porzucił swoje myśli, otworzył oczy i poszukał wzrokiem wróżki, która tymczasem oddaliła się na chwilę i zapalała kadzidełka w rogu pokoju.

- Na co masz ochotę ? Whisky czy wódka z lodem ? - zapytała, kiedy odwróciła się w kierunku Andrzeja.
- Whisky. - ponownie zamknął oczy i słyszał jak Amanda nalewa drinka, podchodzi i wsuwa szklaneczkę do ręki. 

Golem pociągnął solidnego łyka. Tymczasem Amanda usiadła w fotelu naprzeciwko Andrzeja odsłaniając ładne nogi i rozpoczęła swoją opowieść, a Irski zamienił się w gumowe ucho. Mówiła o pięknej Cygance o imieniu Zuzanna, dziewczynie o stałym sercu i wielu innych przymiotach, którą lubieżny król cygański fałszywie oskarżył o cudzołóstwo, bowiem Zuzanna miała męża, którego poślubiła w wieku lat siedmiu. Za dziewczyną wstawił się cygański wróżbita Jeszua i poprosił króla Cyganów o sprecyzowanie zarzutów, bowiem Zuzannie groziła kara śmierci. Król cygański pałał do dziewczynki gorącym uczuciem i pewnego dnia przestraszył się swego lubieżnego serca. Wolał oskarżyć Zuzannę i skazać ją na śmierć, niż żeby wyszło na jaw, że jest w niej zakochany. Wróżbita Jeszua ponownie poprosił króla o postawienie zarzutów Zuzannie. Król stwierdził wówczas, że widział Zuzannę z młodym chłopcem na wspólnej zabawie. Oboje wesoło bawili się w wesołym miasteczku i kręcili się na karuzeli. Ciężar zarzutów wywołał szmer i poruszenie pośród zgromadzonych Cyganów, wobec których odbywało się publiczne oskarżenie. Kilka rąk już rwało się do kamieni. Wtedy Jeszua podnisół rękę i naraz niczym piorun wszystkie głosy i szmery umilkły. I powiedział Jeszua: „Kto nigdy z was tutaj zgromadzonych nigdy nie bawił się w wesołym miasteczku, niech pierwszy rzuci kamieniem”. Wówczas lud odstąpił od dziewczyny, a król cygański w pośpiechu wyjechał do najdalszego taboru cygańskiego, jaki istniał w państwie cygańskim. Piękna Zuzanna mogła wrócić do swojego męża. Kiedy wróżka Amanda zachwalała przymioty serca Zuzanny, Irski poczuł gwałtowną senność i chwilę później już chrapał.   

Andrzej Irski obudził się w szpitalu na sali pogotowia ratunkowego. Słyszał niewyraźne głosy, w głowie mocno szumiało. Ktoś za ścianą z gazobetonu powiedział donośnym głosem, że pierwszy raz widzi człowieka, który cały został pozszywany z różnych części, jak jakaś maszyna, robot czy ten legendarny golem. I każdy z wewnętrznych organów ma kod paskowy, jakby został sztucznie wyprodukowany poprzez komórki macierzyste. Coś niepojętego ! Wyraźnie widać te kody paskowe na rentgenie ! Mówił ktoś gorączkowo. Ostatnie zdanie Irski zrozumiał bardzo dobrze. Podniósł się z nieznośnym bólem głowy, zachybotało nim, jakby właśnie zszedł z karuzeli, takiej jak te, którymi bawią się dzieci na osiedlowych placach zabaw. Poklepał się po kieszeniach marynarki i spodni, ale wszystkie były puste. Stracił nie tylko karty, gotówkę, ale i dokumenty i w tym najważniejszą legitymację oficera wywiadu. Nie było też oczywiście kluczyka do samochodu. Zaklął cicho, ale pożałował tego, bo przez jego głowę przebiegł ból jak piorun. Spróbował więc bardzo powoli zsunąć się z wysokiego, ciężkiego, metalowego  łóżka na solidnych kółkach. Nieco sztywnym krokiem podszedł do drzwi, ostrożnie wyjrzał i tak szybko, na ile było go stać, ruszył przez korytarz. Zauważył w oddali jakiś ruch, automatycznie otwierane drzwi, zapewne wyjściowe. Minutę później był już na zewnątrz szpitala i z ulgą  odetchnął świeżym powietrzem i nie tracąc czasu poszukał wzrokiem taksówki. Wczoraj jeszcze powinien był zameldować się w tajnej, warszawskiej komórce wywiadu. W drogim garniturze wyglądał na dzianego, więc wróżka oszustka zaryzykowała i wrzuciła coś do whisky. Na karcie Visa nie miał limitu, w portfelu było jakieś trzy tysiące złotych. Bez pinu nie użyje karty, ale jeśli ma głowę na karku i łebskich wspólników, to skorzysta z usług dobrego hakera, który zdąży w kilka godzin znaleźć hasło do karty i stanie się cud - popłynie strumień szybkiego cashu. Ustawią się do końca życia, wyjadą do Tajlandii, założą szkołę surfingu albo salon masażu i do końca życia będą mieli cool, a Polsce pokażą faka, a zwłaszcza polskim politykom, posłom, ministrom i wszystkim innym urzędnikom samorządowym na państwowym garnuszku. Bankomaty na szczęście mają ograniczenia w wypłacaniu gotówki i nie tak łatwo niezauważlnie obskoczyć kilka maszyn i wyciągnąć kilogramy banknotów. Ale jeśli uda im się, przywłaszczą sobie nawet kilkadziesiąt milionów. Agencja poniesie wielką stratę, dyrektor otrzyma dymisję, a jego czekają galery i zablokowana kariera. Stanie się czarną owcą, przekleństwem całej agencji. Właściwie to od początku dziwiło Irskiego, że jego karta nie ma limitu. Być może miało to związek z rozkazami, które dopiero miały nadejść. Z wyjazdem na Bliski Wschód albo do południowo-wschodniej Azji, gdzie być może będzie potrzebował dużej i szybkiej gotówki niezbędnej przy werbowaniu i opłacaniu informatorów i opłacaniu się tamtejszym szpiegom i agentom z kontrwywiadu. Nikt chyba w agencji nie wpadł na taką oto myśl, że podczas drugiego dnia służby oficera Andrzeja Irskiego okradną miejskie cwaniaczki. Że da się zahipnotyzować jak pierwszy lepszy głupek, a potem bez najmniejszego sprzeciwu wypije alkohol zmieszany z proszkami na sen, na przykład lorafenem kupionym na czarnym rynku. Nieprzytomnego dokładnie przeszukali, okradli i podrzucili w nocy na przystanek autobusowy. Ale dał plamę ! Jedyna nadzieja w tym, że oszuści nie potrafili złamać pinu. Irski myślał gorączkowo w jaki sposób najszybciej powiadomić swoją komórkę. Istniała procedura awaryjna w razie takich sytuacja jak ta, ale szczegóły miał poznać w swojej komórce wywiadowczej. Wciąż był świeżakiem. Od wczoraj głupim świeżakiem. Istniały ukryte telefony i skomplikowane kody w razie konieczności użycia zwyczajnego telefonu, ale był zbyt krótko czynnym oficerem i zwyczajnie nie zdążył zapoznać się z całą infrastrukturą wywiadu. Niech to szlag ! Znajdował się na ruchliwej ulicy Wawelskiej, stał na przystanku tuż przy nieczynnym Klubie Sportowym Skra ze starym stadionem lekkoatletycznym na tyłach, poczerniałym ze starości, od kurzu i spalin. Pamiętał, że gdzieś na tym terenie istniała skrzynka kontaktowa, ale uznał, że straci zbyt dużo czasu na jej odszukanie. Jak najszybciej musi dotrzeć do swoich. Nie mógł jednak ryzykować jazdy bez biletu, ani podjazdu taksówką na krzywy ryj. Myśl, wydał sobie rozkaz. „Myśl, myśl”. Rozglądał się gorączkowo atakowany ciągłym ruchem i hałasem mknących samochodów pod mostem przez szeroką ulicę. Zaraz, zaraz. Nieopodal była kładka na drugą stronę ulicy. I wtedy coś zobaczył.    

                                                        

Białystok, Lotnisko im. Donalda Tuska.

Kasia i Maciek, kiedy przyjechali na lotnisko, kupili w drogerii szczoteczki do zębów i dwa małe zestawy podróżnika, jeden męski, drugi damski. Maciek ponaglał, więc kupili co było pod ręką, bez przeglądania tego co oferują różne firmy, jakie dają bonusy, jakie dostarczają gratisy i szybkim krokiem podeszli do lotniskowej kasy. 

- Dzień dobry. Dokąd jest najbliższy lot ? - zapytał Maciek nerwowym głosem.
- Zaraz sprawdzę, proszę poczekać.  - kasjerka była miła. Kasia leniwie rozglądała się wokoło. Nie dokońca jeszcze do niej docierało, że ścigają ich jakieś zbiry, że muszą uciekać i że zaraz wylecą do dalekiego, obecego kraju, choć będącego w Unii Europejskiej.
- Nie zapomnieliśmy o czymś ? - wyszeptała Maćkowi na ucho.
- Nie mam pojęcia. - Maciek objął Kasię ramieniem i wspólnie z uwagą patrzyli na kasjerkę, która wciąż wodziła wzrokiem po monitorze.
- Za czterdzieści minut jest lot do Londynu... ale za chwileczkę kończy się odprawa... Za godzinę jest lot do Rzymu. - oznajmiła kobieta, a Maciek i Kasia pytająco spojrzeli na siebie. 
- Do Rzymu. - Katarzyna z przekonaniem zwróciła się do kasjerki.
- Tak, poprosimy dwa bilety do Rzymu. - potwierdził Maciek, który wyglądał nieco podobnie do młodego Belmondo z filmu „Do utraty tchu” Godarda.  Wyglądał na zakochanego po uszy. Tak jakby film miał inny koniec i nie kończył się porażką  Michela, tylko wspólną ucieczką z Patricią przed śledczym Vitalem i resztą policji.





Mieszka zaś naród Jaćwingów w północnej stronie i ma język w dużej mierze podobny do języka 
Prus i Litwinów. Są to ludy dzikie, wojownicze i tak bardzo żądne sławy i pamięci, że dziesięciu spośród nich walczyło ze stu wrogami, zachęconych nadzieją i świadomością, że po śmierci ziomkowie będą ich sławić pieśniami o dzielnych czynach. 

Jan Długosz, Roczniki, czyli kroniki Królestwa Polskiego, ks. VII-VIII, W-wa 1974, s. 177-180



Kazimierz Sprawiedliwy [zgnębiwszy Prusów], bierze się odważniej do poskromienia dzikości krnąbrnych Połekszan/Jaćwingów [nad rzeką Łękiem/Ełkiem].
Są zaś Połekszanie szczepem Getów, czyli Prusów. Lud to bardzo dziki, okrutniejszy od wszystkich dzikich zwierząt, niedostępny z powodu broniących dostępu rozległych puszcz, z powodu zwartych gąszczów leśnych, z powodu smołowych bagien.
(...)
Połekszanie z przemyślnej ostrożności kryli się po uroczyskach i jamach. Są bowiem bardzo wprawieni bić się w gęstwinie, w polu zaś są do niczego; więcej podstępem niż siłą walczą.
(...)
Nie znają zupełnie użytku warowni i takie mają mury miast jak dzikie zwierzęta.
Książę ich, Połekszanin, przystępuje obłudnie do Kazimierza, przyznaje, że poniósł klęskę, prosi o litość nad ziomkami, błaga o przyjęcie ich do służby, zobowiązuje się do płacenia daniny, a dla rękojmi tego daje kilku poręczycieli  czy zakładników, przyrzeka, że da ich więcej. Po zabezpieczeniu przez zakładników zwolniono wojska. Połekszanie tymczasem obaliwszy las odcinają zupełnie odwrót i łamią układ. Mówię, że bezpieczeństwo zakładników nie może być przeszkodą dla ich wolności, i lepiej będzie, że utracą synów, niż żeby mieli być pozbawieni wolności ojców, a zaszczytna śmierć synów zapewni im zaszczytniejsze urodzenie.
Wszystkim bowiem Getom [Prusom/Jaćwingom] wspólna jest niedorzeczna wiara, że dusze wyszedłszy z ciał ponownie do ciał wstępują, które mają się urodzić, i że niektóre dusze zgoła bydlęcieją przez przybranie bydlęcych ciał. 

Wincenty Kadłubek, Kronika Polska, Wrocław 2010, s. 230 -232.



Samolot z Okęcia do Rzymu, lot 197, czas lotu: 2,25 ha.

Hipisi byli w swoim żywiole. Samolot jeszcze nie wystartował, a stewardessa robiła już pierwszy obchód i kusiła asortymentem alkoholowym. Brali wszystko po kolei jak leciało z egalitarnego podzielnika. Byle było dużo i w miarę szybko. Koniaki, winiaki i piwo. Zwłaszcza wino i piwo, ulubiony zestaw artystów malarzy. Pies zaczepił przechodzącego stewarda czy wystarczy alkoholu na cały lot do Rzymu, a ten odpowiedział, że jeszcze nie zdarzyło się, żeby zabrakło. Lot trwał ponad dwie godziny. Pożyjemy, zobaczymy, westchnął Litwin, a Magu jedynie beztrosko zarechotał, bo miał już nieźle w czubie. Zupełnie nie przejął się powagą sytuacji. Pies na to do stewarda, że idzie w zakład, że zabraknie. Chłopak chciał być miły, ale w końcu nie wytrzymał i prychnął. Pies do niego, żeby nie prychał, tylko przyniósł coś do picia. Steward wrócił po chwili z pełnym wiadrem alkoholu. Na szczęście wiadrzysko miało do boku przytwierdzoną chochlę jakiej używa się do nalewania zupy. Magu bez pytania czy można złapał za chochlę i polał do dużych szklanek opróżnionych z piwa. Dzień był upalny, a metali suszyło. I to duszne powietrze  w szczelnie zamkniętym samolocie dawało się bardzo mocno we znaki.

- Jak mnie suszy ! - Rynas krzyknął tubalnym głosem, że było słychać kilka rzędów naprzód i kilka rzędów z tyłu.
- Rynassss. - zasyczał Magu. - Zamknij się natychmiast ! - interweniował, ale z refleksem pijanego zająca nie mógł być skuteczny. - Wywalą nas z samolotu. - klarował. - Mało nam wódeczki ?! - podniósł głos z domieszką udawanego oburzenia.
- Dobra. Spokój. Siedzimy cicho. - zarządził Pies. - Morda w kubeł ! - rzucił komendę i jak jeden mąż chwycili silnymi, jakby wyrzeźbionymi w kamieniu ramionami za wiadro i wprost z niego jednocześnie siorbali i całymi haustami pochłaniali przepyszny alkohol. 
- Co za wypas ! … - rozmarzony Pies konieczniał musiał podzielić się swoimi odczuciami z bracią serdeczną, druhami ukochanymi na zabój.
- Sam miód ! ... - Rynas wydał z siebie przeciągły zachwyt. 
- Palce lizać ! … - zadarł ton Mag. 

Ostatnie łyki z wiadra nie były zbyt estetyczne, bowiem kiedy mocno przechylili wiadro, by dopić ostatnie krople, część spirytusu przelała się przez palce, którymi kurczowo trzymali za cembrowinę wiadra. Magu oblizał swoje palce, Rynas wytarł mokre dłonie o spodnie, a Pies o fotel. 

I wszystko byłoby pięknie, gdyby Rynas w pewnym momencie nie beknął z siłą trąby jerychońskiej, tak że cały samolot usłyszał. Wówczas to siedząca w tym samym rzędzie co stare chłopaki, dystyngowana, starsza dama powiedziała z wyraźnym przekąsem i sarkazmem: „ Jeden się przewraca, drugi jęczy. Nie można z wami jechać. Niesforni jesteście".

- Do nas pani mówi ? - wychylił się z fotela Magu, żeby dobrze przypatrzeć się starszej damie.
- Tak, do panów. - odpowiedziała.
- No to bardzo dobrze. - odparował Mag, po czym nastała chwila śmiechu.
- Mamusia ! Phi, mamusia ! - Pies krztusił się od śmiechu.
- Mamusiu ! Jak mamusię kocham ! - podchwycił Rynas radośnie, ale w tych okrzykach podszytych szyderstwem kryła się niezła kpina.
- Dajcie spokój. - pokazał na migi Magu, machnął ręką i wyrazem twarzy okazał, że nie warto ciągnąć konwersacji z mamuśką. Zamilkli i wlepili wzrok w puste wiadro. Zamyślenie trwało może i nawet z dobre pięć minut, ale w końcu ...  
- Hola, hola ! - Magu oprzytomniał pierwszy i donośnym głosem oświadczył: „Nie zachowujmy się jak duże dzieci ! Mamy być z czego dumni”.
- Dokończysz myśl ? - Rynas był ciekaw tyrady doktora z UJ-tu.
- Ja i ty, może i Pies, jesteśmy potomkami Jaćwingów. - Magu wyglądał teraz na dumnego pijaka.
- Skąd ty właściwie jesteś Pies ?
- Z Mazur.
- Czyli to dotyczy nas wszystkich.
- Święta racja. - skwitował Rynas, którego szczupła sylwetka i niewielki wzrost wskazywały na inny ludzki sort. 
- Eee, no nie róbcie sobie jaj ! - wszedł im w słowa Pies. - Jacy z nas Jaćwingowie ! Ten lud mówił językiem bałtyjskim, który wyodrębnił się z ludu zwanego Prusowie i był podobny do języka Litwinów, a nie do słowiańskich narzeczy, ale przede wszystkim po pierwsze, to wam powiem, że ten ich język, takich jakby białych indian wyrżniętych w XIII wieku przez Krzyżaków, to jednak nie przetrwał. Jaćwieski zachował się w niektórych nazwach miejscowych. Badał to ten, no, skandynawski profesor, ten no...
- Knut Olof Falk. - pomógł Rynek. - Jaćwieskie nazwy: Szurpiły, Szeszupa, Wigry, Windugiery, Wojtokiemie. Napisał po polsku „Wody wigierskie i huciańskie - studium toponomastyczne”.
- Ale gdyby przyjąć, że język jaćwiski był identyczny ze staropruskim, bo Jaćwingowie wyodrębnili się z bałtyjskich Prusów około X w., to wówczas mamy bardzo dużo zachowanych słów, a być może nawet cały język. W internecie jest słownik angielsko-staropruski i jest podany link do słownika w wikipedii w haśle o Jaćwingach.
- Znam, czytam wikipedię. To jedynie rekonstrukcja. Więc o czym my w ogóle mówimy ? Nie ma języka, nie ma żadnych pism, nawet takich wyrytych na kamieniach, nie dysponujemy żadnymi tekstami po tym ludzie. Pozostało trochę żelastwa, jakie, to można w suwalskim muzeum zobaczyć: groty włóczni, ozdoby kobiece, szpilki do włosów, wisiorki, korale, grzebienie, naczynia.  
- Nie psuj zabawy szefie od kultury ! - Magu sprawiał wrażenie śmiertelnie poważnego.  
- Jaja sobie robimy. Ale nie masz racji Pies, że język jaćwieski przetrwał tylko w niektórych nazwach miejscowości. Pozostał w wielu litewskich imionach i nazwiskach, nazwach rzek, jezior, i małych zbiorników wodnych, lasów, łąk i wzgórz położonych przy litewskich miastach i mniejszych miejscowościach. Na przykład litewskie nazwiska z przyrostkiem - ynas, Aleksynas, imiona Jotvingis, czyli Jaćwing po litewsku, Jotvinge to imię kobiece. Tam gdzie obecnie jest Olecko takie były jaćwieskie krainy:  Kymenowia, Kirsnowia, Dziarny, Sudwa. Miasteczko Sejny ma jaćwieską nazwę. Słowo seina oznaczało w języku jaćwieskim trawy porastające brzego rzeki, od której nazwy nazwano miasto. W okolicach Sejn znajduje się więcej miejsowości i jezior, który nazwy wywodzą się z języka jaćwieskiego. Pierwotna nazwa miasteczka Wiżajny brzmiała Weyze i pochodzi z roku 1253, była to wówczas osada Jaćwingów. Obecna nazwa może wywodzić się od litewskiego veżys oznaczającego raka. Odsyłam cię do wystawy z 2013 roku przywiezionej do Suwałk przez muzeum w Olicie. - dodał ze znawstwem Rynas. - Zdaje się, że pozostała o niej obszerna notatka na stronie naszego muzeum. Pokazywał mi kiedyś te rewelacje dyrektor Sosnowski, kiedy razem z nim piliśmy. Pamiętasz Mag ?
- Tę żmijówkę na miodzie ?
- Tak.
- A to pamiętam. Nieźle nas schlał. - powiedział z uznaniem i domieszką wyrzutu w tonie, z naganą i uwielbieniem równocześnie.  - Ale nie zdziwiłbym się, gdyby na Suwalszczyźnie mieszkali jacyś genetyczni Jaćwingowie. - dodał poważnie doktor. - Pamiętajcie, że Litwa, a ówczesne Wielkie Księstwo Litewskie przyjęło chrzest znacznie później, niż Polska, bo dopiero w 1386 roku ! Cztery wieki po Polakach. Byli sąsiadami Jaćwingów, aż do 1283 roku, w którym ostatecznie ich wybito, jest to rok, w którym ostatni wodzowie jaćwiescy: Skomand. Skudro i Gedet zostają pokonani przez Krzyżaków. Ziemie po Jaćwieży włączyli do Państwa Krzyżackiego i wyludnione rubieże posiadali w sumie od 1283 do 1411 roku. Czyli cały teren Suwalszczyzny po Augustów na południu i ziemie na zachodzie, terenach mazurskich: Olecko i  Ełk zagarnęli dla siebie. Nie prowadzili jednak zasiedlania i chrystianizacji włączonych ziem. Ocalałych z pogromu Jaćwingów wysiedlili do Sambii, dzisiejszego Półwyspu Kaliningradzkiego. Stan rzeczy zmienił się w 1422 roku, po podpisania traktatu melneńskiego. Wówczas cała Suwalszczyzna z niedobitkami Jaćwingów została przyznana Litwie, natomiast Mazury: Olecko i Ełk pozostały w Prusach, czyli Państwie Zakonu Krzyżackiego. Ciekawa była sytuacja religijna na naszych ziemiach. W Filipowie, zaledwie 18 km na zachód od Suwałk powstał heretycki zbór Braci Polskich w 1585 roku ! A parafia w 1571 roku. W niedaleko od Filipowa położonej Przerośli parafia również powstała w tym samym roku 1571. Te dwie miejscowości i Wiżajny są znacznie starsze od pozostałych miast i wsi na Suwalszczyźnie. W Wiżajnach parafia powstała również w 1571 roku, erygowana przez króla Zygmunta Augusta. Filipów, Przerośl i Wiżajny były już miastami, kiedy jeszcze nie istniały Suwałki. Mają bardzo ciekawe herby. Kameduli przybyli na te pojaćwieskie ziemie dopiero w 1668 roku ! Król Zygmunt August II podarował im Półwysep Wigierski wraz z jeziorem Wigry. Wcześniej na półwyspie nad Wigrami mieścił się królewski dwór myśliwski, być może z małym drewnianym kościołem z plebanem, ale to jedynie moje domysły, bo nie wiem ilu myśliwych i służby na stałe rezydowało w tym dworze. Od 1422 roku podlegał on łowczemu królewskiemu i stał się częścią Wielkiego Księstwa Litewskiego. Dlatego ukrywających się tutaj Jaćwingów Litwini wysiedlili. I do tego czasu lud, jeśli jeszcze jakiś żył po lasach, musiał być pogański ! Pierwsza parafia powstała dopiero w 1712 roku w Magdalenowie nad Wigrami, nazwanym tam od kościoła św. Marii Magdaleny. Nasze Suwałki zaś powstały bardzo późno jak na inne polskie miasta, bowiem ze wsi założonej przez zakonników w 1690 miasto zrobiło się w 1720 roku. To były wówczas tereny bardzo słabo zaludnione, weźmy choćby tych nieszczęsnych ukrywających się Jaćwingów nad Jeziorem Wigry w XIII i XIV wieku. Ponoć nazywano ich Wigranami. Przetrwali tam ponad 100 lat. To jest raptem 10 km od Suwałk. Ten dyrektor Sosnowski, z którym piliśmy tę żmijówkę, napisał w Monografii Suwałk pod redakcją Kopciała, że osadnictwo wzdłuż Czarnej Hańczy w granicach Suwałk trwało znacznie wcześniej, nim stało się własnością Kamedułów. Od XV wieku były to już tereny zamieszkane, czyli od czasu przyłączenia do Litwy, do Wielkiego Księstwa Litewskiego. A jak wiecie w tamtych czasach pierwszy chrzcił się król, jego dwór i duchowieństwo, a potem dopiero lud, bo ten znacznie wolniej przyjmował nową wiarę. Jest całkiem prawdopodobne, że do czasu przybycia Kamedułów Suwalszczyznę zamieszkiwali poganie ! Chrześcijanie, na co są dowody, mieszkają tutaj od raptem 300 lat ! Coś niesamowitego, prawda ?
- Niesamowita ta nasza słowiańszczyzna. - przyznał Rynas.
- Ale, ale ! - zaprotestował Pies. - Coś mi się tutaj wydaje nieprawdziwe albo naciągane w twoim wywodzie. A inne miasteczka na obrzeżach Suwalszczyzny, założone wcześniej musiały mieć chyba kościoły i parafie ? Takie jak Augustów, Sejny, Wiżajny. O Filipowie i Przerośli sam już mówiłeś, że kościoły powstały pod koniec XVI wieku. Czyli czterysta lat temu, a nie trzysta ! Dobrze mówię ?
- Zgadza się - przyznał doktor. - Ale i tak, to są parafie powstałe bardzo późno, kiedy spojrzy się na Polskę, na Królestwo Polskie. Dla Wielkiego Księstwa Litewskiego chrystianizajca tych terenów przebiegała prawdopodobnie w odpowiedni, naturalny sposób. Ale dla nas Polaków wygląda to co najmniej niesamowicie. Jak mówiłem w Filipowie, Przerośli i Wiżajnach parafie powstały pod koniec XVI wieku, ale w Augustowie trochę wcześniej, bo w 1549 roku parafię erygował Zygmunt August. W Sejnach kościół wybudowali Dominikanie sprowadzeni z Wilna w 1602 roku. Bazylikę sejneńską erygował biskup w 1632 roku i wówczas powstała parafia. W Olecku w tym czasie mieszkali protestanci, tak samo w Ełku. Ale wracając do tematu Jaćwingów i ich ewentualnych genetycznych dziedziców, to po włączeniu Wigier do Wielkiego Księstwa Litewskiego w 1422 roku, Litwini wysiedlili Wigran i chyba nie wiadomo gdzie, chociaż może archeolodzy mają swoje teorie ?! Od XV wieku istniał jedynie dwór myśliwski nad Wigrami należący do królów polskich, bywających na polowaniach. Filipów i Przerośl powstały na początku XVI wieku, ale zostały założone przez bojarów litewskich. Sejny założył pod koniec XVI wieku leśniczy i starosta Jerzy Grodziński. Skąd więc byli osadnicy w Suwałkach ? Mogli pochodzić z Mazowsza, bo Mazowszanie zasiedlali dawne ziemie Jaćwingów. To na pewno byli również Litwini, być może Żydzi, obywatele Korony, na przykład łowczy, myśliwi. Ale pomiędzy nimi mogli być również genetyczni Jaćwingowie. - dał wykład doktor.
- Tak czy inaczej Jaćwingowie zostali dawno temu wyrżnięci przez Krzyżaków i tyle. - Pies dodał sarkastycznie. - A jeśli ci Wigranie rzeczywiście przetrwali nad Wigrami przez kolejne sto lat, to jak sam mówiłeś Litwini gdzieś, nie wiadomo gdzie ich wysiedlili w XV wieku. Nie bardzo wiem po co odwoływać się do jakiegoś wymarłego plemienia czy plemion. Równie dobrze Amerykanie mogliby uważać siebie za potomków Indian... Oni chyba też wierzyli w inkarnację.  - zawiesił nieco głos Pies, bo jako dzieciak lubił bawić się z kolegami w Indian. Jaćwingowie rządzili się podobnie jak Indianie, też nie stworzyli państwa. Ich wodzowie i starszyzna zbierała się i jednoczyła w celach obronnych bądź łupieżczych, żyjąc na co dzień w swoich plemionach. Takie porównanie przyszło na myśl staremu hipisowi. A włączając w to alkohol w nadmiernych ilościach, który zmieniał świadomość Psa, doszło do niebywałych reminiscencji, które sięgały nawet wczesnego dzieciństwa.

- Czy w tamtych czasach Jaćwingowie też byli dzikusami ? 
- Niewątpliwie Krzyżacy za takich ich mieli.
- Ale Niemcy też zawsze mieli Polaków za dzikusów i do dziś im to zostało. Pamiętacie co ten Martin Szulc z Parlamentu Europejskiego wygadywał? Ten potomek nazistów mówił, że będzie Polaków uczył kultury i cywilizacji. Jakbym słyszał esesmana przesiąkniętego ideologią niemieckich nadludzi i słowiańskich podludzi.
- Ale nie w tym rzecz kochani. Czy ktoś odwołuje się do Ślężan, Lędzian, Dziadoszan, Wiślan, Goplan czy Polan ? Niedawno poczytałem sobie książkę archeologa Przemysława Urbańczyka, który nawet wręcz kwestionuje istnienie Polan i Wiślan.
- Jaka to książka ?
- „Trudne początki Polski”. Z dzisiejszego, historycznego punktu widzenia nie były to cywilizowane plemiona. My jako potomkowie Goplan, Polan, a może Wielkopolan, Małopolan, Wiślan, Ślężan, Lędzian. Brzmi śmiesznie i nawet dziecinnie. Jesteśmy Polakami, chociaż nikt nie wie dokładnie, co to znaczy być Polakiem. Ale intuicyjnie jesteśmy. Mamy swoje państwo. Przetrwaliśmy. A Jaćwingowie nie przetrwali, ani fizycznie, ani ich język. Powinniśmy być dumni z tego, że jesteśmy Polakami, a nie Jaćwingami. O Niemcach nie będę nic mówił, III Rzesza przetrwała raptem trzynaście lat i miała na koncie liczne zbrodnie wojenne, ludobójstwa i grabieże mienia narodowego takie jak dzieła sztuki, złoto, kamienie szlachetne, własność intelektualną. Tyle w temacie. 
- Hmm, może masz rację Pies. - przytaknął Magu. - Człowiek pożyje trochę dłużej w naszej ukrytej Zonie i sam staje się troszka dziki.  - zaśmiał się cicho i nieco ironicznie. Nawet bardzo cicho się śmiał, bo nie było z czego smalić dzioba, ale nie chciał brać do siebie problemów wynikających z położenia geograficznego suwalskiej Zony.
- Tak, tak, ta cała nasza Zona. - powiedział sentymentalnie Rynas. 
- Napijmy się - zaproponował Magu. - Żeby nostalgia nas nie dopadła. 
- Za wolność ! - wzniósł toast Pies.
- Za braterstwo ! - Rynas uderzył w szklany puchar Psa.
- Za nas ! - zadźwięczała szklanka Maga. 
- Kajls ! Czyli do dna ! To po jaćwiesku. - wyjaśnił Rynas.


Do trzech metali podeszła urocza stewardesa, ale chyba zbyt pulchna jak na unijne standardy. Lecieli liniami panamskimi, a to wiele wyjaśniało. W małych i pucołowatych dłoniach kurczowo trzymała karty z menu. Rozdała je starym wilkom młodych duchem. Dla niej byli starcami, bo jak przystało na dziadków spod lipy posiadali długie i siwe brody, a jeden był nawet łysy. Dwóch pozostałych z siwymi, długimi włosami w kuc związanymi wyglądało na sędziwych proroków. Stewardesa lubiła swoich prawdziwych dziadków. Kiedy była mała, zawsze do nich jeździła na wakajce i pozostawała w spokojnym miasteczku przez prawie całe lato. Raz nawet wróciła tydzień później do pierwszej klasy liceum. W ciągu tygodnia porobiły się w klasie koterie, grupy i grupki. A ona jak głupia stanęła w drzwiach klasy przed nowymi koleżankami i kolegami. Przesunęła wzrokiem po zupełnie nieznajomych twarzach. Już myślała, że będzie źle, ale wtedy ktoś ja z tyłu złapał za ramiona. Gwałtownie obróciła się i nadziała na roześmiany dzióbek starej znajomej z podstawówki. Wow ! Ty tutaj ?! Super, że jesteś ! Krzyknęła Jolka i pociągnęła Matyldę do swojej ławki. 

Stewardesa wróciła myślami na pokład samolotu do Rzymu, bowiem łysy zwrócił jej karty i powiedział, że wszyscy trzej zamawiają to samo, czyli kurczaka w różnych smakach i sok z limonek. Ok, odpowiedziała i zapisała zamówienie w notesiku, po czym przeszła do następnego rzędu pasażerów.     

Minęło 10 minut. 

- Panów kurczak w różnych smakach ! - posłyszeli nad sobą przyjemny głos. W samolocie szumiało zbyt mocno, więc stewardesa starała się głośno mówić.
- Już mi ślinka kapie ! - zaczął Pies uprzejmym tonem, ale że dawało ponad standardy unijne, wykrzyczał swoje myśli i w rezultacie czego jego wyraz twarzy przybrał dzikie rysy głodnego homo sapiensa z buszu. 
- A ja wam powiem... - zaczął Magu, który pierwszy odebrał zestaw obiadowy od miłej pani. - … Że  nie zamieniłbym tego kurczaka na powiedzmy jakiegoś zająca w buraczkach albo dobrze obgotowane ośmiorniczki. 
- Żadnych buraczków ! - Rynas nie dosłyszał dobrze słów Maga.
- Serdecznie dziękujemy w imieniu całej naszej paczki. - Pies zwrócił się do stewardesy.
- Nie lubią panowie buraczków ?
- Nie lubimy żadnych buraków ! - oświadczył dobitnie na całe gardło Rynas, co zabrzmiało niestety nieco śmiesznie, a może nawet nieco chamsko, jak kto woli, jak kto wychowany.  
- Panowie powinni mi to wcześniej powiedzieć, bo obawiam się, że teraz jest za późno... w którymś zestawie może być sałatka z buraczków. Bardzo panów przepraszam za buraki w imieniu całej załogi, ale... proszę mnie też zrozumieć. 
- Wszystko jest ok. Nie wywołujmy wilka z lasu. Rynas uspokój się. Magu, zrób coś. - Mag walnął Rynka z łokcia pod samo żebro. Wykonanie zadania okazało się słyszalne, czyli coś trzasło.
- Przykro mi. - stwierdziła stewardesa i poszła sobie dalej. 
  
Kilka rzędów przed metalami siedział Maciek z Kasią.

- Co za buraki tam siedzą. - skwitował Maciek, lekko obracając do tyłu głowę w stronę trzech starych, ale czerstwych osobników z siwymi brodami i w rzucających się w oczy przetartych miejscami czarnych skórach nabijanych srebrnymi ćwiekami.
- Też słyszałam. - Na twarzy Kasi pojawił się złośliwy uśmieszek, który tam trwał i trwał i trwał.
- Potomkowie Jaćwingów, Boże... 
- I chamy. Słyszałeś jak odezwali się do tej starszej pani ?
- Prostaki, co zrobisz. 
- I jacy zadufani w sobie.
- Dobrze nawaleni. 
- Mi raczej wyglądają na potomków Wikingów, ewentualnie Hunów z Azji.
- Taak ? - Młody Branicki zapytał z rozbawieniem w głosie.
- Na pewno nie są potomkami Jaćwingów, ani Wenetów.
- Hm, serio ? 
- Serio. Widzisz tego łysego jak kolano ? 
- Aha.
- Ma popielatą brodę i jest łysy. A wszystkie czaszki Jaćwingów odkopane na terenach Jaćwieży miały cechy hirsutyzmu. To znaczy, że wszyscy Jaćwingowie byli całkowicie zarośnięci. Mieli po prostu bujne, gęste włosy.
- Nie słyszałem o czymś takim wcześniej.
- To efekt badań ostatniego półwiecza. Technika poszła niesamowicie do przodu. Pławiński zrekonstruował twarze Jaćwingów na podstawie czaszek wykopanych z kurchanów w Szwajcarii pod Suwałkami. Wyglądają na podobnych do neandertalczyków. Na wielu czaszkach Wikingów nie odnaleziono pigmentu C. Wielu z nich było łysych. Podobnie, jednak nie tak sam, jak u Hunów. 
- Ale pozostali dwaj mają bujne włosy, w kucyk wiązane. - zauważył Maciek.
- Ok, ale zobacz, że włosy i brody mają jednakowego koloru. 
- Co to znaczy ? 
- Że są potomkami Turków, tureckich ludów z południa, czyli Chazarów. A Jaćwingowie byli ludem północnym, rudym, mieszkającym nad Bałtykiem.
- Jesteś antropolożką ? 
- Niezupełnie, ale przez trzy lata mieliśmy antropologię na studiach, w tym antropologię fizyczną i zostało trochę w głowie, no nie ? 
- Zostałaś magistrem kulturoznastwa ?
- Tak.
- Poza tym, wiesz, jesteśmy jak Rzymianie, mamy dzięki sieci dostęp do ogromnych zasobów ludzkiej kultury, od czasów biblijnych, starożytnych tekstów literackich i historycznych, przez potężną kulturę grecką i rzymską, a przede wszystkim filozofię grecką, wczesne chrześcijaństwo i gnozę, neoplatonizm, czasy Bizancjum, średniowieczny gotyk i pasjonujące spekulacje teologiczne, francuskie oświecenie, polski i niemiecki romantyzm, europejskie młode kraje, naukowy pozytywizmy, przełom antypozytywistyczny, symbolizmy, modernizmy, awangardę, surrealizm, postmodernizm, aż do dzisiaj. Dużo tego, ludzkość jest bardzo bogata. 
- Spoko. - spojrzał na zegarek, do końca lotu pozostało trochę podnad godzinę. - Jeśli te leśne dziadki nie będą zakłócać nam lotu, wkrótce staniemy na rzymskiej ziemi ! - powiedział z wesołą nutką w głosie. 
- Nie ma chyba obawy. - stwierdziła Kasia. - Lecimy zapewne na autopilocie, który jest odporny na zagrywki takich starych sznycli.
- Masz rację. Nie myślę, kiedy mam do czynienia z chamstwem. 
- Wyluzuj. Będzie cool. Nie cieszysz się, że spędzimy w Rzymie nasz najlepszy czas ?
- Cieszę się, no coś ty ?! - szturchnął ją pod żebro. 
- No myślę ?! - wesoło odparowała. Dobrze jej było przy Maćku, takim prawdziwym menie, przystojnym twardzielu, normalnym facecie, który wie, kto to burak, kto cham, a kto kulturalny człowiek.  Nie wiedział, była tego pewna, że ewangelie biblijne są gatunkiem literackim stworzonym przez św. Marka Ewangelistę, że są spekulacją teologiczną, filozoficzną i zarazem legendą historyczną. Tekstem należącym do kultury całej ludzkości na Ziemi. Chociaż tego nie wiedział, była pewna, że intuicyjnie nie wierzył w historycznego Jezusa Chrystusa, bo takiej wiedzy historycznej nie było, trwała jedynie do dzisiaj legenda historyczna. I że tak jak ona do wiary w Jezusa podchodził kulturoznawczo. Jak na Branickiego przystało. Jego przodkowie Braniccy też wiedzieli z kim warto trzymać, kto wróg, kto przyjaciel. Gdzie Targowica, a gdzie Bar. Z kim trzymały arystokratyczne loże Wielkiego Wschodu Polski, a z kim trzymała zabobonna, głupia i pijana szlachta. Co sobą reprezentował mądry i rozumny Szczęsny Potocki, a kim był głupi Tadeusz Reytan. Arystokracja rozumiała politykę i geopolitykę. Od czasu powstania pierwszej czerwonej loży Czerwonego Bractwa - La Confrerie Rouge skończyła się w Polsce dominacja głupowy. Braniccy i Potoccy słusznie uważali, że są obywatelami Ziemi, Świata i Wszechświata. Połączeni kulturą ludzkości istniejącą od starożytności po dzisiejszy teatr awangardowy. A nie było wśród nich żadnej czarnej owcy, bo nie mogło być, gdyż zdrajców swego rodu karano surowo i skazywano na zapomnienie. Bo kim byliby Braniccy i Potoccy bez swoich arystokratycznych przodków, bez odziedziczonych po nich majątkach i pieniądzach i wpływowej rodziny ? Chciało jej się żyć przy kimś takim, jednym z nich, Maćku Branickim. Uśmiechnęła się sama do siebie. Z nie byle kim, ale z kimś. O słusznym lewicowym rodowodzie, bez kołtuństwa i prawicowego Ciemnogrodu. Te świnie od Kaczyńskiego powinny zostać przesiedlone na Sybir albo na Madagaskar. Nastałby spokój i wieczna harmonia. W Polsce i na świecie. A na tronie ponownie mógłby zasiąć wielce nam miłościwy książę Bronisław Komorowski. 

Katarzyna pod wpływem natłoku myśli chlasnęła sobie kieliszek ruskiego szampana i szybko zapadła w ciężki sen. Śniło się jej, że goni ją karzeł o twarzy Kaczyńskiego i że w ręku wymachuje wielkim, gumowym penisem. Był coraz bliżej, już tuż za nią ! Biedną, goniącą resztkami sił wokół dużego drzewa o szerokim pniu. W pewnej chwili poślizgnęła się na trawie i z wrzaskiem na ustach przebudziła się zlana potem. Maciek pogładził ją po główce i przytulił do szerokiej piersi. Obrońca kobiet i polskości.  




Rzym, Ospedale Psychiatrico. Łowcy.

„I taka to historia, zwyczajne to dzieje”, zakończył dziwną opowieść włoski pacjent. Szarski, mimo wielu lat pracy w polskich szpitalach nigdy wcześniej nie słyszał o czymś takim. Rzucił badawcze spojrzenie na Włocha, ale nie zdiagnozował żadnych oznak manii, pobudzenia czy odruchów ksobnych. Chory wyglądał raczej na typowego schizofrenika z obniżonym afektem twarzy głównie z powodu usztywnionych mięśni twarzy, skutku ubocznego przyjmowania leków psychotropowych. Z wyglądu zwyczajny zombie. Typowy, normalny pacjent szpitali psychiatrycznych. Wygląd wampiryczny nie jest może zbyt typowy, ale ten tutaj pacjent mieścił się w normie. I jeśli to była prawda, co opowiadał... to ho ho, to nadawało się do pisma medycznego ! Odpowiednio to opisze, poszuka innych przypadków, zbada i będzie miał świetny artykuł. Może nawet Amerykanie opublikują. Najpierw jednak  musi sprawdzić i upewnić się, że to co usłyszał rzeczywiście miało miejsce. Zawrócił ku wyjściu z palarni. Od razu skierował się do swojej sali, a kiedy już do niej dotarł, stanął w dzwiach jak wryty. W stalowej klatce pod oknem siedział pacjent owłosiony jak małpa. Grubego i Chudego nie było. Spojrzał na zegarek. Wskazywał jedenastą. Czas poszybował do przodu i za godzinę, może dwie, wyjdą z tego posępnego szpitala. Zajrzał do szafki Grubego, ale była pusta, tak samo u Chudego. Widocznie ktoś im powiedział, że wychodzimy i poszli pod dyżurkę. Sięgnął do swojej szafki i wyjął szczoteczkę do zębów, paczkę z resztkami pestek wrzucił do kosza, notatnik i długopis i dwa numery Corriera de la Serra plus szczoteczkę zapakował do reklamówki. Przyśpieszył kroku i po około pięciu minutach dojrzał Poziomkę z Kępińskim stojących przed gabinetem ordynatora.

- Nie uwierzycie jaką usłyszałem historię ! - zawołał zanim jeszcze podszedł do nich.  
- Tylko nie mów, że posramy się w gacie. 
- A kto się zesrał ? 
- Ten z włosienicą w klatce. Nie poczułeś jak tam teraz śmierdzi ?
- Cieszmy się, że w końcu wychodzimy. Uff... Co za ulga. - złapali się za ramiona i mocno nawzajem ścisnęli ze szczęścia i radości wielkiej. 


Hotel vicino a Rosa.

Za  sosnowym blatem recepcji stał wysoki, kościsty mężczyzna około czterdziestki. Może miał mniej, bowiem bujna broda i długie, cienkie wąsiki zakrywały większość twarzy. Oczy zaś, pokryte mgiełką, nie mówiły za wiele. Budową ciała nieco przypominał charakterystycznych wysokich i kościstych aktorów: Johna Malkovicha, Tomasza Kota, Wiktora Zborowskiego i Anglika Johna Cleese z Monty Pythona.

- W czym mogę pomóc ?
- Właśnie wyszliśmy ze szpi... - zaczął Gruby.
- Cicho ! - przerwał Szarski. - Szukamy taniego pokoju dla nas trzech. Pokazał ręką Grubego i Chudego. 
- Ooookeey. - przeciągle powiedział recepcjonista, jakby chciał dać znać, że rozumie o co chodzi.
- Jesteśmy razem, we trójkę... I musimy gdzieś przenocować. - próbował tłumaczyć Poziomka.
- Ooookey. - Włoch sprawiał wrażenie, że rzeczywiście idzie na rękę trzem facetom i nie trzeba już nic więcej mówić. 
- My jesteśmy z Polski i ! ... - ale Włoch nie dał skończyć Łowcy.
- Ok, ok. Non problema ! Dla mnie to żadem problem, naprawdę. Różnych miałem już gości, nawet z Czadu i Haiti. Wiele widziałem w życiu. Non problema.
- Ale to nie tak... - zrezygnowany Szarski chciał zaprzeczyć, ale nie dał rady. Zdobył się jedynie na zaprzeczenie, na które recepcjonista odpowiedział mrugnięciem oka. 

Łowcy pozrzucali rzeczy na łóżka, biurko i skrzypiące krzesła. Szarski miał już plan. Na dole w recepcji na blacie leżał rzymski Super Express i na pierwszej stronie donosił o skandalu w zakonie Felicjanek. Doktor skojarzył, że to ten sam kościół, przy którym miesiąc temu czekali na Jerzego Kawkę, ale się nie doczekali, więc weszli do środka, ale jego nie znaleźli, wrócili więc z powrotem do kawiarni. Potem stracili pamięć i zawieziono ich do Ospedale Psychiatrico. Felicjanki na pewno coś wiedzą, konkludował, muszą więc dotrzeć, najlepiej do przeoryszy i szczerze porozmawiać o Giorgio Kawce.   

- Wiecie co robimy ?
- No ? Nie mam pojęcia. - westchnął Kępiński
- Straciliśmy trop. - Poziomka podrapał się za uchem.
- Otóż nie, koledzy ! Zaraz wam coś pokarzę. - zbiegł po schodach na parter i bez pytania złapał za aktualne wydanie La Stampy i pędem wrócił na górę.
- Pokaż ! - Gruby złapał za gazetę.
- Słuchajcie ! Tam coś się wydarzyło w tym kościele, przed którym na Piazza Navona czekaliśmy na Kawkę. 
- Czyli mamy trop ! - zawołał uradowany chudy i aż podskoczył z radości. Schudł w szpitalu, zrobił się żylasty i lekki jak piórko.
- Mamy ! Hip hip hura ! - Szarski zapodał.
- Hura ! - dokończyli jednocześnie chudy i gruby. 
- Jest super. - dodał Szarski. - A teraz zastanówmy się jak podejść Felicjanki, żeby jak najwięcej opowiedziały o Kawce. Tym razem nie może nam się wymknąć. 
- Jasne ! Tym razem dorwiemy go ! - Poziomka powiedział z przekonaniem. Łowcy siedzieli na krzesłach, żeby za jakiś czas po prostbu wstać i wyjść z hotelu i ruszyć w miasto. 
- Sprawdzałeś Witold czy strzykawka jest w porządku ? - zapytał Poziomka.
- Dobre pytanie, zaraz zobaczę.

Szarski sięgnął do plecaka, w którym była mała teczuszka ze strzykawką w środku. Tym czymś mieli uśpić Kawkę i nieprzytomnego przetransportować samochodem do hotelu, a potem nafaszerować psychotropami i ogłuszonego przywieźć z powrotem do Polski i zamknąć na jakiś czas w szpitalu, ewentualnie oddać w ręce policji, żeby przed sądem odpowiadał za postrzelenie w pupę prezydent miasta. 

- Wygląda na nienaruszoną.
- No to ok. Idziemy się przejść na Piazza Navona ?
- Chodźmy !

Wyruszyli pieszo z hotelu i dotarli na Piazza Navona w niespełna godzinę. Próbowali wejść do kościoła felicjanek od nawy głównej, ale zastali opuszczone kraty. Wrócili więc do schodów i obeszli świątynię. Niestety, ale i od tyłu natknęli się na zamkniętą bramę. Głos w domofonie oświadczył, że aby umówić się na wizytę z przeoryszą należy zrobić to telefonicznie, numer telefonu jest na stronie internetowej klasztoru Zgromadzenia św. Felicjanki.





„Doszedł do niego głos z nieba:
Zostaniesz wypędzony spośród ludzi i będziesz przebywał z dziką zwierzyną. Przeminie nad tobą siedem lat, aż poznasz, że królestwami ludzkimi rządzi Najwyższy i On je przekazuje, komu chce. 
Natychmiast spełniły się te słowa na Nabuchodonozorze. Został wypędzony spośród ludzi, żywił się trawą jak bydło, a rosa z nieba była mu ochłodą. Jego włosy rosły i stały się gęste jak pióra orła, a jego pazury wielkie jak szpony ptaka”.  

Dn, 4, 28-30.


Ospedale psychiatrico, Istituto di Psicopatologia, oddział VIII.


Filip Wierusz-Kowalski miał ciężką noc. Zostawili go samego w sali i jeszcze w stalowej klatce. Od tego życia w szpitalach miał zaburzony rytm snu. Może innym ludziom wojskowy dryl pomagał, ale nie jemu. Miał z reguły przemiany w nocy, ale od czasu pobytu w szpitalach wszystko się zjebało i  raz miał przemianę w środku dnia, innym razem nad ranem, a z kolei w nocy przemiana działa się tylko co jakiś czas, więc w ogóle przestał nad tym panować. Już nie wiedział, kiedy zmieni się w wilkołaka za godzinę czy może dopiero wieczorem. Kiedyś wszystko było takie proste. Wiedział, kiedy wyjdzie na łowy. Mógł planować swoje wypady i być bardziej skutecznym. Nie lubił krwi starych ludzi. Do dzieci miał humanitarne podejście, nie mógłby, nie potrafiłby skrzywdzić dziecka. Nie, nie ! Nie był taki jak wampir Stefan. Aż szkoda słów na tego osobnika. Nie miał z nim nic wspólnego. Kiedyś otarł się o niego w pociągu i od tej pory miał już dość znajomości z wampirami. On miał porządnego pradziadka, wielkiego malarza, monachijczyka, więc nie musiał zadawać się z byle kim. No, ale teraz był w dupie i przydałby się jakiś wampir do pomocy, bo ponoć te typy są silniejsze od wilkołaków. Stalowa klatka, ospedale psychiatrico, żadnych widzeń i nawet cienia nadziei, że gdzieś w pobliżu znajduje się magazyn krwi. Zasępiony Filip wyglądał niczym ponury sztan czy inny diabeł na tronie podpierający głowę na dłoni ze wzrokiem utkwionym gdzieś przed siebie. Był niczym Boże dziecię Cormaca, czyli właściwie nie do pozazdroszczenia. Kim jest w tej druciarni ? Odebrali mu jego człowieczeństwo, jego ludzką naturę i zrobili zwierzęciem. A miał przecież nazwisko. Był prawnukiem Alfreda Wierusza-Kowalskiego. Dali mu na chrzcie imię Filip, jak każdemu polskiemu obywatelowi ... Łzy pociekły same, nawet nie wiedział kiedy siąknął nosem. Nazywał się  Filip Wierusz-Kowalski, a noc spędził w klatce ! Co też to wyrabia się na świecie, bójcie się Szatana ! On mnie jeden kocha i należycie pomści. A jeśli Szatan nikogo nie kocha i nie pomści mnie ? Jak tak można traktować inwalidę. Mało im, że faszerują mnie tabletkami ? Tylko im się wydaje, że zrzucę sierść, kiedy będę systematycznie brał ich leki. Szczerze w to wątpię. Po tabletkach jeszcze bardziej chce mi się jeść ludzkie mięso i pić ludzką krew. A pić najbardziej. Och ! Jak bardzo ! Ażżż, piłbym ! Piłbym ! Z Szatanem i choćby mimo Szatana ! Aj Waj ! Zombie mi bratem ! Nie tyś kumem mi lekarzu. Ja wilki kocham, nie ludzi. Szczególnie dobrze smakują mi komuniści, inżynierzy, lekarze i nauczyciele. Ja w ogóle żadnych ludzi nie lubię ! Tych co się głośno wymądrzają i tych cichych też nie lubię, którym wydaje się, że są mądrzejsi ode mnie. W nic nie wierzę, to i Kościoła nienawidzę. Jestem zły, bardzo zły. Tylko wilki lubię. Zwłaszcza te samotne wilki. I gdzie ja karva twarz jestem ?! Wsadzili mnie do jakiejś popieprzonej stalowej klaty i wszystko mają kurwa w dupie. Niech siedzi sobie, jak jakieś dzikie zwierzę. Gdzie jesteś Szatanie ?! Ha ha ! Ciebie nie ma. Nie wierzę w Ciebie. Ciebie nie ma. Zamiast Ciebie jest ta stalowa klatka. I  ci rzeźnicy nazywający siebie lekarzami. Poskramiacze lwów. Ha ha ! Boli mnie tu i tam, jeszcze tutaj i w dupie nawet też. Lekarze od siedmiu boleści. Ha ha ! Jam sam sobie sterem i żeglarzem. Kochałem miliony, ale teraz mam je w dupie, dlatego tak boli. Za dużo ich, tych milionów. To na pewno dlatego mnie tak boli... Wierusz zwiesił posępnie głowę i chwilę nad czymś się zastanawiał. Mijały kolejne minuty. Kiedy podniósł głowę emanował spokojem i pewnością siebie. Wierzył tylko w siebie, zdawała się mówić jego twarz. Sam siebie stwarzam i nie ma nikogo nade mną. Posiadam nadludzką moc, zwierzęce, czarne pazury i sierść na grzbiecie. I co mi zrobicie, frędzle ? Usiadł na podłodze klatki, podciągnął kolana do siebie, objął rękoma, głowę oparł o pręty i zawiesił wzrok na przeciwległej ścianie. 

Kilka minut później weszła pielęgnierka, uważnie przyjrzała się nieruchomemu Wieruszowi patrzącemu się gdzieś przed siebie. Niebezpieczny pacjent sprawiał wrażenie zupełnie nieobecnego. Ruszyła więc z pośpiechem i popędziła do pokoju lekarskiego. Wróciła po chwili z dwoma lekarzami.

- Stupor ! - powiedział dottore Angelo Ricciardi, kiedy obleciał wzrokiem pacjenta.
- Na bank. - potwierdził młody psychiatra Giuseppe Cenci, który wsunął dłoń do klatki i przesuwał przed twarzą Wierusza. 
- Ani drgnie. - dodał Angelo.
- Spróbuję dotknąć jego nosa. - powiedział młody psychiatra, któremu chyba zdawało się, że ma do czynienia z pluszowym misiem. Jakże bardzo pomylił się. 
- Attenzione !  - krzyknał Angelo, ale już było za późno.

Wierusz złapał zębami za palec Włocha i bardzo mocno zacisnął na nim zęby. Lekarz zawył niezrozumiale pod wypływem nacisku szczęk zwierzoczłeka. Dottore Angelo złapał się za głowę. Pielęgniarka wybiegła z krzykiem. Prawnuk sławnego malarza skorzystał z zamieszania i wyciągnął klucze z fartucha lekarza, którego wskazujący palec wciąż był pomiędzy jego szczękami. Przesunął się bliżej kłódki i próbował ją otworzyć próbując kolejne klucze, trafił za piątym razem. Angelo świadomy swojego niebezpieczeństwa również wybiegł z sali i pobiegł prosto do pokoju sanitariuszy, krewkich i masywnych chłopaków, żeby ostrzec ich. Wpadł zdyszany do pokoju osiłków z okrzykiem: pacjent z hipertrichozą w klatce ! Sala numer 57 ! Ugryzł Giuseppa w rękę ! Ten wykrzyczany fakt ten nie zrobił na  żadnego wrażenia na mocarzach, ot po prostu dzień jak co dzień na oddziale, nie takich już mieli szatanów pod swoją bezdyskusyjną opieką. Każdy z nich złapał za swoją służbową pomoc lekarską, bardzo przypominającą duży kij bejsbolowy i pędem wybiegli na korytarz. Szybko rozejrzeli się, ale zobaczyli tylko kilku osobników snujących się z wyraźnym trudem przed siebie zupełnie bez żadnego celu . Pobiegli więc do sali 57. Klatka była otwarta i ani śladu po pacjencie i lekarzu. Chwilę później dostrzegli na podłodze cztery porozrzucane i zakrwawione palce dorosłego mężczyzny. Dwa palce leżały tuż przy klatce, trzeci pod zlewem, a czwarty na stoliku. Jednak krwi jakoś było wokoło zadziwiająco mało, tak jakby palce zostały oderwane z martwego ciała. Angelo Ricciardi był pewien, że stało się coś złego. Nie wiedział tylko co. 

Wierusz tymczasem złapał wilczy trop. Był w tym dobry, jak wilki żyjące w polskich puszczach. Poczuł wyraźny zapach trójki pacjentów z Polski. A dokładnie woń strachu u trzech samców z Białegostoku. Dobrze znał odór ludzkiego strachu podobnego do zapachu wydzielanego przez króliki hodowane w klatkach  na mięso i skórki. Tego czegoś nie da się zapomnieć. Nawet ludzie pamiętają ten szczególny zapach. Niech psychiatrzy nazywają to włosienicą, chorobą skóry, a wycie do księżyca psychozą, szczególną chorobą psychiki ludzkiej występującą u schizofreników. Filip doskonale wiedział kim jest i skąd brało się jego zwierzęce owłosienie, grube i czarne pazury na dłoniach i stopach, świetny węch, przednie kły, niezwykła siła mięśni i wilcze wycie do księżyca. Z ludzi jedynie chyba pisarz Dawid Kornaga potrafił odróżnić wampiryczne zdolności od zaburzeń osobowości, czemu dał dowód opisując żywot wampira Stefana. Mam na myśli polski obszar kulturowy, bowiem we Włoszech nie znam nikogo takiego, bowiem dopiero poznaję ten piękny kraj. Chociaż z tego co mi wiadomo, to cała moja rodzina mieszka we Francji i tamten teren ma dobrze zbadany jeśli chodzi o wilkołaki. Włochy pozostawały do tej pory białą plamą. Podoba mi się ciepły wietr, kiedy tak biegnę dalekimi susami, niczym duża małpa uciekająca z ZOO. Takim pewnie wydaję się mijającym mnie ludziom na włoskich trotuarach. Widzą duże, owłosione zwierzę na dwóch nogach, które bardzo szybko i zwinnie gdzieś pędzi, niczym goryl w buszu z mięsem zarzuconym na karku. Może wydaje im się, że zwierzę biegnie w poszukiwaniu pożywienia, a może dla rozprostowania kości ? Zresztą, skąd można na pewno wiedzieć o czym myślą mieszkańcy Rzymu ? To ponad moje siły. Znacznie łatwiej jest wyprzedzać samochody stojące w korkach, skakać po dachach małych i dużych fiatów i innych marek samochodów z całego świata. Co za zbieranina maszyn, że w pale się nie mieści. I gdy tak gonię za wonią ludzi z Białegostoku, to liczę na ich pomoc, że udzielą mi schronienia, dadzą coś do jedzenia i kupią normalne ciuchy, strawę i przyodziewek, jak mawiał mój dziadunio, wielki malarz Alfred Wierusz- Kowalski. To chyba jemu zawdzięczam swoją postać, jego umiłowaniu wilków, które to upodobanie tak mocno wpłynęło na postać mojego DNA. Zanim jednak urządzę się w Rzymie i odpowiednio ustawię, jestem pewien, że teraz w ucieczce pomoże mi ta trójka świrów, która tu była przede mną. Nie wiem na co leżeli, ale wyglądali dość głupio, a ten siwy, Czarzasty chyba do niego mówili, a może Szujski ? Nie, nie Szujski, może Czerski, nie ! Nie Czerski. Wiem ! Szarski ! Jeszcze jako tako, ale ten chudy i gruby, zlituj się nad nimi Szatanie. Jak Flip i Flap. Toż nawet jednym kłem nie tknąłbym tak pokracznej i śmiesznej pary. Cóż to byłaby za ujma dla mego honoru ! Ale Szarskim nie pogardzę, wtrząchnąłbym na kolację, albo śniadanie. Ujdzie w tłumie. Takich baranów jak oni, nikt nie będzie szukał. Na razie muszę zadowolić się tymi marnymi paluszkami Giuseppa, które mi jeszcze pozostały.   

Wierusz miał poważne osobiste problemy i nie tylko związane z jego szczególną naturą, problematycznymi przemianami o niewiadomej naturze, ale również inne, bo przecież nie bez powodu znalazł się w ospedale psichitarico i nie bez powodu zamknięto go w stalowej klatce. Nikt bez powodu nie trafia do psychiatryka. Ja również nikt normalny nie wyje do księżyca. Coś musiało być na rzeczy. Psychiatrzy chcą dobrze, pracują na rzecz innych, na rzecz całego społeczeństwa, a nie po to, żeby się wyżywać na słabszych, innych, pomieszanych na umyśle. Pomagają wdowom i sierotom. Szlachetni lekarze w służbie całej ludzkości, różnych społeczeństw, obywateli świata, bowiem wariaci psują zdrowie społeczne i powinni być izolowani, o czym mówił niedawno wielki Donald Trump, Donald Zwycięzca, że wariatów, Meksykanów i muzułmanów trzeba izolować i zamknąć w więzieniu tak wielkim jak cały Nowy Jork. Nie litujmy się więc zbytnio nad prawnukiem Wierusza, jak dał nam przykład Donald Trupm. Powtarzam jeszcze raz, Wierusz nie bez powodu trafił do ospedale psichitarico. Trafił w dobre ręce, tego możemy być pewni. Módlmy się raczej, żeby czyjeś palce nie trafiły do jego wilkołakowatej paszczy i bynajmniej nie dlatego, że trudno wyszorować tak wielkie kły. Chociaż owszem są pewne kłopoty w tej materii, a zaczynają się już na poziomie szczoteczki do... no właśnie. To musi być szczoteczka do kłów i zębisk, a właściwie szczotka. Fabrycznie takich nie robią, trzeba je zamawiać indywidualnie, bo szczotki, które  można kupić w sklepach zoologicznych są zbyt twarde, są niczym druciane wyciory i w ogóle nie pasują do wrażliwości homo sapiens. Filip nie zawsze był wilkołakiem. Urodził się człowiekiem i dopiero znacznie później, bo w okresie dojrzewania odkrył swoją prawdziwą naturę. I zaczął kąsać jako dojrzewający nastolatek. Kęsim robił każdemu kto mu stanął na drodze, a jeszcze później, jako pełnoletni zaczął wybierać ofiary. Czatował w specjalnych czatowniach na odludziu, w zawalonych lub opuszczonych budynkach namierzał cel, wychodził niespodzianie i robił kęsim. Taka była z niego zdolna bestia. Wtedy popadł również w alkoholizm, jako że trafiali mu się zwykle zaawansowani alkoholicy szukający na pustkowiach miejsca do uwalenia się i przekimania do rana. Nie był świadomy tego czym to grozi. Młody był i głupi. Nie był również świadom tego, że przemiany w wilkołaka były karą za jego pychę i wynoszenie się ponad Boga. Nie czytał Biblii, nie świętował Dnia Pańskiego - niedzieli, nie przystępował do komunii. W święta pracował. Szatana wziął za swojego Boga. Upadłego anioła wyniósł ponad Boga. To musiało tak się skończyć.  

Wierusz był już chyba blisko, bowiem woń szpitala stała się nieznośnie wyraźna. Zadarł głowę i po druguiej stronie rzeki spostrzegł małe i wąskie hoteliki spiętrzone jedne obok drugich.






Bóg stał się człowiekiem, aby człowiek mógł stać się Bogiem.
Zatem człowiek jest powołany do wewnętrznej przemiany, powrotu do swego stwórcy. Ukoronowaniem tego procesu jest przebóstwienie, moment w którym ludzka natura zostaje w pełni przeniknięta boskimi energiami. Uzyskujemy w ten sposób synostwo boże i jak pisze Atanazy, stajemy się synami bożymi, jesteśmy nazywani bogami nie z natury, lecz według prawa łaski. 

św. Atanazy Wielki ( 295-373 r.), Kościół Wschodni;
Ojcowie kapadoccy, rozdział VII, Dzieje europejskiej filozofii starożytnej, Stefan Swieżawski, W-wa 2011, s. 305


Chicago. 

Ksiądz Bazyl szukał wzrokiem Barbary, ale bezskutecznie. Wiedział, że jako duchowny nie powinien tego robić. Kobieta znajdzie się sama, mężczyzna natomiast wciąż upada. On co chwila upadał, ale trzeba uczciwie przyznać, że potrafił się podnieść. Taki był pozytywista z niego. Właściwie, to był wyświęconym Ewangelizatorem, ale szatan jednak co kroku stawiał przed nim zbyt duże przeszkody jak na jego możliwości małego sługi pańskiego, podwładnego proboszczowi i biskupowi. Czasami czuł się jak liszka. Ile jeszcze razy Boże każesz mi upadać ?! Kiedy skończy się moja męka ? Dlaczego tak dręczysz młodego księdza ? Moje zbolałe sumienie. Czy za mało Ciebie kochałem, że wystawiasz mnie na próbę ? Kim dla Ciebie jestem ? Polakiem ? Katolikiem ? Osłem mówiącym językiem ludzkim ? Jestem jedynie człowiekiem żyjącym dwa tysiące lat po narodzinach Jezusa Chrystusa, któremu zabraniają wszystkiego poza czytaniem Biblii. Nikim więcej. Nie potrafię kroczyć w ogniu, ani ujarzmiać lwów. Nie ma we mnie Świętego Ducha. Jestem skromnym księdzem, który opiekuje się parafianami w kościele pod wezwaniem św. Jacka i któremu nie wypada rozglądać się za atrakcyjną kobietą, choćby nie wiem jak była ponętna. Wy ! Władcy tego miasta ! Zdobywajcie Barbarę, bo ja wciąż wierzę w królestwo nie z tego świata. No i gdzie ta kurwa polazła ! Nagle coś wypowiedziało się w jego głowie. Obrócił się do tyłu, ale nikogo tam nie było. Źle ze mną, przemknęło mu przez myśl. I wtedy poczuł  mrowienie wzdłuż całego ciała, które przeszło od czubka głowy przez kręgi, po końce palców rąk i nóg. Ostatni raz tak miał, kiedy otrzymał od biskupa Paetza majtki z napisem Roma na metce. Miał je gdzieś schowane, solidnie spakowane w porządnie zabezpieczonym kartonie, który leżał chyba w piwnicy rodziców albo może gdzieś zabunkrowany u kolegi z seminarium. W tej chwili nie pamiętał już dokładnie, gdzie znajdowały się te legendarne, czerwone majtki, ale właściwie liczyło się samo zdarzenie. Jak powiedział prezydent Komorowski. Obecne dziwne mrowienie wzdłuż kręgosłupa i wulgarny głos w głowie, uważał, że są niepojące. Kiedy wychodził z biskupiego pałacu wtedy też go to dopadło. Ten głos. Coś się wysłowiło: „Zerżnij mnie w dupę”. Przeraził się. Jako kleryk był pod całkowitą władzą przełożonych. Nie wiedział skąd pochodził głos, od kogo. Czy od samego biskupa ? Czy od diabła ? I teraz znowu słyszy tego samego kogoś. „Gdzie ta kurwa jest ?!” Boże ! Nie ! To nie dzieje się naprawdę ! Ksiądz Bazyl złapał się za miniaturowy, srebrny różaniec na środkowym palcu i zaczął się modlić. Wymierzył w Szatana z największej broni jaką posiada człowiek na Ziemi. Z polskiej armatohaubicy Krab kalibru 155 milemetrów. Z różańca. Podczas pierwszego Ojcze Nasz było już dobrze, ale po Zdrowaś Mario znowu przyszło uderzenie: „Co ta kurwa robi ?!” Przyśpieszył odmawianie różańca i spróbował z całej siły skupić się na modlitwie. Pomogło. Po pierwszej dziesiątce głosy ustąpiły. Diabeł boi się różańca. Zawsze się bał. Polski lek działał. Ksiądz podszedł do baru i poprosił o kawę. Z filiżanką przysiadł przy wolnym stoliku, na środku którego stała wielka taca z przeróżnymi domowymi wypiekami rodem z Polski. Zjadł dwa przepyszne ciastka i popił je wspaniałą kawą. Celowo usiadł przy samotnym stoliku, bo liczył, że w ten sposób łatwiej ktoś odnajdzie samotnego księdza, na przykład Barbara, albo proboszcz Jan czy Gary. Nieoczekiwanie, kiedy przechylił mocniej filiżankę, by dopić resztki kawy, do stolika przysiadła się  mocno wyperfumowana dama, co wyczuł dość czułym nosem. Zapachniało konwaliami. Mocno i intensywnie. Gdybym nie był księdzem to powiedziałbym, że powala na kolana. Z moim mocnym zapachem Fahrenheita zrobił się koncert zapachów. Nieznajoma równie nieoczekiwanie co usiadła, teraz wyciągnęła swą smukłą dłoń i powiedziała:

- Dora Sanchez.
- Ksiądz Bazyl Pluszcz
- Hello ! What your name !? Can you repet please.
- Pluszcz.
- Unbelieved ! - wykrzyknęła. - Nawet nie będę próbować powtórzyć. - posłała przepraszający uśmiech. Wyglądała dość młodo i atrakcyjnie, nosiła proste ciemnoblond włosy, również prostą grzywkę opadającą prawie na oczy. Miała szczupłe ramiona i długie ładne nogi, których nie zakrywała wysoko rozcięta suknia. 
- Wiem, że język polski jest bardzo trudny w wymowie. Równie co chiński. - odpowiedział z uśmiechem na ustach. Ale po chwili samokontrola, której nabył w seminarium, przywołała większą powściągliwość wobec nieznajomej kobiety. Miał zakodowane żarliwe przekonanie, że człowiek nie dla ciała żyje. Moja dusza poszukuje Ducha. Nie ciała. Dusza pragnie Boga, nie kobiety. Wdech, wydech i najważniejsze, to cały czas zachowywać  ewangeliczny spokój, łagodność i dobroć.      
- O czym pan myśli ? Ma pan taką zamyśloną twarz. - poczernione brwi Sanchez uniosły się do góry, a twarz przybrała pytający wyraz. 
- Przepraszam. Zamyśliłem się. 
- Nad czym ?
- O, nic takiego, wie pani, jestem dopiero od niedawna w Chicago, przyjechałem prosto po święceniach i jeszcze sporo rzeczy mnie zaskakuje w Ameryce.
- Ja też ? - wyraźnie flirtowała z nim, może spodziewała się czegoś po przystojnym i młodym mężczyźnie z kraju jej przodków. 
- Może, mmm, troszkę ? - powiedział, a głos w głowie odezwał się: „ nie pochlebiaj sobie suko”.
- Jaki pan szarmancki. Polscy księża są tacy przystojni. 
- Dziękuję. Jest pani, to znaczy, przepraszam, jesteś Amerykanką ?
- O, yes. W drugim pokoleniu. Moja babcia i dziadek byli emigrantami wojennymi i osiedli w Chicago. Słyszeli, że mieszka tu dużo Polaków, więc zdecydowali, że w Chicago będzie im łatwiej. Babcia zajmowała się domem, a dziadek był kolejarzem. 
- A skąd pochodzili z Polski ?
- Z kresów litewskich. Z Suwałk. To takie małe miasteczko w północno-wschodniej Polsce, przynajmniej kiedyś było małym miasteczkiem.
- Chyba kojarzę. Ta miejscowość jest pod Augustowem, prawda ? 
- Tak. Pamiętam jak babcia często powtarzała, że Suwałki otaczają wrogie miasta.
- Wrogie miasta ?
- No nie dosłownie wrogie, w sensie, że chcą napaść, ale takie, z którymi Suwałki się nie lubią. Od zachodu z Ełkiem, od południa z Augustowem i Białymstokiem, od wschodu z Sejnami. Ponoć Olecko town jest inne, ale w pozytywnym sensie.
- Co to znaczy inne ?
- No takie na pograniczu, że ani wyraźnie staropolskie, ani poniemieckie, ani w pełni zrusyfikowane, ani litewskie. Takie nie wiadomo co. Ale w pozytywnym sensie. Suwałki też miały problem z tożsamością i chyba do dzisiaj mają... - zawiesiła głos.
- A dlaczego tak?
- Prawdopodobnie chodzi o to, że Suwalszczyzna była kiedyś częścią Grand Duchy, dawno temu, jeszcze przed zaborami.
- Przepraszam, czego ?
- Po angielsku Grand Duchy to Wielkie Księstwo Litewskie i jest to skrawek polskiej ziemi, który historycznie, etnicznie i geograficznie ma wiele wspólnego z obecną Litwą. W trójkącie Sejny, Puńsk i Suwałki drzemią dawne Duchy Wielkiego Księstwa Litewskiego, nieco żartując. Mówiąc serio chodzi o pewnego rodzaju inność. Umowna autonomia suwalska czuje pewną swoją odrębność wobec innych mieszkańców Polski, poczynając na sąsiadach z Mazur i Podlasia. W ten sposób zaznaczają swoją odrębność i budują własną tożsamość.
- Poprzez nielubienie ? 
- Tak, tak.
- Nielubienie jest sposobem na określenie swojej tożsamości duchowej, psychicznej, fizycznej. To typowy mechanizm psychologiczny u dorostających nastolatków, ale mówiąc szczerze, w wykonaniu dorosłych jest śmieszny i dziecinny. 
- Jak zachowują się dorośli według księdza ?
- Współpracują ze sobą. 
- Ma pan bardzo pragmatyczne podejście, jak prawdziwy Amerykanin. Ale w Polsce wszystko jest kilka razy bardziej skomplikowane.
- Nie musisz mi tego mówić. Ale dzięki za komplement, pokochałem ten kraj od pierwszego wejrzenia.
- Pomówmy o czymś innym. - gwałtownie odchyliła głowę i zarzuciła włosy za siebie. 
- OK. Czym się zajmujesz ?
- Finansami, to nic ciekawego, mam do czynienia z samymi cyferkami. Jesteś może tutaj z kimś ?
- Tak, z prezydent miasta, o którym rozmawialiśmy.
- Unbelieved ! - prawie wykrzyknęła. - Przyjechałeś razem z nią ?
- Niezupełnie. Mój proboszcz poprosił mnie, żebym towarzył Barbarze w Chicago, a jego poprosił o to samo Gary.
- Znam Gary`ego, ma poczucie humoru. 
- Barbara też tak twierdzi. Sam mogłem dzisiaj zobaczyć jak sprawnie kieruje CHOP-em i jak to wszystko tutaj świetnie działa. 
- O tak, to po części zasługa Gary`ego. A czy ta pani ma ciebie, przepraszam, księdza na wyłączność ? 
- Nie, nie. - zaśmiał się ksiądz Bazyl. - Ale niedługo razem lecimy do Rzymu.
- Hola, hola ! Co ja słyszę ? Ksiądz ma romans z tą kobietą ?!
- Nic z tych rzeczy, nie lecimy na randkę. To sprawa osobista Barbary. Mamy, dzięki pewnym informacjom, odszukać pewnego osobnika, to znaczy mężczyznę, Polaka. 
- Czy ksiądz może zdradzić o co chodzi ? Co to za osobnik ?
- Właściwie nie powinienem o tym mówić, to sprawa bardzo poufna i osobista. Barbara szuka człowieka z Suwałk, który ją postrzelił w.... - pokazał palcem swój tyłek.
- Aaaa... - Dora wypowiedziała kilka samogłosek, po czym zaniemówiła. Wyglądała jak posąg wpatrzony nieruchomo w punkt gdzieś w oddali.   
- Unbelieved ! - w końcu jedynie zdołała wykrztusić. 
- Ja też tak sądzę, ale niezbadane są wyroki boskie.
- Co też ksiądz mówi ! - Dora poruszyła całym ciałem. Jej śliczne nogi podskoczyły do góry, duże piersi zafalowały pod obcisłym materiałem sukni o kolorze pastelowej żółci, a włosy niczym łodygi zboża pofrunęły do góry, trochę jak na koncercie Cleo.    
- Stało się... - ks. Bazyl rozłożył ręce i wzruszył ramionami. 
- Ok, ok. Ale !... Jak już go złapecie, to co z nim zrobicie ?
- Nie mam pojęcia, szczerze. - zaakcentował ostatni wyraz. - Barbara ma jakiś plan.
- Szykuje zemstę ?
- Nie sądze. Raczej chce dać jakąś nauczkę przymusowemu emigrantowi. 
- Wymierzy mu klapsa ? Nie bardzo to sobie wyobrażam. Dziwne to trochę. - Dorę bawiły te rozważania na temat kary za ostrzelanie tyłka kobiety z Polski.
- Barbara to niezwykła kobieta. Jest prezydentem miasta w Polsce i poza tym ma mnóstwo znajomych i różne kontakty. Towarzysko pływa, bo rybka lubi pływać, jak to się u nas mówi. Jest bystra, ładna, potrafi manipulować facetami, świat stoi przed nią otworem. Kto się jej oprze, kto stanie na drodze ? Niezwykła kobieta.
- Pewnie niewiele mi to nie powie, ale upewnie się. Ksiądz mówił, że Barbara jest z Suwałk ?
- Do końca sam nie wiem, Gary`emu mówiła, że jest z Człuchowa, a dzisiaj, kiedy przemawiała, to prosiła o pomoc dla Suwałek. Nie wiem czy dobrze odmieniam. Ale czy to ważne. - wzruszył ramionami. - Prowincja jest jednakowa. 
- Lubisz Amerykę księżulku ?
- Yeee. Proszę ? - Ksiądz oniemiał zdziwiony tonem zadanego pytania.
- No czy lubisz ? Bo, że kochasz, to już wiem. - na twarzy kobiety pojawił się zdecydowany, ironiczny uśmiech. 
- Lubię. - na twarzy Dory spostrzegł tylko grymas sztucznego uśmiechu. Poczuł lekkie zażenowanie i żeby jakoś wybrnąć z niezręcznej sytuacji również próbował uśmiechnąć się. I wtedy zaczęły dziać się dziwne rzeczy. Kiedy bowiem grymas sztucznego uśmiechu przywędrował na twarz księdza Bazylego i odkrył w miarę białe zęby i wargi niezbyt grube, ani zbyt cienkie, próbował zaatakować Dorę, ponieważ uśmiech czuł, że podoba się kobiecie. I takie to zwyczajne dzieje, że ktoś czaruje, by szczęście często trwać mogło. Szekspirowi ukłony róbmy.        
- Jakiś ty uroczy ! 
- Ksiądz. Jestem księdzem. - Bazyl rozłożył dłonie w przepraszającym geście. 
- A co tam ksiądz ! Nie składałeś slubów czystości, mam rację ?
- Niby tak, ale...
- Przysięgałeś jedynie celibat, a więc przyżekałeś , że nie ożenisz się. 
- I nie będę miał własnej rodziny. To prawda, śluby czystości składają zakonnicy, a nie księża parafialni.
- O dzieciach na razie nie mówimy, ha ha ! - głośno roześmiała się i dźwięk jej głosu poszybował na porządnie oddalony kawał sali. Na szczęście wszyscy już byli po kilku drinkach albo prawie wszyscy i chyba nikt nie zwrócił uwagi na ich stolik. Bankietującym szumiało w głowach i był to najlepszy czas na zawiązywanie nowych znajomości, tak zwane gorące rozmowy i bliski dotyk, ale jeszcze niezupełnie intymny. Po prostu łamała się z hukiem pierwsza bariera społeczna i szybko wesoło zrobiło się wokół. 
- No myślę, że nie. - ksiądz zaśmiał się nieco ciszej. Do trzydziestki trochę mu brakowało, zatem kwestia zostania rodzicem jeszcze nie nurtowała jego refleksji o celu życia i powoływania do istnienia nowych duszyczek. Nie mógł wiedzieć, że jego pośrednictwo pomiędzy Bogiem, a ludźmi bardzo szkodzi tym drugim, bo mami ich dusze odpustami, grzechów odpuszczeniem i naiwną wiarą w realną obecność ciała Jezusa Chrystusa. Że wszystko jest cacy, kiedy idą do spowiedzi, a chwilę później do komunii. Nic nie było cacy, ani OK. Żeby uwierzyć w obecność Chrystusa w opłatku potrzeba dużo wiary, nie zaś wystania całej mszy. Uwierzyć w obecnośc Logosu, który stworzył świat. W obecność Boga. W obecność syna Bożego, który zamiast duszy miał Ducha Świętego w sobie. W kościołach opłatek na mszy pozostawał zwyczajnym opłatkiem ze zboża. Ksiądz Bazyl  nie mógł wiedzieć, że będzie oddalał ludzi od wiary, że jedynie, co powoła do życia, to świecką tradycję. Do stworzenia prawdziwej bowiem tradycji potrzeba lat zgromadzonej wiedzy i dużej wiary. Młodzi mężczyźni są zaś niefrasobliwi i na wszystko mają czas. Zwykle, bo zdarzają się tacy, co młodo budują dom, sadzą drzewo i płodzą syna.
- Znowu ksiądz się zamyślił !
- Rzeczywiście. Masz z tym problem ? - Bazyl był nieco skołowany spostrzeżeniem, które go naszło, a mianowicie jak bardzo ludzie są różni, nawet nie wyglądają tak samo. 
- No wie ksiądz. - zmierzyła Bazyla uważnym wzrokiem tym razem ona zaskoczona pytaniem.
- No właśnie nie wiem. Widzisz co mam na palcu ? - pokazał jej środkowy palec lewej dłoni.
- Co to za obrączka ?
- Tym cudownym lekiem bronię się przed uczennicami Szatana. 
- No nie wierzę własnym uszom ! - wstała oburzona. 
- To uwierz ! - ksiądz również podniósł ton ze wschodnim akcentem, który wyłapał u Barbary. Nie wstał. Gapił się w pustą filiżankę. Dora bez słowa obróciła się na pięcie i poszła gdzieś w inny zakątek bankietowej sali. A Bazyl nadal wpatrywał się w filiżankę i zastanwiał się, gdzie podziała się Barbara. Co z nią nie tak ? Co ta kobieta naprawdę ma w głowie ?     

Ksiądz w końcu wstał i ruszył w kierunku wyjścia. Ta cholerna Barbara. Różne myśli przychodziły do głowy Bazyla, że baba chyba jest nimfomanką albo narkomanką albo jedno i drugie. Jednak myśli te ksiądz szybko i dzielnie oddalał od siebie. Rozpoczął po cichu odmawiać kolejny dziesiątek różańca, leku na każdą złą myśl. Nie zamierzał szukać kobiety, ani wzrokiem świdrować pomiędzy rozmawiającymi Polonusami. Przy wyjściu natknął się na proboszcza Jana Zamoyskiego i Gary`ego rozmawiających z Marią Haller. Został przedstawiony polskiej senator. Księdza mile zaskoczyła serdeczność jaką okazała mu córka generała Józefa Hallera, jakby witała się z ukochanym synem, którego dawno nie widziała. 

- Czy pani Barbara dobrze się bawi ? - zagadnął Gary księdza Bazyla.
- Nie mam pojęcia. Straciłem ją ze wzroku dobrą godzinę temu. Jeśli ksiądz probosz pozwoli - spojrzał w oczy przełożonego - wrócę na parafię. Jutro będę miał mnóstwo pracy. Po mszy poprowadzę pierwsze walne zebranie naszych parafian. 
- Ma wikary moją zgodę. - proboszcz podał mu rękę. 
- Bye ! - krzyknęła do niego Haller. - Bazyl miał już jednak dość kobiet jak na jeden dzień, więc pożegnał się obojętnym tonem, po czym szybkim krokiem wyszedł na podjazd Centrum Kopernikańskiego i rozglądał się za jakąś taksówką. Jutro księdza czekała prawdziwa praca, a przed snem wolał sobie poczytać o chrystogenezie Teilharda de Chardin. Księdza pasjonowała telogia Logosu. 






Główna siedziba Agencji Wywiadu.

Masażystka Żaneta wypełniła internetowe podanie o pracę i dwa tygodnie później poprzez e-maila dostała zaproszenie na rozmowę do siedziby AW przy ulicy Orlej 27/90 w Warszawie.
Budynek niczym się nie wyróżniał, ale musiała nieźle zadrzeć głowę, żeby zobaczyć zanikające w chmurach ostatnie piętra dostojnego biurowca . Na fasadzie kremowo-szarej ściany widniała czerwona urzędowa tablica z napisem: Urząd do spraw kontroli. Oddział Ministerstwa Spraw Zagranicznych. Drzwi wyglądały na solidne, całe z metalu. Otworzyły się szybko i bezszelestnie. Żaneta rozejrzała się w holu, ale za nim zdecydowała się na jakiś ruch pojawił się tuż przy niej strażnik. Pokazała mu skierowanie, wtedy umundurowany żołnierz podszedł do telefonu, po czym skinął głową, i poprosił, żeby weszła do windy. Żaneta skierował się we wskazane miejsce i ruszyła do góry windą, w której nie znalazła żadnych przycisków. Widocznie była sterowana na odległość przez strażnika. Winda raptownie zatrzymała się gdzieś na wysokim piętrze, aż Żanecie zaszumiało w uszach. Ktoś oczekiwał jej w pokoju o numerze ABC245. Korytarz sprawiał wrażenie nowoczesnego, żadnej tandety. Ciekawie się zapowiada, pomyślała. Zapukała. Cisza. Zapukała głośniej. 

- Proszę wejść ! - usłyszała doniosły głos.

Za biurkiem siedział postawny mężczyzna o zbyt nalanej twarzy, którą zwykle posiadają tacy, co zbyt często i dużo piją. Wśród wojskowych to chyba norma, przeleciała jej przez głowę. Oficer w koszuli z oficerskimi naszywkami, wpatrywał się w kartkę papieru. Obok piętrzył się stos różnych dokumentów, teczek, luźnych, zapisanych kartek papieru. Zauważyła kilka gwiazdek i dwie belki na jego ramionach, chyba pułkownik, zdała sobie sprawę. 

- Mam na imię Tomasz. Jestem majorem. - uniósł się na krześle i podał dłoń.
- Żaneta. … Masażystka. - podała swoją dłoń, którą major silnie uścisnął.
- Wiem. - wojskowy wpatrywał się w ekran monitora. - Wykonywała pani zawód publiczny, więc... może ktoś panią rozpoznać. Ale mamy dla pani pewną propozycję ... współpracy … za niewielkie pieniądze … , ale... plus koszta wyjazdów, posiłków. Każdy wydatek proszę od tej pory dokumentować, proszę zbierać paragony, potwierdzenia opłat dokonywanych przez internet i wszystkie inne rachunki, za paliwo, za kawę kupioną na stacji benzynowej, batonik na głoda, bilet do kina, za gazety, czasopisma, książki. Za wszystko.
- A co z telefonem ? 
- Otrzyma od nas pani cały arsenał różnych przedmiotów. - próbował się uśmiechnąć, ale mu nie wyszło. - A więc tak, proszę uważnie posłuchać. - rozłożył przed nią kolorowy wydruk na błyszczącym i grubym papierze, na którym były pastelowe grafiki różnych rzeczy. 
- To wszystko dla mnie ?
- Tak. Proszę spojrzeć. Na górze jest opisany pani telefon komórkowy. Oprócz tego, że jest to pozornie zwykły smartfon Samsunga, jednej z najbardziej popularnych firm, to posiada kilka unikalnych dodatków i aplikacji.  Ta na przykład aplikacja - pokazał palcem na ikonkę w folderze - wygląda na nic nie wartą zabawkę ściągniętą za darmo ze sklepu Google. W rzeczywistości jest to bardzo potężne narzędzie. Będzie pani mogła za pomocą tej aplikacji podłączyć się do każdej sieci WiFi. Program sam złamie hasło i połączy się automatycznie z siecią. Kolejna aplikacja, ta tutaj, umożliwia połączenie z internetem za pomocą satelity. Szybko rozładowuje baterię, więc lepiej korzystać z niej tylko wtedy, kiedy nie będzie zasięgu normalnego internetu i żadnego WiFi w pobliżu. Za pomocą trzej aplikacji prześle pani zdjęcia prosto do naszej agencji bez pośrednictwa sieci społecznościowych.
- A co z e-mailami ?  
- Obecnie żadne e-maile nie są bezpieczne, nawet te zaszyfrowane. Ktoś obcy nam ma dostęp do serwów szyfrowanych e-maili, Tutanoty na przykład, dlatego nie używamy skrzynek pocztowych, których nie możemy w pełni kontrolować. Za pomocą tej aplikacji wyśle pani również wiadomości tekstowe. Proszę nie używać esemesów. Do wykonywania rozmów będzie pani miała drugi telefon. Tylko do rozmów. - powtórzył silnie akcentując każde słowo. - Telefon Blackberry. Miała pani kiedyś taki smartfon w rękach ? 
- Raczej nie. 
- Ok, to proszę bardzo dokładnie zapoznać się ze wszystkimi jego funkcjami. - podsunął jej cienki zeszyt z instrukcją obsługi. 
- Przejdzie pani krótki, ale intensywny kurs obsługi beretty. - wyjął z teczki czarny pistolet i położył obok telefonów. Szkoleniem zajmiemy się później. - Pistolet jest zablokowany.
- Nie jest duży. - zauważyła kandydatka na oficera AW. Trzymała w dłoni kilogram metalu.
- W sam raz dla pani. - tym razem uśmiech majora był nieco lepszy. 
- Co jeszcze ?
- Kilka drobiazgów. Mini granat, tabletki usypiające, tabletki na przeczyszczenie, długopis z dyktafonem, zapalniczkę z aparatem fotograficznym, drugi długopis też z aparatem fotograficznym, maleńkie czipy przyklejające się do ubrania, dzięki którym można kogoś śledzić. Obraz jest przekazywany na smartfona. Bardzo przydatna rzecz.  
- Widziałam coś takiego na filmie.
- Tak, ukradliśmy ten pomysł. Ha, ha. Nasze są jeszcze mniejsze. Proszę zobaczyć. - wyjął z portfela monetę pięciozłotową, którą następnie za pomocą żyletki rozdzielił na awers i rewers. Na dnie metalowej połówki znajdował się maleńki woreczek foliowy. Kapitan delikatnie wyjął folię, otworzył ją pęsetą i wysypał na dłoń czipy wielkości łupieżu. Żaneta zaniemówiła.
- Teraz tak... - Tomasz sięgnął do swojej dużej teczki z grubej skóry i wyjął coś niedużego - To pani służbowy laptop, do którego dostęp ma mieć tylko pani. Jest niewielki, płaski i ma tylko dziesięć cali, ale wystarczy do swobodnej pracy, na przykład pisania raportów.
Wytrzymuje około dwunastu godzin pracy na baterii, ładuje się szybko, coś około godziny, ma ekran antyodblaskowy i mimo niepozornego wyglądu jest naprawdę pancerny. Nie zaszkodzi mu nawet zalanie szklanką wody. Zainstalowano na komputerze trzy aplikacje, te same, o których pani mówiłem, są również w telefonie samsunga. Całkowicie zakazane jest włączanie Facebooka, naszej klasy, Twittera lub innych aplikacji społecznościowych, nie ma bezpiecznych aplikacji społecznościowych. Nie można pani od tej pory korzystać z żadnych skrzynek pocztowych. Przed przeglądaniem internetu proszę zawsze włączać TOR-a, choćby miało chodzić jedynie o sprawdzenie pogody na jutro. Zawsze. Jasne jest chyba, że nie wolno pani również zamieszczać żadnych komentarzy na portalach, stronach, blogach, gdziekolwiek w sieci. Czy to jasne ?
- Tak. 
- Od dzisiaj przestaje pani istnieć w sieci. Zgadza się pani z tym ?
- Tak, zgadzam się. 
- Dobrze. A teraz pani ubranie.
- Co z nim nie tak ? - obejrzała się od stóp, na których miała wygodne adidasy, na nogach zwyczajne, opinające, niebieskie dżinsy, a szyję okrytą damskim kołnierzykiem obcisłej białej koszuli. 
- Do misji ubiera panią firma XFactor i tylko ona. Proszę o tym pamiętać. - przerwał na chwilę, zmierzył Żanetę świdrującym wzrokiem i dodał: - Nikt więcej. Nawet broszka, spinka do włosów, zegarek, kolczyki... bielizna, wszystko musi pochodzić z tej jednej firmy. Tylko z firmy. - znowu powtórzył akcentując każde słowo oddzielnie. -  Czy to jasne ?
- Jasne.
- To dobrze. Ubranie mamy za sobą. Pieniądze w gotówce będzie pani otrzymywać bezpośrednio przed zadaniem. Ale w sytuacjach awaryjnych można korzystać z karty kredytowej, tej oto. - wypakował ze srebrnej folii ładną, nowiutką, błyszczącą kartę Visa ze złotym logo lwa ze skrzydłami.
- Wiesz co to za karta ? - przeszedł nagle na ty, tak ni stąd, ni zowąd.  
- Złota karta Visa ?
- Złoty gryf. Specjalna karta. Każdy wydatek jest monitorowany, ale kiedy będziesz jej potrzebować, możesz śmiało z niej skorzystać. Żeby coś kupić, na przykład, kiedy nagle musisz kupić bilet lotniczy na drugi koniec świata albo wyjąć większą gotówkę z bankomatu potrzebną do wykonania misji. To może być wszystko, skuter do poruszania się po mieście, kurtka polarna, samochód, aparat fotograficzny. To jest pin do karty. - podał jej cieniutką jak bibuła karteczkę. 
- Sześciocyfrowy ?
- Naucz się go na pamięć i spal karteczkę. Dokumenty są tutaj. - podał jej małe, zaplombowane kartonowe pudełeczko, które od razu otworzyła i nieźle się zdziwiła. 
- Trzy paszporty ?
- I nowy polski dowód osobisty. - oficer pozwolił sobie na uśmiech pełen satysfakcji.
- Tak. Potrafimy robić takie rzeczy. 
- Beata Sałata ?
- Zgadza się, to pani nowe nazwisko. 
- I co dalej ?
- Ostatnia rzecz to służbowy samochód, prawo jazdy na nazwisko Beata Sałata, aktualne ubezpieczenie. Jeździ pani samochodem ?
- Kiedyś jeździłam na zmianę z moim chłopakiem. Niestety rozstaliśmy się. 
- Ok, pani nowy samochód to niepozorny golf, ale w środku ma prawie odrzutowy silnik i chociaż nie ma żadnych oznaczeń w papierach jest sportową, wzmocnioną wersją. Czasami i taki szczegół może pomóc. W mieście będzie pani przestrzegała przepisów, chyba że warunki na drodze będą inne. Najważniejsze to nie rzucać się w oczy, więc kiedy wszyscy jadą szybko, też jedziesz szybko. Kiedy na prowincji jadą wolno, też też jedziesz wolno. Na szkoleniu z posługiwania się bronią przejdziesz również naukę szybkiej jazdy, kontrolowanego poślizgu i co będzie tam jeszcze trzeba. Mamy świetnych instruktorów. 
- Dobrze pływasz ?
- Raczej tak.
- Ok, sprawdzimy to.
- Chorujesz na coś ?
- Nic mi o tym nie wiadomo.
- Jeździsz konno ? 
- Umiałam, kiedy byłam w szkole. 
- Sprawdzimy. Narty ?
- Całkiem dobrze. 
- To znaczy ?
- Bez problemu zjeżdżam z Mont Blanc trasą Eleven.
- Bieganie. Jaki najdłuższy dystans pokonałaś ?
- Piętnaście kilometrów.
- Całkiem nieźle. Kiedy ?
- Trzy albo cztery lata temu. Regularnie chodziłam do Calypso.
- Sztuki walki.
- Żadnej. 
- Przejdziesz trening obrony własnej.
- Ile czasu zajmie szkolenie ?
- To będzie zależało od ciebie. Nie wysyłamy cię do szkoły szpiegów na oficerski stopień. Przejdziesz indywidualne szkolenie. Nie wiem czy skierują cię na naukę języka. Najpierw ocenią twoją ogólną przydatność, mocne i słabe strony. Jeśli nie masz słuchu językowego nie będą cię katować powtarzaniem słówek, poprawną wymową, akcentem i tak dalej. W podaniu zaznaczyłaś, że uczyłaś się angielskiego. Sprawdzą to, ocenią i zadecydują. Szkolenia i treningi kosztują, więc raczej nie będą cię trzymali zbyt długo, raczej nie będzie to cały rok. 
- Rozumiem.  
- To byłoby wszystko. Włóż rzeczy do tej skórzanej teczki. Jutro rano wyjeżdżasz na szkolenie turystycznym autobusem, który oficjalnie kursuje do Pragi. Zbiórka o siódmej rano na dole Zamku Królewskiego od strony Wisły, pod mostem, gdzie zatrzymują się turystyczne autokary. Życzę udanego wyjazdu. - wstał, podał jej rękę i wyszedł z pokoju. Została sama i zajęła się pakowaniem teczki.









Rzym

Giorgio wyszedł z czytelni nieco skołowany. Nie tego szukał. Może powinien sięgnąć do Pouleta ? Albo Starobinskiego ? Spojrzał na zegarek. Prawie dwudziesta. Sięgnął po komórkę i wybrał numer do Ramony. Ona mogła mu pomóc, profesor Pompeluni dobrze radził. Miał jako tako przerobiony podręcznik o teoriach literatury w dwudziestym wieku i drugi tom z antologią tekstów, ale chyba powinien skupić się na jednej metodzie i konkretnie wziąć się do roboty. Jak bardzo przydałaby się jakaś odkrywcza książka, która dałaby mu oryginalne narzędzia badawcze. Jak na razie miał kieszonkowy przybornik z nożykiem, korkociągiem i otwieraczem, a nie porządny wytrych. Zrobi obszerną notatkę swoich wątpliwości i porozmawia o tym z Ramoną, liczył, że coś mu podpowie. W końcu nastąpiło połączenie telefoniczne. 

- Cześć Ramona.
- Ciao !
- Co słychać ? Miałabyś czas spotkać się i porozmawiać o doktoracie ?
- Certamente ! Gdzieś jesteś ?
- Właśnie wyszedłem z biblioteki Sapienzy. 
- Spotkajmy się w połowie drogi. W kawiarni Apartment Bar za jakąś godzinę ?
- Va bene. A presto! Ciao.
- Ciao. 

Takich kawiarń nie było za wiele w jego rodzinnym mieście. Gorące kraje mają bardzo urocze knajpki, takie jak ta, cud malina. Chociaż tak na dobrą sprawę, to wijące się pędy nie przypominały krzaków maliny, ale może gałązki jakiegoś drzewa, skąd jednak miał wiedzieć. Usiadł i czekał na kelnera. Po chwili zjawił się typowy włoski brunet.
- Un caffe, per favore.

Zapomniał zapytać o zwisające rośliny. Trudno, może Ramona będzie wiedziała. Posłodził kawę, długo mieszał małą łyżeczką, żeby rozpuścił się cały cukier. Gorzka kawa Jerzemu nie smakowała, dlatego zawsze dokładnie mieszał, do momentu, kiedy nabierał pewności, że kawa jest już gotowa do picia. Rozejrzał się wokół leniwym wzrokiem. Powoli szarzało. Spojrzał na zegarek, pokazywał dziewiątą wieczorem. Odpowiednia pora na rzymską randkę, zażartował, po czym wziął do ręki maleńką filiżankę i jednym haustem wypił kawę. Co za cudowny posmak !  Wygodnie oparł się o oparcie krzesła i czekał na złoty strzał. To przyszło nagle, bowiem kofeina działa z delikatnym opóźnieniem, ale tym milej jest, kiedy to już nastąpi. Podładowany dobrą energią z ziaren kawowca, zasmucił się nagle, bo czy mnie Ramona pozna ? Spojrzał na swoje ubranie: bawełniane spodnie koloru khaki i szare, sportowe buty i zielonkawą koszulę z długimi rękawami. Ostatnim razem na uniwerku miał na sobie niebieskawe dżinsy i jasną, bawełnianą marynarkę w kolorze cappucino. Od jakiegoś czasu malował włosy na afrykański kolor i były czarne jak heban. Ramona widziała go szpakowatym, kiedy rozmawiali w korytarzu instytutu. Skórę miał teraz bardziej opaloną. Ramona mnie nie pozna, doszedł do wniosku i zaczął się rozglądać. Dostrzegł piękną rusałkę skrywającą się za kolumną. Cudna dziewczyna. Już chciał biec, w podskokach gonić Goplanę, kiedy, jak strzała z łuku Amora, dotarło do Giorgia, że to jedynie rzeźba, piękny posąg, symulakrum, nic ponadto. Oklapł bezradnie na fotelu. Rany boskie … Przemknęło mu przez głowę, którą zakrył dłońmi i pochylił się całym ciałem ku podłodze zrobionej z przepięknych paneli o fakturze mahoniowego drzewa o fantazyjnych sękach przywołujących na myśl spirale Czarnych Dziur. Wtedy, do takiego schylonego, z rękami na twarzy, podeszła Ramona.

- Co robisz ? - zagadnęła.
- Nic takiego ! - obrócił się ku niej nagle. - Doznał przy tym małego zawrótu głowy i stracił nieco równowagę, ale w porę powrócił do pionu.
- Już dobrze ? - wesoło, ale z przejęciem w głosie zapytała.
- Si, si. - obdarzył ją promiennym uśmiechem. 
- Come stai ? 
- Benissimo, grazie. E tu ?
- Non c`e male. Chciałeś pogadać o doktoracie. Co tam ? 
- Mam mętlik w głowie. Chciałbym skorzystać z metod badawczych i narzędzi fenomenologii, hermeneutyki, filozofii Heideggera, ale nie umiem się zdecydować na konkretną i jedną metodę badawczą. Nie wiem czy można, to znaczy czy łączenie tych metod jest uprawnione w badaniu literatury. I wiesz, nie chodzi mi o samą literaturę, bo ją można badać na rozmaite sposoby, ale czy od strony filozoficznej taki miks ma rację bytu ?
- Bytu doktora nauk humanistycznych ? - Ramona zrobiła przebiegłą minę, konwersacja wyraźnie ją bawiła.
- Można to i tak ująć. Nie jestem geniuszem, chcę jedynie zacząć w końcu pisać pierwszy rozdział. 
- Pamiętam twój temat i wiesz co ?
- Non.
- Taki temat spokojnie można jeszcze dodatkowo spróbować ruszyć Badaniami Kulturowymi i New Historicism. Może przyda się gender i queer ? O hermeneutyce jest sporo książek. Krytykę tematyczną, która ma wiele wspólnego z fenomenologią pewnie czytałeś. Starobinski ? 
- Tak, zgadza się. Jeszcze Poulet i Jean Pierre Richard. - Jerzy był pod wrażeniem wiedzy Ramony.
- I nie ma w tym nic złego, że szukasz gdzie się da, he he. - zachichotała na sposób jak to robią akdemicy.
- Hmmm. Racja. Jak iść, to na całość. Przemyślę to. Narzędzia dekonstrukcji chodziły mi po głowie, ale tak jak teraz o tym myślę, to byłby duży błąd, bo sam Derrida również był bajkopisarzem. Z kolei amerykański pragmatyzm Rorty`ego i retoryka Stanleya Fisha wyklucza jakąkolwiek formę prawdy i sens szukania wiarygodnego sensu w tekstach. Oni skupiają się na pragnieniach i intencjach autorskich i te rzeczy badają w wypowiedziach postaci  literackich i u narratora. Badają odniesienia słów do innych słów, zdań do innych zdań, operują intertekstualnością jak posttrukturaliści. Dla nich mimetyzm jest czymś prymitywnym. Mimetyzmowi przeciwstawiają wewnętrzne konteksty w świecie tekstów. Przechadzające się lustro po gościńcu Stendhala uważają za coś naiwnego i dziecinnego w zestawieniu z retoryką. Poststrukturaliści zresztą jawnie głosili, jak np. Kristeva, że koncepcja intertekstualności sprzeciwia się zdecydowanie ideom mimetyczności. Nie istnieje bowiem czyste/niezapośredniczone źródło literatury, ponieważ na drodze między językiem a światem stoją wcześniejsze użycia danego słowa czy opisy danej rzczy lub stanu. Formalizm amerykański głosił błąd intencji, czyli totalną śmierć autora, nawet implikowanego i herezję parafrazy. To ostatnie akurat wydaje mi się dosyć ciekawe, bo czytałem wiele renecji tomików poetyckich będacych parafrazą omawianych wierszy. Ciekawe też wydają mi się to o chwytach w sztuce literackiej autorstwa Wiktora Szkłowskiego. Sławny Barthes to przy nich wszystkich istny aniołek dobroci, mądrości, wyrozumiałości i mimo wszystko pociągającego intelektualizmu.  
- Ha ha ! - roześmiała się pięknie, perliście.
- Ale to co zrobił z tym opowiadaniem Balzaka...
- Sarassine.
- Właśnie. To przechodzi ludzkie pojęcie. I to jego oderwanie od rzeczywistości, to przeświadczenie, że słowa odnoszą się tylko do innych słów, to mnie wręcz przeraża. 
- Poststrukturalny koszmar. 
- Jakiś horror tekstualny.
- Homoniewiadomo.
- Seks-pozytywizm.
- Komunizm.
- Sowieckie, niedziałające zabawki.
- Cwaniaki znad Wisły.
- ? Włoska mafia.
- Chłopi pańszczyźniani.
- Chryzantemy.
- Imperia.
- Literatura.
- Doktorat.
- I tak doszliśmy do prawdy, po co pisze się prace doktorskie. 
- A której to prawdy Barthes nie znosił.
- To prawda, wolał przyjemność, maksymalną swobodę czytania. 
- I wyzwalał od hermeneutyki.
- Nie rozśmieszaj mnie ! On i wyzwoliciel. 
- No taki sowiecki wyzwoliciel. - oboje parsknęli śmiechem. 
- Skoro nie poszukiwał prawdy dzieła literackiego był kimś w rodzaju kłamcy ?
- Raczej nie był. Chciał, żeby czytano całkowicie indywidualnie, zmysłowo, żeby lektura sprawiała erotyczną przyjemność. 
- Czyli zupełnie jak przeciętny czytelnik, a nie jak badacz literatury. 
- No właśnie, dlatego nikt nie poszedł za nim. Nie miał kontynuatorów.
- Ale czekaj. Barthes twierdził, że przywraca „przyjemność języka” i coś jeszcze. Że język literatury i lektury jest tym samym językiem wyrażającym się w praktyce pisania/ecriture. I że jedyna możliwa wypowiedź o tekście sama powinna była stać się tekstem. Wow !
- No wow ! Ale w ten sposób nie napiszemy doktoratu.
- Zdecydowanie nie napiszemy. Może kiedyś, poza uniwersytetem. 
- To były lata 70-te, od tego czasu napisano sporo książek o literaturze. Ale które można uznać, że inspirowały się myślą Barthesa ? Nie mam pojęcia. W Polsce ukazuje się teraz sporo książek historycznych pisanych ludzkim językiem i są bardzo poczytne. Ale to zupełnie co innego. U nas takim pisarzem o książkach jest Marek Bieńczyk. Za „Książkę twarzy” dostał najważniejszą literacką nagrodę Nike. 
- Tak pięknie „rozgwieżdża czytane przez siebie teksty” ?
- Jest po włosku. Ale nie nazwałbym tak tego.
- To słowa Barthesa. 
- Wiem, ale to akurat subiektywna sprawa. Bieńczyk do mnie nie trafia. Jak dla mnie jego pisanie jest zbyt chłodne, skoro mówimy o nim jak o pisarzu. W ogóle laureaci Nike są dziwni, jak na mój gust. Bo i Masłowska i Myśliwski i Świetlicki i Pilot i Bieńczyk... Całkowicie obcy intelektualnie i kulturowo. Doceniam ich pisarstwo, zwłaszcza Masłowskiej, ale nie w tym rzecz. Od nich wszystkich bije emocjonalny chłód. Są zimni jak Bałtyk. 
- „Zimne kraje”.
- Raczej zimni pisarze. Nie wszyscy są tacy. 
- Na przykład ty. 
- Nie dorównuję im zdolnościami. Wybacz. Ale pisarzem, który bardziej mnie grzeje jest na przykład Michał Witkowski i jego literackie cioty, bo to jest prawdziwe co on pisze, jego Lubiewo to tak naprawę literacki reportaż po świecie peerelowskich ciot, które naprawdę żyły we Wrocławiu wokół koszar radzieckich i w nocy we wrocławskich szaletach polowały na heteryków, lujów w ich slangu.   
- Nie znam. 
- A jeśli chodzi o Barthesa to właśnie sobie przypomniałem, że napisał książkę o fotografii: „Światło obrazu”, ale nie zdążyłem jeszcze przeczytać.
- Może zainspiruje ciebie ? - puściła oczko. - przecież jesteś fotografem, no ? Nie on jeden tym się interesował. Giorgio Agamben też pisał o fotografii w książeczce „Profanacje”. W rozdzialiku „Dzień sądu”. Dla niego fotoreporterskie zdjęcia w stylu Roberta Capy czy Mario Dondera pokazują dzień Sądu Ostatecznego, świat, jaki ukaże się w dniu ostatnim, w Dniu Gniewu. Obaj włóczyli się po mieście bez celu i fotografowali przypadkowych ludzi i to co napotykali na swojej drodze. Jadące na rowerze kobiety, wystawę sklepową. Obiektyw aparatu sprawia, że zachowanie nieznaczące, pospolite streszcza i skupia w sobie całość egzystencji. Dobry fotograf potrafi uchwycić eschatologiczną istotę gestu, nie zatracając historyczności czy specyfiki danego zdarzenia. Wymóg jaki stawia nam każda fotografia: ukazując rzeczywistość pogrążającą się w niebycie, żąda, by przywrócić jej aktualność. 
- Masz fenomenalną pamięć. Świetnie się ciebie słucha. A jak z twoim pisaniem ? - Giorgio wolał zmienić temat.
- Mam już trochę w brudnopisie. Bardziej notatki, niż tekst właściwy. Znasz kultową książkę kontrkultury „ Kosmiczny spust” z 77 roku ? Jest tam między innymi o wiedzy tajemnej.
- Było coś takiego ? Może w Polsce ktoś to teraz przetłumaczył, popatrzę w internecie.
- Profesor Pompeluni mówił, że dobrze znasz się na literaturze. Znasz jakieś ciekawe książki pasujące do filozofii w buduarze ?
- Mogę ci polecić „ Kulturową historię literatury”, to nowa książka, która uwzględnia najnowsze badania humanistyczne. Przejrzałem ją w polskiej księgarni. Zawiera mnóstwo nowych teorii, nazwisk. Jednak nie jest dla mnie, bo spojrzenie historyczno-literackie skupia się wąsko na literaturze, a mój temat wkracza w ezoterykę, może nawet okultyzm, ogólnie mówiąc dotyczy wiedzy tajemnej, która w jakiejś części zawarta jest w literaturze, o której będę pisał. Jest właściwie odrębną dziedziną wiedzy. Tak jak kulturoznawstwo, antropologia, historia sztuki, teologia.  
- Capisco. Jest może jakieś obcojęzyczne wydanie tej książki ? Bo akurat polski to bardzo trudny język. - lekko uśmiechnęła się. - Po angielsku może ?
- Nie mam pojęcia.
- Znasz coś jeszcze ?
- Czytałaś „ Wiedzę zakazaną „ Shatuccka ? 
- Si ! Bardzo dobra książka. 
- A „ Sekretną historię świata” Johnatana Blacka ?
- Si ! Niezwykła książka.
- Bardzo niezwykła.
- Ok, to zapytam się teraz o kilka ważnych rzeczy. Potrafisz odróżnić narratora od wpisanego autora ?
- Co ?!
- Koniecznie musisz się z tym zapoznać. Szeroko jest o tym w polskiej książce Stanisława Eille`go „ Światopogląd powieści”. Znajdziesz też o tym po angielsku w książce Wayne`a Bootha „ Rhetoric of Fiction”, chyba z 1962 albo 1961 roku.
- Możesz mi napisać na kartce tę książkę o powieści. 
- Jasne. - wyciągnął z plecaka długopis i na wizytówce napisał tytuł i autora i dodał wersję angielską: „ worldview within novel”. 
- Grazie mille ! A słuchaj ! / E ascolta ! Obiecałeś pokazać mi teksty twojego teatrzyku absurdu. 
- Rzeczywiście. Dzisiaj nie miałem zupełnie do tego głowy. Miałem być w studiu Lourienia, ale po drodze był potężny korek, więc nie zdążyłem, wiesz jak to jest. Mam nadzieję, że mnie zrozumie.
- O, na pewno. Bywa. Jesteśmy przyzwyczajeni do tego. Daleko masz do pracy ?
- Mieszkam blisko Piazza Navona.
- To masz bardzo blisko ! Ja mieszkam na Zatybrzu...  I jeszcze jeździsz skuterem. Widocznie za późno ruszyłeś w drogę. Nie czujesz rytmu Rzymu.
- Trochę zasiedziałem się w bibliotece. A czym jeździsz ?
- A taki małym samochodzikiem. Citroenem C3.
- Taki z dużą przednią szybą ?
- Si, si. 
- Bardzo ładny samochodzik, zawsze mi się bardzo podobał. 
- Możemy się gdzieś przejechać, jak chcesz ?
- Nie odmówię. 
- To chodźmy ! 

Kiedy już siedzieli w czerwonym samochodziku Ramona jakby chwilę nad czymś się zastanawiała. Szybko poradziła sobie z burzą w głowie, bo po chwili wprost powiedziała:
- Myślałam, że jesteś trochę feralny. - spojrzała na Giorgia, ale Jerzy zachował kamienną twarz. - No wiesz... Nie do końca w porządku.
- Bo jestem Polakiem ?
- Si. - cicho przytaknęła.   
- Ale mamy naprawdę niezłych polskich poetów. 
- Wiem. - powiedziała cicho i zaczęła recytować: „ Jaki wiatr, jaki los cię porwał Europy drogami na przestrzał ? Kto cię w ręku miał, kto cię podziwiał, najpiękniejsza z głów, słowiańsko-grecka ? „
- Ramona, daj spokój/ Lascia stare ! Zawstydzasz mnie.
- Nie bądź taki skromny, Jesteś bardzo przystojny i chyba o tym wiesz, prawda/vero ? 
- Nie będę się o to kłócił. Jedziemy ?
- Skoro chcesz. - obróciła się przodem do kierownicy i z uśmiechem na twarzy uruchomiła samochód. 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz