czwartek, 2 sierpnia 2018

Dziecię Boże (odcinek 35).




                         Łowcy z niemałym trudem pokonali starówkę, a kiedy przekroczyli antyczne Mury Aureliana wstąpili na poranną kawę do jednej z tysiąca i jednej kawiarni. Do swojego Hotelu vicino a Rosa na Zatybrzu mieli już teraz blisko, ale nie chcieli sprawiać wrażenia kompletnie pijanych, bowiem odcinali się od stereotypowego wizerunku przepitych Polaków, chcieli i mogli zachowywać się inaczej na tym rozpaczliwym świecie, a do tego potrzebowali sporej ilości espresso. Nieprawda, że jedyne co mogli to napić się, uchlać, skuć do nieprzytomności, że tylko tyle mogli, że nic a nic więcej. Świat już taki był, że wcześniej czy później każdego zmuszał do akceptacji rzeczywistości, na którą bierna zgoda zwykle zawsze przychodziła wraz z biologicznym starzeniem się organizmów. A organizm doktora Szarskiego starzał się coraz szybciej, znacznie szybciej niż wysuszone ciało Chudego, a tylko trochę wolniej od tkanek Grubego. W ogóle to nie wyglądali zbyt świeżo, kiedy siedzieli popijając małą czarną schowani w solidnym cieniu starej kamienicy i pod szerokim płóciennym baldachimem, przypominali raczej gości, którym skradziono dusze, ich własne dusze, które do tej pory utrzymywały przy życiu dość mocno zużyte ciała funkcjonujące raz lepiej i zdrowiej, a raz gorzej w kociokwiku. Alkoholowa trucizna skutecznie wygnała dusze z ciał Łowców, na ile skutecznie, to trzeba by zapytać jakiegoś praktykującego stoika, najlepiej starożytnego. Trójka nie wyglądała za dobrze, na gwałt potrzebowała snu albo kokainy. Zwlekło się więc trzech facetów z krzeseł i ruszyło chwiejnym skosem do hotelu, nogi Łowców jeszcze słabo pracowały, głowy lepiej. Dobrze wiedzieli, że o kokainie nie może być mowy, Barbara nic nie miała, albo nie chciała się podzielić, jedynie zdrowy sen pozwoli im aktywnie i skutecznie działać, byli już tak blisko celu. Mieli uśpionego Kawkę na wyciągnięcie ręki, plan był taki, żeby chłopa załadować do przedziału z kuszetkami i dowieźć śpiącego do Warszawy, a stamtąd szpitalną karetką przewieźć do Choroszczy. Środki ze służbowej karty miały pokryć konieczne wydatki. Wszystko było załatwione, wystarczyło tylko dorwać człowieka i wbić mu strzykawkę ze środkiem uspokajającym. Pociągi z Rzymu do Warszawy nigdy nie miały pełnego kompletu, nie było więc żadnych problemów logistycznych z rezerwacją biletów, wykupieniem kuszetki, ani potrzeby załatwiania transportu samochodowego. Pendolino z prędkością sokoła norweskiego pokonywało odległość z Roma Termini na Centralny w ciągu jednej nocy, podróż obecnie trwała o połowę krócej. Ale najpierw sen, dużo snu. Łowcom wydawało się, że resztką sił pokonali schody na drugie piętro.

Stefan Filip Wierusz-Kowalski przeciągał swe krzepkie gnaty po niezbyt dobrze przespanej nocy pod rozpadającym się antycznym murem z wypalanych, zapewne jeszcze starożytnych cegieł. Stefan, podobnie jak pradziadek Alfred, miał silny wilkołaczy organizm i jedyne co musiał zrobić po takiej nocy, to skrupulatnie otrzepać się z ulicznego pyłu. Obudził się na wilczym głodzie, ale to był problem Łowców. Czuł ich szpitalny zapach, którego nadal nie pozbyli się w całości, nawet przesiąkając alkoholem i jego oparami, Stefan nadal czuł smród nierozpoznawalnych ludzkim nosem resztek szpitalnego lizolu. Do tego trzeba mieć zupełnie inny narząd, zwierzęcy nos. Ale co tam, każdy sam musi o siebie zadbać, bo jeśli sobie odpuści Natura upomni się o swoje, jak zawsze niebezpieczna i nieprzyjaźnie, wręcz wrogo nastawiona do ludzi. Spojrzał na zegarek i stwierdził, że zaspał. Bywa, wymamrotał pod nosem i ruszył do pobliskiego Hotelu vicino a Rosa. Obszedł budynek od tyłu i zaczął się wspinać po balkonach. Dla niego to była pestka, raz, dwa i znalazł się już na drugim piętrze. Ostrożnie zajrzał przez okno do środka i zobaczył istny kulinarny raj, czyli trzech śpiących i bezbronnych facetów, raczej dobrze odżywionych, mających do zaoferowania zdrową i jak powszechnie wiadomo bardzo pożywną krew z niemałym dodatkiem smacznego tłuszczu. To był kulinarny samograj. Uwielbiał dogodne i bezpieczne okazje. Pradziadek byłby z niego dumny, Alfred też lubił zakąsić i popić po obfitym obiadku. Najważniejsze, jak mawiał dziadek, są stałe nawyki żywieniowe, nie zaś okazyjne kolacje zależne od przypadku. Prawnuk również nie inaczej widział sprawy egzystencjalne do żywego dotykające wszystkie wilkołacze istoty. Właściwie myślał o sobie jak o człowieku z pewną przypadłością, a nie jak o hybrydzie człowieka i wilka. Różne choroby wylęgają się w młodym wieku, na przykład likantropia, która była zwyczajną, choć rzadką chorobą czy też przypadłością dotyczącą mniej niż jednego procenta całej ludzkości na wszystkich kontynentach. No dobra, mruknął do siebie, czas na posiłek. Szybko uporał się z uchylonym ku górze oknem, od czego miał długie pazury, zeskoczył z parapetu na drewnianą podłogę zwinnie i cicho jak dzikie zwierzę.

Na początek wybrał grubasa, bowiem czuł w sobie wielki głód. Malinowski nie zdążył nawet głośniej zachrapać. Wierusz lewą łapą ścisnął mocno za nos Grubego, drugą zatkał usta, a kłami przegryzł skórę i ścięgna szyi, chwilę później wyszarpał tętnice szyjne i podłączył się do krwiobiegu byłego już Łowcy. Wciągnął w siebie z dobre dwa litry gorącej krwi, a potem pozwolił nieprzytomnemu ciału wykrwawić się do reszty. Sprawę załatwił po cichu. Obtarł usta umorusaną we krwi łapą i zbliżył się do Chudego. Kępiński nie zdążył krzyknąć, bo Wierusz po prostu wyrwał mu nogę z korpusu, resztę załatwił szok. Chudemu odjęło mowę, na skraju szaleństwa obserwował jak gęsto owłosiony potwór ze zwierzęcymi kłami rozszarpuje kawał jego własnego żylastego nieco uda, a następnie bezwstydnie się nimi objada. Miał dość i zemdlał, żeby już się nigdy nie obudzić. To była dobra, bo spokojna śmierć. Wierusz opity krwią i najedzony świeżym, pożywnym czerwonym mięsem o dużej zawartości białka i niewielkiej ilości złego cholesterolu, spojrzał na śpiącego Szarskiego jak na wyśmienity deser, jak na wisienkę na torcie. Tak, genitalia osobnik ten miał w sam raz na deser. U grubszego jaja były jakieś przerośnięte czy może otłuszczone, cholera go wie. U Chudego marnie było z deserem, a ten tutaj miał wszystko co trzeba. Był wprost idealnym posiłkiem. Żeby tak było zawsze Stefan spasłby się i zakąszał góra raz na tydzień, a może nawet raz na dwa tygodnie. Nie lubił włóczyć się głodny jak pies. Był człowiekiem, a nie zwierzęciem. Ale często gęsto nie starczało do pierwszego, odżywiał się skromnie, wręcz marnie, a to odgryzł bezdomnemu stopę i uciekł z nią pod pachą, nim śmieciarz narobił rabanu, a to pierwszy dopadł śmiertelną ofiarę wypadku motoryzacyjnego. Słabe i nerwowe to były posiłki, nie taki luksus jak dziś. I kto by pomyślał, że poza swoim krajem będzie miał lepiej ? Że będzie lepiej, niż w Polsce, a Włochy okażą się kulinarnym rajem ?! Nikt by tego nie przewidział, nawet pradziad.

Podłoga w pokoju aż chlupotała od krwi, wyszedł więc na balkon i położył się na bardzo wygodnym leżaku, cholernie wygodnym. I zapadł w drzemkę podczas której miał dziwne sny. Nikt nie zakłócił sjesty, tego świętego prawa do odpoczynku po obfitym posiłku. We śnie ktoś mu mówił, że ma zdeformowany mózg, zaraz jak to było: „Jeszcze dzisiaj i jakże wielu ludzi oczadzająca magia Rosji poraża ślepotą, deformując ich mózgi w sposób bezwzględny i często nieodwracalny”.

Potem znowu śnił o Niemcach. Naziści od jakiegoś czasu, a właściwe od czasu pojawienia się grubej powieści Littela „Łaskawe”stali się modnym motywem literackim. Śnił więc Stefan o wojnie, o faszystach w nieskazitelnych lakierkach strzelających do niewinnych i bezbronnych ludzi.  I o sobie też śnił, że jak Rambo wchodzi do obozu koncentracyjnego i strzela do strażników więziennych, że amunicja się kończy, zostaje pojmany i straszony śmiercią i że ma wybierać pomiędzy swoją, a żydowską śmiercią i musi dokonać wyboru.

Obudził się z nową gęstwiną siwych włosów, spocony pod pachami i w kroczu. Spojrzał na zegarek, dochodziła piąta po południu. Nie czuł już ciężaru w brzuchu, sięgnął po butelkę z wodą, którą wypił ze smakiem. Przydałaby się kawa.

Wstąpił na kawę i czekając na zamówienie oparł wygodnie głowę o pluszowy zagłówek. 
Lubił sobie porozmyślać po kawie, tematy wojenne zwykle jakoś same przychodziły, może dlatego że korespondowały z jego sposobem odżywiania się, może, ale wcale tak nie musiało być.

Czy to  niemieccy jezuici wymyślili chrześcijański komunizm, w sam raz dla Polaków z ich słabym państwem ? A może wymyślił to najpierw Tomasz Mann i potem włożył w usta jezuity Naphty z Czarodziejskiej Góry ? Nie miało to tak naprawdę żadnego znaczenia w realnej rzeczywistości. Książka owszem była świetna, ale to tylko książka. Bo jak jest naprawdę ?…. Bezklasowe i swego czasu bezpaństwowe polskie społeczeństwo jak to dziecko Boże narodziło się i powstało w czasach chrześcijańskich komunistów i takim chrześcijańskim komunistą pozostało. I później dopiero w czasach ostatecznych przyszedł mały wódz, Polak mały, który poprowadził lud Boży na skraj szaleństwa, a jeszcze nie wiadomo czy dziecię zdoła pokonać głęboką i czarną przepaść. 

Kto Polakom zafundował to całe wielkie dobrodziejstwo jak nie sami Niemcy ? Nieszczęścia zaczęły się od zachodnioniemieckiego poety i ateisty, rewolucjonisty i bezpaństwowca Karola Marksa, później przyszli naziści i bolszewicy, oni to potrafili mordować.

Wszystko może skończyłoby się na Wielkiej Wojnie, gdyby nie socjalista Fichte, nacjonalista Hegel, rewolucjonista Marks, obłąkany Nietzsche i inni wielcy Niemcy, można by wymieniać bez końca.

 A Francuzi ? Czy byli lepszym narodem ? Dysponowali we wrześniu 1939 roku na granicy francusko-niemieckiej dużo większą armią od Niemiec, a mimo tego oddali III Rzeszy Polskę, kraj mojego pradziada Alfreda, na czym zaraz potem skorzystał również Związek Radziecki.To dopiero zbóje te Francuzy, ludzie z piekła rodem. Chociaż był taki jeden Francuz, Aleksander Dumas, co napisał „Władcę wilków”, bardzo zabawną i zupełnie nieprawdziwą opowieść o wilkołaku, machnął ręką, czego to ludzie nie wymyślą.




Żeby tak mogły ziścić się Srebrne Orły… los Polski i Polaków wyglądałby zupełnie inaczej. Ach, gdybyż Bolesław Chrobry został patrycjuszem cesarza Świętego Cesarstwa Rzymskiego Narodu Niemieckiego. Ach, gdybyż Parnicki mógł opierać się na faktach, a nie na hipotezie Zeissberga, gdyby uprawiał powieść historyczną, a nie fantastykę historyczną i po trzykroć gdybyż Piastowie mieli realną szansę związać się unią z cesarstwem i na trwale stać się częścią Zachodu. 

Dobra, ale do rzeczy ! Jaki plan na dziś ? Pomasował się po napiętym brzuchu, odżywił się na parę tygodni wprzód, na zapas, będzie z miesiąc funkcjonował na tak bardzo obfitym posiłku. Lubił dobrze i smacznie zjeść, poczuć się jak syty człowiek, dobrze zarabiający artysta malarz, którego stać na kaczkę w pomarańczach, owoce morza albo głowiznę w borowikach albo i duży i dobrze wysmażony stek ze świeżą surówką. Sam nie miał serca do gotowania, nawet gdyby był stuprocentowym człowiekiem, zapewne nic w tej kwestii by się nie zmieniło. Nie potrafił i nie lubił oporządzać mięsa, nawet w prostej formie, nigdy mu nie chciało się wrzucić czegoś do garnka z wodą i gotować pożywnego wywaru na ludzkich kościach. Ograniczał się w kuchni do prostych, męskich dań, lubił też kanapki i tu czasami robił wyjątki, o ile miał ku temu okazję, bowiem nie zawsze dysponował świeżym mięsem tuż po uśmierceniu, co nazywał na swój sposób wilczą ucztą. Wykrajał wówczas z ciała boczek i smażył na oliwie z oliwek, który to olej preferował, mimo że sporo kosztował zaopatrywał się w niego w porządnych supermarketach. Upieczony boczek przekładał zapieczoną skórą i szybko pałaszował, aż Wieruszowi uszy się trzęsły.    

Po sutym obiedzie znajoma wilkołaczyca, którą poznał nad Bałtykiem zalecała Stefanowi mało ruchu, dużo sjesty, długi sen i trochę seksu. Jeśli będzie oszczędzał organizm, to zachowa dobrą kondycję przez cały miesiąc i trochę pozwiedza miasto, a może znowu spotka zagubionych turystów, ale marnie to widział. Dawno już nie malował, może uda się gdzieś w plener ? Plenery były cool. Wyjął z kieszeni banknoty, które znalazł w portfelach niedojedzonych ciał. Niestety nie posiadał przenośnej zamrażarki czy lodówki, nie mógł wziąć nawet marnego uda na potem na kanapki. Przeliczył pieniądze, nie było tego zbyt wiele, ot na skromne życie może wystarczy, na kawę, bilet do Koloseum, na metro, autobus w malownicze plenery i farby i zagruntowane płótno, a może i dwa płótna.

Poskładał równo banknoty i włożył kasę do cienkiego, skórzanego fotela, który zwinął komuś jeszcze podczas pobytu w szpitalu. Resztę pieniędzy odłożył na nieprzewidziane wydatki i upchał do górnej kieszeni cienkiej bluzy. Wyjął z tylnej kieszeni spodni duży, męski grzebień i zaczesał grzywę na głowie, a potem zabrał się za sczesywanie sierści z rąk, torsu, na tyle ile mógł sięgnąć z pleców i na koniec z nóg. Liniał z rana, więc przejechał grzebieniem po sierści, żeby nie zostawić jej gdzieś po drodze w metrze, sklepie, restauracji czy muzeum. Kiedy doprowadził się do porządku wyglądał już prawie normalnie w obcisłych dżinsach, koszuli w delikatną kratę i wygodnych, sportowych butach, choć nawet z czapką z daszkiem na głowie nie był w stanie ukryć całego zbyt obfitego zarostu bardziej odpowiadającego zwierzoczłowiekowi, niż turyście w Rzymie.



Łukasz Bolewski


Lot 343 do Rzymu, Fiumicino

Superman/Obcy: Uosabiał mit imigranta przybywającego z daleka walczącego o sprawiedliwość społeczną i skrywającego się za wizerunkiem everymana. W ten sposób realizował amerykański sen. Superman dowodzi, że istnieje na świecie dobro, prawda i sprawiedliwość. I że warto o nie walczyć.

Kosmos, Witold Gombrowicz
:
„Zauważyliśmy strzałkę na naszym suficie i okryliśmy patyk na nitce. Jeśli rzeczywiście ktoś zabawiał się w intrygowanie nas znakami, niechaj wie, że do nas doszły… i że oczekujemy dalszego ciągu”.

Świat jako znak: Św. Bernard z Clairvaux: Wszystko, cokolwiek istnieje, przedstawia się w tym objawieniu jako ślad i wyraz stwórczego działania bożego Słowa. Świat zatem jest tylko znakiem i zestawem znaków jako symboli tego pochodzenia. 

Ferdydurke, Witold Gombrowicz. Słowa Józia na krańcach Warszawy w obliczu przyrody
: „ Przestrzeń. Na widnokręgu - krowa. Ziemia. W dali przeciąga gęś. Olbrzymie niebo. We mgle horyzont siny”.

Słowa inżyniera Mamonia na statku podczas Rejsu, w obliczu przyrody: „ Koń, krowa, kura, kaczka, kura, kaczka, drób”.





                             Jestem leniwym Manichejczykiem, który przepieprza czas. Nie mam absolutnie nic ludziom do przekazania prócz mojego manicheizmu. Skoro jestem wojownikiem nie mam wyboru, ktoś musi to robić - choćby tylko dlatego, żeby zbudować może niewielki, ale za to zrozumiały świat, którego nie trzeba zakłamywać. Im więcej wyrzucasz za burtę balastu, tym łatwiej się wznosisz ponad ocenę bliźnich. Aż zupełnie sam docierasz do stratosfery wolnej od ocen i sądów. Jesteś wówczas w Kosmosie. 

Łukasz Bolewski próbował zająć myśli czymś pożytecznym. Obok niego był wolny fotel, na którego siedzeniu leżała dość cienka książeczka. Chwycił za ładną, kolorową okładkę. Był to początek nowej powieści „ Miasto w ogniu” wydanej przez Znak, dość popularny wśród wydawnictw sposób reklamowania się w środkach transportu publicznego poprzez darmowe publikacje. Zaczął czytać, było w jego guście. Akcja działa się we współczesnym Nowym Jorku, dokładnie w latach siedemdziesiątych. Podążył myślami do wielkiego i wolnego miasta za Atlantykiem. Ponownie spojrzał na okładkę, spróbował zapamiętać nazwisko autora. Przeczytał fragment powieści, na ostatniej stronie książeczki umieszczono reklamę nowej książki Michała Witkowskiego „Wymazane”, którego znał jako autora słynnego „Lubiewa”, najgłośniejszej pozycji wydawniczej III RP. Z wielkim bólem serca żałował, że nie nadawała się do czytania w IV RP. Dodatkowo poczuł zawód, że fragment „Miasta w ogniu” nie jest dłuższy. Na przedostatniej stronie podano szczegółowy opis włącznie z ilością stron. Książka była więc gruba i duża, a więc bardzo nieporęczna, lepiej więc zrobi, jeśli kupi e-booka. Może gdyby wszędzie miał do dyspozycji duży i głęboki fotel, wówczas sięgnąłby po wersję papierową, ale obecnie nie miał wyboru. Może znajdzie na swej drodze uchodźcy jakiś uroczy hostel, gdzie będą wygodne fotele, żeby zadekować się z książką na kilka dni, o ile nie będzie miał nic innego do roboty.

Położył wygodnie głowę o zagłówek fotela i cofnął się myślami do czasu, kiedy wytypował właściciela pawilonu z dziwkami. Dość szybko zlokalizował szefa masażystek, który zawsze parkował samochód kilka ulic dalej. Zaczął od obserwacji tych co wchodzili i wychodzili z lokalu, takich co niepewnie, może nie mających odwagi, kręcili się w pobliżu, przystawali niby to na papierosa, niby to jedli z apetytem kebaby w trzecim pawilonie od  lewej, może czekali na kogoś, a może nie, często rozmawiali przez telefon i niespodzianie gdzieś szybko odchodzili. Do kebabowni zachodzili jeszcze śniadzi mężczyźni, żeby pogadać, poleniwić się, posiedzieć, popatrzeć gdzieś, trochę w bok, może tęsknili trochę za domem. Różni ludzie przewijali się obok sex pawilonu z erotycznymi masażami, można tak było długo obserwować tych co to niby tylko przechodzili i tych bardziej odważnych, którzy wchodzili jak do kwiaciarni, jakby nieco zestresowani, a wychodzili zupełnie inni ludzie, uśmiechnięci, na luzie, uradowani, z bijącą z twarzy radością życia i odwagą zmierzenia się ze swoim losem. Tacy mogli iść od razu na wojnę. 

Zauważył, że duży, biały facet z wyraźnie odstającym brzuszkiem w rozpiętej czarnej skórze wchodzi i wychodzi zawsze z jednakowo ponurą miną, jakby w środku nie spotkało go nic miłego, nic fajnego nie zaszło, nie odwiedził salonu masażu, tylko powiedzmy…, zastanawiał się Łukasz, miejsce pracy. Tak było ! Zakrzyknął w duchu, pewny że rozpoznał właściciela szatańskiego przybytku. Mam cię ! Powtórzył w duchu. Dobrze znał ponure twarze pracowników Mordoru, nigdy nie schodzącą ponurość z twarzy nawet podczas erotycznych podchodów i flirtów, nawet z piwem przed telewizorem i rozgrywkami Ligii Mistrzów, ponurość na zawsze naznaczającą kobiety i mężczyzn, młodszych i starszych, szeregowych i kierowników, dyrektorów działów i prezesów korporacji, słowem cały ciężko pracujący lud Warszawy. Cały lud. 

                    
-    Czy podać coś do picia ?! - Łukasza wyrwał ze wspomnień zdecydowany głos stewardessy.
-    Czy jest może koniak ? - miał ochotę na procenty.
-    Tak, jest, Napoleon.
-    Ilu gwiazdkowy jest ten Napoleon ?
-    Oferujemy koniak z czterema gwiazdkami.
-    To poproszę razem z sokiem pomarańczowym.
-    Ile mam nalać soku ?
-    Podwójną porcję.
Patrzył jak młoda kobieta robi drinka. Podziękował uprzejmie i rzucił okiem na jej ładne nogi
-    Życzę miłego lotu. - pozostawiła po sobie silny zapach perfum.

Nie zdążył upić całego drinka, kiedy pojawił się nie wiadomo skąd elegancko ubrany młody jeszcze człowiek i zajął obok puste do tej pory miejsce. Dlaczego dopiero teraz zajmował pusty fotel ? Szybko wypity koniak przyćmił zmysły Łukasza, uznał że ktoś usiadł dopiero teraz, bo tak chciał po prostu i pomyślał o przyszłości. Co będę robić po wylądowaniu ? Uciekać gdzieś jeszcze dalej ? Do Grecji ? Nie miał pojęcia.

-    O czym pan tak intensywnie myśli ?
-    Proszę ? - Łukasz nieco się wyprostował i spojrzał uważnie na pasażera obok.
Ubrany w ciemnoszary garnitur, kremową koszulę o stonowanym kolorze bez krawata. Miał okrągłą, trochę chłopięcą twarz, szatynowe, krótko przycięte włosy i niczym specjalnym się nie wyróżniał.
-    Myśli pan o swojej przyszłości ?
Łukasz nieznacznie pokiwał głową.
-    Proszę mi o tym opowiedzieć. - nieznajomy mówił cicho spokojnym, opanowanym głosem, wręcz ciepłym, w którym czuć było aprobatę wobec swego rozmówcy.
-    Ale co ?… Sam jeszcze nie wiem, co będę robił.
-    A jak było z przedsiębiorcą Adamem Borowikiem ?

Zacząłem śledzić czarną skórę. Wiedziałem, że parkuje na Królewskiej, zaczaiłem się więc i czekałem. Ruszyłem za Skodą Superb i dojechałem za bambaryłą na niedaleki Muranów, stanął pod nowoczesnym apartamentowcem pośród wielkich i rozłożystych, starych drzew. Miał bardzo blisko do pracy szczęściarz jeden. Sądziłem, że jest alfonsem, ale musiałem to potwierdzić, siedziałem więc w samochodzie pod jego blokiem i gromadziłem informacje. W ciągu kilku dni   zlokalizowałem mieszkanie czarnej skóry. Kiedy zapalał światło w kuchni łatwo było poznać, że to kuchnia, bo do krojenia używał tasaka. Cierpiał chyba na spadki cukru. Poskramiał pierwszy głód i dopiero wtedy zasuwał rolety. Do późna oglądał telewizję albo może przy niej zasypiał. 

Kilka dni później wybrałem się pieszo pod dom pana alfonsa. Zanim nacisnąłem którykolwiek z guzików na domofonie, najpierw zapukałem do wielkiego okna, za którym siedział strażnik apartamentowca i coś oglądał na małym telewizorze. Wpatrzony w płaski ekran mógł oglądać jakiś film, czy serial, ale równie dobrze może wyświetlał mu się obraz z wielu kamer zainstalowanych w środku i na zewnątrz budynku. Nigdy nic nie wiadomo, byłem ostrożny.

Przedstawiłem się jako dziennikarz, który chce umówić się na wywiad z pisarzem Miłoszem Dąbrowskim, ale że nie posiadałem numeru telefonu do pisarza, to chciałem napisać list z prośbą o rozmowę. Tłumaczę strażnikowi, że dowiedziałem się od kolegi z redakcji, że pan Dąbrowski mieszka w tym domu, ale mogę mieć zły numer mieszkania. Strażnik wyciągnął listę mieszkańców
i tym sposobem wyłudziłem od strażnika wgląd we wszystkie nazwiska. Mieszkał tutaj i owszem szczęśliwym trafem Miłosz Dąbrowski, kiedyś popularny pisarz, ale przestał być znany, w rozeznaniu czego pomogło mi Google i osobiste zainteresowanie Warszawą fantastyczną. Autor opowiadań fantastycznych wydawał kilka lat temu kwartalnik poświęcony literaturze fantastycznej, którego redakcja mieściła się w jego mieszkaniu. Zwróciłem na to uwagę, a że byłem dość regularnym czytelnikiem, utkwiła mi w pamięci ulica redakcji na Muranowie. Fart chciał, że to był ten sam blok. 

Ale nie miało to żadnego znaczenia, ważne, że miałem dobry powód do rozmowy z majordomusem. Z tego, że pisarz był kiedyś znaną osobą mogło, choć nie musiało wynikać, że obecnie człowiek ten jest już stary i ma demencję. Nawet nie wiedziałem czy kwartalnik nadal się ukazuje, choć było to mało prawdopodobne. Jednym słowem naprawdę miałem farta. Mogło się okazać, że budynku nie zamieszkiwał nikt sławny, znany czy w jakiś inny sposób popularny, wszystko jedno jak, wtedy żadna wyszukiwarka by nie pomogła.

Przed złożeniem wizyty na Muranowie, kilka dni wcześniej raźno zabrałem się do pracy. Zakupiłem specjalny długopis co robi zdjęcia i którym sfotografowałem listę mieszkańców. Niby nie dowierzając strażnikowi domu poprosiłem o zerknięcie na listę, bo nie zgadzał mi się numer mieszkania, który miałem od kolegi. A jeśli nie zgadzał się numer, to może i nazwisko też się nie zgadza i może w tym domu mieszka inny pan Miłosz Dąbrowski.

Z listy mieszkańców skreśliłem najpierw paru lekarzy, radcę prawnego, menadżera w Ministerstwie Cyfryzacji i trzech kierowników z różnych korporacji. Facebook pomógł mi zlokalizować kolejnych urzędników, budowlańca, właściciela małego biznesu, sprzedawcę samochodów i informatyka PZU. Na Twitterze znalazłem profesora socjologii UKSW. I tak do sprawdzenia pozostały jeszcze trzy nazwiska, do których nie przyznał się ani głęboki internet, ani żaden ze strażników sieciowych horyzontów zdarzeń. Tak czy inaczej potwierdzało się, że w budynku mieszka właściciel zakazanego interesu, w katolickim kraju było obyczajową normą, że to temat tabu. Czarna skóra, która nie bała się Boga i za nic miała zwykłą moralność, bała się porządnych ludzi. I słusznie. Facet będzie miał za swoje, obiecałem sobie w duchu. Zacząłem wymierzać sprawiedliwość od dobrych kilku lat, kiedy jeszcze prawo i sprawiedliwość było w opozycji i nie działało w sferze publicznej, choć robiłem to na znacznie mniejszą skalę. Wiernie kibicowałem PiS-owi pełen wiary w zrealizowanie złożonych przez nich obietnic. To była moja partia, moja polityczna rodzicielka i mój warszawski ojciec, to była moja ukochana matka i cała rodzina, a minister Błaszczak był moim starszym bratem, na którego mogłem liczyć.  

Zatrzęsło samolotem. Łukasz wyjrzał przez okno, maszyna sunęła pośród granatowych, burzowych chmur. Przeszył go dreszcz nieznanego, ale intrygującego losu, był w podróży, której cel był nieodgadniony. Posiadał obecnie los uciekiniera, podejrzanego, do którego prowadziły jakieś poszlaki, może zeznanie strażnika domu lub staruszki widzącej za dużo przez okno, któregoś z bloków na Muranowie.
  
Włączył tablet na oparciu fotela i poszukał ikonki YouTuba, po chwili włączyła się standardowa reklama i chwilę potem usłyszał dżingiel Faktów.

Prezenter ogłosił poważnym głosem: „ Policja poszukuje samotnego wilka z Warszawy. Podejrzewany jest o zabójstwo biznesmena działającego na terenie miasta stołecznego Warszawy. Policja prosi o kontakt wszystkich, którzy mogą coś wiedzieć lub widzieć poszukiwanego przestępcy”. Pokazano zdjęcie Bolewskiego z czasów studenckich: roześmianego, młodego człowieka z butelką piwa w dłoni. Nic wówczas nie wskazywało na to, że zostanie seryjnym mordercą. Nie został jeszcze okrzyknięty Supermanem, licencjonowanym obrońcą uciśnionych i tych, którym działa się krzywa. Jeszcze nie objęto go umową społeczną, nie dostał zgody na walkę ze złem, nie był żołnierzem, ani herosem bijącym się o słuszną sprawę. Mylnie zaszufladkowany jako samotny wilk, nie po tej stronie co trzeba. 

Łukasza nie myliło więc przeczucie. Uciekł z miasta dosłownie w ostatniej chwili. Wyjrzał przez okno i zobaczył morze. Cholercia, mam tego farta. A oni niech dalej mordują się w betonowej dżungli spod znaku wojowniczej Syreny. Ale jeszcze nie wylądował, nie opuścił lotniska. A co, jeśli  przesłano jego zdjęcie ?... Łukasza oblał zimny pot, panikował, gardło nagle stało się suche.

Nie na tym kończyły się fatalne wiadomości z kraju. Prezenter obniżonym głosem oznajmił, że miasto Suszwałki właściwie przestało istnieć, że zostało zamknięte i otoczone wojskowym kordonem sanitarnym. Groźną sytuację wywołał wybuch bardzo groźnej epidemii zomboidalnej wywołanej nową i niezwykle zaraźliwą chorobą psychiczną zmieniającą ludzi w obłąkane i szalone potwory. 

-    Nie martw się. Twoja misja jest wciąż aktualna. Bóg wysyła nam znaki, żebyśmy mogli je odczytać i działać według boskich przekazów. Widzisz, Bóg pokarał całe miasto... Wyeliminowałeś człowieka, który pochodził właśnie z miasta sodomii i perwersji, zobacz jak trafnie odczytałeś w księdze zamierzeń Bożych drogę sobie wyznaczoną ! Czynem spełniasz boże wskazówki, działasz zgodnie z etyką i moralnością zapisaną w Piśmie Świętym. Pozbyłeś się wstrętnego gada pasożytującego na ciałach i duszach grzesznych kobiet. Jesteś herosem, wiesz o tym. Możesz wiele, bo Bóg tak chce.

Mówił nieznajomy mężczyzna obok i położył rękę na udzie Łukasza, co było nieco krępujące. Wydawał się teraz nieco starszy i  bardziej tęższy. Na oko miał z czterdzieści kilka lat i ważył pewnie ze sto kilo.

Łukasz teraz to wiedział, że idzie przez życie kierując się bożymi wskazówkami, ale czy inni też to widzą ? Był pełen rozterek i niepewności. 

Wychodząc z samolotu nie wiedział jeszcze, co będzie robił jutro. Miał trochę oszczędności i to niemałych, ale wiedział, że nie może zostać dłużej w Rzymie, że żadne europejskie miasto nie może być jego końcowym przystankiem, nie z taką kartą. Wyeliminował z gry kilku alfonsów, w tym jednego na zawsze, ale przecież też ludzi. Błędem byłoby liczyć na łut szczęścia, że doskonale wtopi się w rzymski tłum i na zawsze już pozostanie niewidocznym everymanem, anonimowym bohaterem, który kiedy będzie trzeba ponownie wcieli się w Supermana. Musiał się jeszcze zastanowić, gdzie ma dalej uciekać. Do północnej Afryki, Tangeru, Algieru, gdzie raczej nie będą wnikać w historię jego życia, a może do Konstantynopola albo RPA ? Kusiła Australia, choć posiadając wizę do Stanów Zjednoczonych  jeszcze dziś kupiłby bilet do USA. A może by tak uciec do Kanady ? Położna blisko Stanów była pięknym krajem o podobnej kulturze. Wciąż więc rozważał możliwe scenariusze, trochę zamyślony szedł przez lotnisko prowadząc za sobą małą walizeczkę na kółkach nieokreślonej marki.
Wyszedł z lotniska Fiumicino i skierował się wprost na wybrzeże. Usiadł na skałach falochronu i wdychał zapach morza, patrzył przed siebie aż po horyzont. Poszedł na plażę i zanurzał rękę w ciepłym i delikatnym jak cukier puder piasku. Jak tu ładnie, pomyślał i padł plecami na wspaniały piasek. Nie miał już ochoty na zabijanie, na obarczanie własnego sumienia ciężarem podejmowanych decyzji. Samodzielnie wymierzając sprawiedliwość stał się tym Złym, Wyklętym w oczach prawa i wszystkich warszawskich postkomunistów. Nie chciał tego, miał już dość, to było i jego miasto. Był już zmęczony braniem całej odpowiedzialności tylko na siebie. Nie chciał tak dalej żyć. Dosyć ! Krzyknął i zaraz się rozejrzał wokoło, ale nikogo nie było. Wiatr od czasu do czasu jedynie zaszumiał albo kilka spasionych mew przeleciało nisko. Był na marginesie życia.
Zanurzył stopy w ciepłej wodzie. Przez Morze Tyrreńskie płynęły statki. Czerwone światła sygnalizatorów na kontenerowcach wyglądały jakby sznur korali przemieszczający się na południe ku ciemnemu kontynentowi Afryki, a łagodnie pomarańczowe światła z latarni morskiej mrugały na wesoło - były prawie na wyciągnięcie ręki, skądś słychać było gwizdki zmęczonych bosmanów. Refleksy latarni miejskich tuż przy plaży niewzruszenie pałały matowym, ciepłym blaskiem złota. A Łukasz marnował czas.
I było jak w Ferdydurke Gombrowicza, jak w Rejsie Piwowskiego, mocno wyblakła przyroda na horyzoncie, morze pozbawione koloru, sine niebo, szary piasek na plaży, jeden Arab na horyzoncie, zaraz potem drugi Arab, jakiś pies biegnący bez kagańca, opuszczony drewniany kuter rybacki na brzegu, trochę skał, palma, dwie palmy, biała budka, kilka leżaków, więcej białych budek i leżaków, dwa kontenerowce, jeden kuter rybacki, mewa, pies, Arab, pies, mewa, Arab. 
Zastanowił się, gdzie ma szukać następnego celu ? Nie wątpił, że w tak wielkim i wiecznym mieście egzystują również plugawe i występne jednostki, ale jak ma się za to zabrać na obcej jak na razie ziemi ? On emigrant jak by nie było. Czy piękno miasta aby nie przesłoni mu Daisen grzesznych osobników, którym trzeba udzielać bożej łaski ?   
-    To jest prywatna plaża ! - Łukasza z zadumy wyrwał tubalny głos należący do dużego, wysokiego mężczyzny z czapką z daszkiem na głowie, który zbliżał się powoli. 
-    Dobrze/Bene…. Już idę ! - odkrzyknął. To nawet dobrze się składało, pomyślał. Będę miał okazję spotkać po drodze jakichś narwanych emigrantów myślących o gwałtach i ruchaniu wszystkiego co się rusza i na drzewo nie ucieka.
Niestety nie dane było Bolewskiemu poskromić zła, nie użył niemieckiego paralizatora, jednego z lepszych na rynku cywilnym, zaś w tylnej kieszeni jego spodni spokojnie sobie przeleżał drogi nóż sprężynowy. Innej broni nie miał, ale czuł w sobie wielki zapał do wymierzania boskiej łaski. Przemaszerował pustym brzegiem do pobliskiej Ostii, skąd podmiejskim pociągiem dostał się do centrum Rzymu. Wciąż zastanawiał się nad kolejnym przystankiem ucieczki. Grecja, Hiszpania, a może jednak Australia ? Czy może najpierw i przede wszystkim misja ? Niech Boskie znaki wyznaczą ostateczne miejsce ? Tak, chyba tak. Uda się więc niezwłocznie do świętego miejsca i zawierzy bożej łasce. A potem sam zacznie udzielać łaski. Pamiętał z lekcji religii w liceum, że w nie tak odległym od Rzymu klasztorze na wzgórzu Monte Cassino odbywały się rekolekcje benedyktyńskie połączone z modlitwami za polskich żołnierzy, którzy tam zginęli. Uda się tam, wyciszy, wczyta się w znaki, uspokoi. Wysiadł z pociągu na Roma Termini i wyszedł z budynku dworca, żeby znaleźć przystanek autobusu do miasta Cassino.


Kasia i Maciek

Wsiedliśmy do taksówki i kiedy zawróciła, Mara całkiem spontanicznie rzuciła się na mnie, siadając mi okrakiem na kolanach. Zaczęliśmy się pierdolić jak wariaci, taksówka pędziła oszalała, przechylała się na zakrętach, nasze zęby uderzały o siebie, gryźliśmy się w języki, a soki płynęły z niej jak gorąca zupa. (...)
Henry Miller, Sexus.


                         Przylecieli na Fiumicino nieco zmęczeni, wzięli więc taksówkę, która zawiozła parę do niedrogiego hotelu zbudowanego na trasie metra. Wzięli szybki prysznic, ale bez gry wstępnej i bolcowania, szybko przebrali się w czyste ubrania i sprawdzili czy mają przy sobie smartfony i portfele. Na szczęście nie było upalnie, za to dość ciepło, panowała więc idealna letnia pogoda odpowiednia na wypad do miasta. Katarzyna nałożyła opinające krótkie spodenki z cienkiego materiału i bawełnianą bluzeczkę na ramiączkach. I kiedy wsunęła na wypielęgnowane stopy kobiece sandałki na koturnach, Maciek wówczas zapinał pasek do bawełnianych, swobodnych białych spodni. Oprócz wyglądu liczyła się również wygoda, byli na wakacjach. Podszedł do Kasi od tyłu i przywarł nagim torsem do jej na pół nagich pleców, prawą ręką odpiął swój dopiero co zapięty pasek, cienkie i luźne spodnie momentalnie zsunęły się aż do samych kostek, wtedy lewą ręką rozpiął spodenki Katarzyny i trochę je ściągnął, wszedł w nią z siłą wybudzonego wulkanu. Kochali się niezbyt długo, ale intensywnie, ponieważ lawa była zbyt gorąca, za szybko się wylała. Aby do końca ugasić pożar odwróciła się do Maćka, uklękła i wzięła grubego i trochę teraz miękkiego penisa wprost do buzi, by ustami obciągnąć  resztki gorącej magmy, wyciągnąć z dna palącą się jeszcze lawę. Branickim zatrzęsło, niczym trzęsienie ziemi potargało wulkan, kiedy kochanka do końca wygaszała pożar młodego jeszcze, sprawnego ciała, była to potrzebna i rozumna operacja. Teraz mogli wyruszyć na zwiedzanie Rzymu ze spokojnym sumieniem.   

Kasia i Maciek korzystali pełną garścią z niezliczonych cudów Rzymu. Na Maćku wrażenie zrobił plac św. Piotra, przez którego bramy można było wejść do Watykanu. Ileż to razy widział ów święty plac w telewizji i transmisję z Rzymu pokazującą świętego papieża Karola Wojtyłę stojącego w zabytkowym, ogromnie wysokim oknie i pozdrawiającego zgromadzone tłumy pielgrzymów przybyłych do Rzymu z całego świata. Jana Pawła II wygłaszającego błogosławieństwo Urbi et Orbi, miastu i światu. Nikogo chyba nie trzeba namawiać na wycieczkę do serca Rzymu, które niezmiennie pulsuje od przeszło dwóch i pół tysiąca lat. Niezmiernie długowieczna była to  metropolia. Jedyna taka na świecie. I pomyśleć, że te wszystkie cuda były teraz w zasięgu Maćkowej i Kasinej ręki. Włożył słuchawki do uszu i zatańczył krótki taniec radości. Mocno ścisnął dłoń Kasi i jakby w pląsach prawdziwych poprowadził kobietę deptakiem Corso wprost na plac św. Piotra. Świat na chwil parę stał się musicalem i obojgu nie schodził z twarzy radosny uśmiech. Chciało się żyć... napisałby poeta.

Dziewczyna zobaczyła się w białej sukni i  jednej chwili, jak nieba bardzo pragną czyste dusze, zapragnęła ślubu z młodym Maćkiem Branickim, który jak przypuszczała na pewno wszystko wymyśli i załatwi, pobiorą się pod śródziemnomorskim słońcem, italską chmurką i według włoskiego ślubnego rytuału. Tego tylko pragnęła, niczego więcej. Być razem z kochankiem aż do starości, do starej kości, do jesieni życia, kiedy kobiety tracą atrakcyjność, piersi im flaczeją, tyłek przestaje być sexy, a zmarszczki odstraszają potencjalnych zainteresowanych. Maciek widział to nieco inaczej, on miał jeszcze czas, nic mu nie flaczało, nie miał zmarszczek i nadwagi, najlepsze lata miał jeszcze przed sobą. Czy nie za wcześnie na tę jedyną ?

Branicki oglądał się za siebie raz po raz, jak nerwicowiec jakiś. Kasia zrazu nie chciała tego zauważyć, przytulała się za to do swojego mężczyzny, ale on, im byli bliżej placu Św. Piotra sztywniał, robił się nieprzystępny i nerwowy. Było to dziwne zachowanie, bo jakby jeszcze niedawno temu nie wkroczył na Corso cały w beztroskich pląsach z kobietą pod ręką. Kłopoty zostawił za sobą w Białymstoku, był teraz w Rzymie i nic nie powinno zatruwać błogiego życia. Wiedziała dobrze w jaki sposób zrelaksować Maćka, ale nie czekała do stosownej okazji, kiedy powrócą do hotelu, kiedy będzie to robiła długo i powoli całymi ustami i głęboko. Maciek zasługiwał na prawdziwy relaksu z oddaną mu ukochaną kobietą, była gotowa. Nie chciała przyznać przed sobą, że rozbiegane oczka Maćka i jego niepokój, jaki go opanował i te jego gwałtowne ruchy odbierała jak szykowanie się do gwałtu, działał na jej konkretne obszary ciała z najwyższą siłą i nieopatrznie wywołał tak wielkie podniecenie, że Katarzynę przeszywały co chwila zimne i gorące dreszcze i miała mokro pomiędzy udami. Maciek zachowywał się nerwowo, bo był w najwyższym stopniu podekscytowany wejściem na plac św. Piotra. Ona chciała, żeby wziął ją tutaj i zaraz na miejscu, choćby w którejś z bram, na schodach jakiegoś domu z epoki renesansu albo na przypadkowym dachu jednego z budynków ciągnących się wzdłuż ulicy Corso  pośród wysokiej zieleni wyrastającej z licznych donic widzianych obecnie od dołu. Prawie na każdym dachu z wielkich donic wyrastały nieduże palmy lub karłowate drzewka czy inne bujne krzewy i wysokie trawy. Zieleń w Rzymie towarzyszyła mieszkańcom stale i na każdym kroku. Katarzyna była bliska szaleństwa, a Maciek zaczął obgryzać paznokieć prawego kciuka.
-    Opanuj się kobieto ! - mechanicznie zareagował Maciek, kiedy spostrzegł kontury Bazyliki św. Piotra. 
-    Nie wiedziałam, że jesteś taki kościelny. - złośliwie zarechotała.  - Tylko się nie nawróć ! - była wkurzona.
-    A bo co ? - spojrzał uważnie na Kaśkę. Świdrował wzrokiem kobietę, jakby miał zamiar dojść nikomu nieznanych głębi. Ona odpowiedziała równie intensywnym wejrzeniem, wciąż podniecona i gotowa.
Mocne spojrzenie Katarzyny niczym glejt poświadczający wierność, pełne oddanie i pożądanie bez granic. Była dobrą dziewczyną. DOBRO w niej było. A skoro DOBRO w niej było, to i Duch był w niej. Maciek jednak po pierwsze był się wystrzelał dopiero co w hotelu i nie miał ochoty na seks, ale pogłaskał kochankę po głowie na pocieszenie. A po drugie opanowało go nienazwane, niesamowite uczucie tajemnicy wiary.
-    Chodźmy ! - Ponaglił rozpaloną kobietę do szybszego marszu. - Zaraz będziemy u wrót Watykanu ! 
-    Watykanu ?! Ponoć niełatwo tam wejść. - zaoponowała Katarzyna.
-    Pokręcimy się, zobaczymy, nie musimy wchodzić. - wesoło odpowiedział Maciek.
Skądś dochodził przyjemny, ale trudny do określenia zapach, może wspólny aromat ulatniający się z wielu mijanych po drodze restauracji.
-    A może tak zajdziemy na pizzę ? - wypaliła Kasia.
-    Nie teraz.
-    A tak w ogóle po co my tam idziemy ?
-    Jeśli nie wiesz, to zamilcz kobieto !
-    Jesteś takim samym faszystą, jak ci przed którymi uciekasz !
 Maciek złapał mocno za dłoń dziewczyny i pociągnął za sobą. Trzymając się za ręce wkroczyli na wielki niczym krakowski rynek plac św. Piotra. On był stanowczy i pewny siebie, ona nie wiedziała co o tym wszystkim myśleć i czuła się zaskoczona, nawet pomyślała, że jest cośkolwiek brutalny. 
Oswoiwszy zmysłem wzroku imponującą skalę wielkiego placu weszli w uliczkę idącą od prawej strony głównego wejścia na błogosławiony plac. Dotarli do punktu informującego. Okazało się, że zwiedzanie Ogrodów Watykańskich rezerwuje się na miesiąc do przodu, a do Biblioteki Watykańskiej może wejść tylko Katarzyna, ze względu na odpowiednie wykształcenie. Na koniec stanęło na tym, że zwiedzanie biblioteki też jest niemożliwe, bowiem potrzebne jest oryginalne zaświadczenie lub odpis ukończenia studiów. Można było za to kupić bilety do Muzeów Watykańskich, ale dopiero na piątek w następnym tygodniu. Kupili. Szkoda jednak zrobiła się Kasi i Maćkowi na duszy, że muszą zawrócić będąc na wyciągnięcie ręki od Watykanu.
-    Ha ! - Zakrzyknęła Kasia.
-    ? - Maciek wyraził pytanie mocno zdezorientowaną miną.
-    Chyba wiem jak obejść Szwajcarów.
-    Tak ? Nie wierzę. - Maciek przystanął w cieniu murów wyprostowany jak struna, elegancko ubrany, z żelem na włosach prezentował się niczym włoski ksiądz. - Chodźmy może coś zjeść, miałaś ochotę na pizzę. Przyjdziemy za tydzień, mamy czas, możemy codziennie przychodzić na plac świętego Piotra. W niedzielę papież publicznie odmawia Anioł Pański. 
-    Za tydzień też przyjdziemy i w niedzielę. Chodź za mną Maciek, pokażę ci jak można wejść do Watykanu. Ale ! - wycelowała palec w Branickiego. - Nie odzywaj się, nie łap mnie za rękę, tylko idź za mną.
-    Ok, spoko. - Tym razem na twarzy Polaka pojawił się lekko ironiczny uśmieszek.
Szli gęsto zabudowanymi uliczkami, które tak oko domagały się remontu. Ale pokruszony tynk, zacieki czy zwyczajna cegła, która wcale nie była zwyczajna, bo zwykle okazywała się starożytnym kamieniem i starożytnym betonem miejscami oblicowanym wapieniem i kolorowym marmurem, to wszystko nadawało autentyczności historycznemu klimatowi wiecznego miasta. Marmuru zwłaszcza był niesamowity wybór: można było wypatrzyć marmur verde antico z Tesalii, marmur zielony odzyskany w średniowieczu z antycznych budowli, lśniący biały marmur z kamieniołomów w Lunie pod Carrarą na północ od stolicy, marmur z Azji, z Bliskiego Wschodu, różowy marmur z greckiej wyspy Chios, zielono-niebieski zwany cipollino z Eubei, żółty z Afryki Północnej i inne bardzo kolorowe marmury z całego basenu Morza Śródziemnego, takie jak frygijski marmur purpurowy, żółty numidyjski, czerwony i czarny africano i wiele innych.
Klimatu dodawały wszechobecne rośliny, które potrafiły zakrywać długie i wysokie mury, za którymi piętrzyły się bogate, zadbane wille bądź kamienice z mieszkaniami do wynajęcia. W końcu doszli do bramy strzeżonej przez Szwajcarów, za którą watykańska ulica wyglądała na zupełnie wymarłą. Kochanka tymczasem trochę zwolniła kroku, ale szła dalej jakby coraz bardziej ponętniej, seksowniej. Głaskała wypolerowany trawertyn murów, prowadziła palcem po oślizgłych rowkach fug, na których osadził się śluz z alg wrastających w jasnobrązowe cegły gdzieniegdzie porośnięte mchem. Zadzierała głowę mocno do góry, aż jej włosy długie prawie do kostek w warkocz splecione sunęły po ziemi i przy okazji zamiatały pył uliczny. Lubiła przecież, kiedy trzymał ją mocno za warkocz.
I prowadziła Katarzyna wzrok mężczyzny, który choć nie chciał, to patrzył. Śledził wzrokiem ruch opiętych, seksownych pośladków, ocierających się o siebie ud, połyskujących w słońcu ponętnych łydek i kostek na szpilkach, z napięciem przypatrywał się jak warkocz wił się i połyskiwał, niczym wąż srebrno-skóry, jakiś pyton rzeczny, a ona wciąż przecież szła, śledził jej długie nogi aż od nasady, od stringów po gustowne zapięcia stóp na obcasach. Wiedziała czym i jak kusić i potrafiła to dobrze robić. 
Maciek pomachał do szwajcarskich gwardzistów, ale nie odpowiedzieli, może nie mogli. Katarzyna co rusz spoglądała na mury, jakby czegoś szukała. W końcu zauważyła szyld watykańskiego serwisu fotograficznego.
-    Jesteśmy w domu ! - krzyknęła do Maćka. - Tędy wejdziemy do Watykanu. - stanęła pod reklamą. 
-    Jak to tędy ? To jakiś fotolab.
-    Nie jakiś. To serwis fotograficzny watykańskiego, koncesjonowanego fotografa. Wejdźmy do środka, sam zobaczysz. Ten fotolab znajduje się już na terenie państwa Watykan.
-    Serio ? Ale jakie możemy mieć tam zdjęcia ?
-    Moi rodzice byli kiedyś na wycieczce kościelnej w Watykanie i mają zdjęcia z samym papieżem. Tutaj mogę teraz zamówić odbitki. Przechowują wszystkie zdjęcia, więc i moje powinny być.
-    Zdjęcia z Janem Pawłem II ?! I znasz datę ?
-    Znam. To było piątego września 1980 roku.
-    Niesamowite ! - Maciek aż złapał się za głowę.
Wewnątrz panował półmrok i jakiś nieokreślony, odświętny nastrój właściwy Kościołowi Katolickiemu. Zanim oczy pełne blasku właściwe tej szerokości geograficznej przyzwyczaiły się do prawie zupełnego braku światła zostali przywitani głosem o nieco ochrypłym brzmieniu. Poszli za źródłem dźwięku, zbliżyli się na tyle blisko, że zobaczyli sylwetkę starszej kobiety, a kiedy dotknęli  drewnianej lady rozpoznali zakonny welon na głowie wysuszonej, ale dziarskiej urszulanki. Kasia poprosiła o klisze ze zdjęciami z piątego września 1980 roku na nazwisko państwa Plisków z Krzywego pod Suwałkami.  
-    Za młoda pani na tak stare zdjęcia. - Zagadnęła chuda siostra zakonna z wielkaśnym kornetem na głowie; miała w sobie coś życzliwego, co wyczuwało się od razu bez potrzeby zbędnej gadaniny.
-    To prawda, jestem z pokolenia Y.
-    Powiem pani kim jest. Jest pani dzieckiem Bożym. Wszyscy jesteśmy dziećmi Bożymi.
-    A to mnie pani, przepraszam: siostra zagięła. - Katarzyna zaśmiała się doniosłym, żabim skrzekiem, ale Maciek wydął usta. Jakaś tam podrzędna zakonnica nie stanowiła żadnej większej wartości w przeciwieństwie do kultowego Karola Wojtyły, polskiego wielkiego papieża Jana Pawła II, dumy każdego rozsądnego i wykształconego Polaka. Wojtyła był polską marką, wartością dodaną, z czego Branicki jako menadżer doskonale zdawał sobie sprawę. Kanonizacja Jana Pawła II dodawała jeszcze większego splendoru polskości.
-    Proszę usiąść i poczekać z jakiś kwadrans. - urszulanka gdzieś przepadła i zostali sami.
Klapnęli na głębokich fotelach i trochę rozglądali się, na ścianach powieszono mnóstwo zdjęć w cienkich, gustownych ramkach. Na zdjęciach byli przeważnie papieże podczas pielgrzymek, ktoś uwiecznił historyczne gesty, uściski dłoni z możnymi tego świata, zdjęcia grupowe, brakowało jedynie selfie. Poza tym było miło, od czasu do czasu robił się przeciąg i ubrania targał ciepły wietrzyk. Na sporym, niskim stole z drogiego drzewa leżał najnowszy numer L`Osservatore Romano ze zdjęciem Boga niczym Zeus ciskającego gromy na pierwszej stronie watykańskiej wpływowej gazety. O co chodzi ? Zaintrygowana Katarzyna sięgnęła po dziennik, ostatni taki z wielkimi stronami, jak Życie Warszawy z lat 90-tych, dzisiaj już tego się nie spotykało. Niestety artykuł, jak i cała reszta była po włosku. Niedługo potem pojawiła się inna siostra i usiadła przed komputerem. Przyszła Branicka zapytała o angielską wersję L`Osservatore Romano. Owszem, istniała taka wersja i leżała na małym stoliczku pod oknem. Wracała zaczytana do fotela, Maciek wyjął telefon i wrzucił kilka zdjęć na Facebooka. Był po raz pierwszy w Rzymie i choć nie był to wygodny kurort położony parę kroków od ciepłego morza, właśnie dlatego, że przyjazd tutaj wymagał wyrzeczeń i solidnie ubogacał kulturowo, jak najbardziej mógł się pochwalić pobytem w stolicy Imperium Rzymskiego. 
Tymczasem na twarzy Katarzyny zachodziły niewiarygodne metamorfozy mogące iść w szranki z przemianami bohatera Apulejusza z Madaury, tyle że zamiast oślej fizjonomii kobiecie urosła chytra kocia morda. Dziennik donosił o boskim gniewie na polskim miasteczku w północno-wschodniej Polsce, które opanowane przez wirusa zombi i odseparowane od reszty kraju i świata zostało skazane na powolną śmierć. Pisano o rodzinnym mieście Katarzyny, z którego nie tak dawno ponownie uciekła tknięta kobiecą intuicją, jakby czuła, że Suwałki zmierzają w ślepą uliczkę i pozostaną zaściankiem bez przyszłości. Kiedyś wyjechała na prawdziwe studia na prawdziwą uczelnię, a teraz to. Była załamana i czuła się dobita. Wiedziała, że komuniści nie radzą sobie z tym przeklętym miejscem, ostoją pogaństwa aż do siedemnastego wieku, ostatniego miejsca w cywilizowanej Europie, w którym jeszcze trzy wieki temu składano święte ofiary z żywych ludzi, zapewne niewolników, na cześć pogańskich bogów, które chciano przebłagać, aby pozyskać ich łaskę. Kameduli coś tam próbowali robić, zakładali kościoły i parafie, ale prawdziwi Wigranie, ostatnie jaćwieskie plemię, byli nieugięci. Do dzisiaj na Suwalszczyźnie pośród ludzi widać ten tak charakterystyczny dla rodowitych mieszkańców surowy wyraz twarzy. Pośród autochtonów z jaćwieskimi nazwiskami, których przodkowie jeszcze kilka wieków temu brali udział w krwawych obrzędach i składali ofiary z ludzi, dziś zostali dotknięci epidemią zombi, ciężką, zaraźliwą chorobą, która wyciągnęła ramiona ku całemu miastu, ku niewinnym niczemu dzieciom. Katarzyna poczuła się totalnie zdołowana. Pogańskie były dzieje Suwalszczyzny i niepewny w skutkach chrzest Suwalszczyzny, ostatnia chrystianizacja na terenie Europie mająca miejsce na przełomie XVII i XVIII wieku. 
W artykule z zapałem i świętym oburzeniem opisywano również suwalczanina Jerzego Giorgio Kafkę podejrzewanego o sianie herezji i konszachty z demonami, który to miał zwieść na pokuszenie młodą rzymiankę podczas nowicjatu w zakonie felicjanek w kościele na Piazza Navona. Napisano również, gdzie ów diabeł wcielony zamieszkał, a mianowicie w winiarni należącej do Bogu ducha winnej rzymianki Carli Buonanotte na placu Campo dei Fiori numer 24
Minął więcej niż kwadrans, kiedy zjawiła się chuda zakonnica i życzliwie się uśmiechając przywołała do siebie młodą parę.

-    Proszę, to dla pani, zachowała się cała klisza ! Pani matka musiała wpaść w oko Arturo Mari, o na pewno !
-    Też się cieszę. Wie może siostra, gdzie można zamówić odbitki z kliszy ?
-    My to robimy. Po jednej odbitce pani chce ?
-    Proszę zrobić po dwie. W domu mama miała zdjęcia w formacie A4, też takie chciałabym.
-    Ok, da się zrobić. Proszę przyjść za dwa dni. Życzę miłego pobytu w Rzymie.
Kiedy wyszli na zalaną światłem uliczkę Kasia złapała Maćka za ramię i pokazała ręką, żeby gdzieś przystanęli, koniecznie musi mu coś powiedzieć.






Golem

                              Zobaczył motocyklistę na japońskiej maszynie nieopodal kładki nad nieprzerwanie szumiącą ulicą Wawelską. W ten sposób dotrze do agencji szybciej, niż piechotą na plac Bankowy, gdzie stało audi Andrzeja Irskiego, do którego nie miał kluczyków. Istniała procedura awaryjnego uruchamiania samochodu, ale dozwolona podczas pracy operacyjnej, a nie wtedy, kiedy kierowca gubi kluczyk.

I już siedział na dużej yamasze. Pognał, aż zadudniło. Motocyklistę skuł kajdankami i przypiął do schodów na kładkę, zabrał kask. Irski przypuszczał, że ktoś się w końcu zlituje i uwolni kolesia, nim zatruje się spalinami, a on w tym czasie bez problemu zdąży dotrzeć na miejsce.

-    Zgłosi się do pana ktoś z agencji i odda motor. - Poprosił o adres i telefon i już Andrzeja nie było.

Pędził w garniturze, kask wyrzucił, bo był za mały, ale pożałował, kiedy coś mu wpadło do oka. Golem miał duży, łysy, niemiecki baniak wzmocniony tytanowymi wkładkami, przez które obwód czaszki był nieco za duży. Wkładki zapewne chroniły nie gorzej od kasku, mógł mieć taką nadzieję, bo nie zdążył operacyjnie sprawdzić. Oficer operacyjny nie przejmuje się własną osobą, kiedy wykonuje misję. A jego misja poszła się chrzanić, nie zgłosił się na wyznaczony punkt, a teraz gnał przez centrum miasta na Miłobędzką, gdzie mieściła się centrala Agencji Wywiadu. Pozna swojego szefa niekoniecznie z najlepszej strony.

W końcu dojechał do punktu kontaktowego, zaparkował na służbowym parkingu. Okazał strażnikowi legitymację oficera wywiadu, potem zdjął pasek od spodni, w kieszeniach nic nie miał, włożył więc tylko pasek do płytkiego, plastikowego koszyka, a następnie przeszedł przez wykrywacz metalu. Maszyna zapipczała. Przypomniał sobie, że na butach ma nierzucające się w oczy niewielkie metalowe okucia, zdjął więc buty i jeszcze raz przeszedł przez wykrywacz. Tym razem było ok, więc z powrotem nałożył buty, włożył i zapiął pasek. Musiał skorzystać z WC. Trochę błądził wzrokiem po dość obszernym holu agencji urządzonym w pastelowe kolory, nim zauważył odpowiednią strzałkę. Zdziwił się, że masywne, drewniane drzwi prowadzące do łazienki miały podwójne oznaczenie. Wszedł do pierwszej wolnej kabiny i wypróżnił się z wielką ulgą, wyleciało z siłą pompki rowerowej. Sięgnął po papier toaletowy, ale jakie niemiłe czekało go zaskoczenie, kiedy zwinięty podwójnie papier umieścił w odpowiednim miejscu, a pod palcami poczuł gówno, a fe ! Kurwa ! Zaklął głośno. Co za gówno ! Shit ! Dokończył po angielsku. Z kabiny obok ktoś wyszedł, słyszał obcasy, a zaraz potem szum wody z kranu. Z ociąganiem wyszedł z kabiny.

-    Coś się stało ? - zagadnęła farbowana brunetka, niegdyś tleniona blondyna o jasnych, niebieskich oczach, średniego wzrostu i kobiecych kształtach.
-    Nie, nic takiego. Chujowy mają tutaj papier. - nie dał nic po sobie poznać.
-    Dobrze, że mnie pan ostrzegł - miała wesoły ton głosu. - Do zobaczenia !
-    Do zobaczenia ? - mruknął do siebie Irski spłukując ręce pod zimną wodą, ciepłej nie było.

 W pokoju naczelnika wywiadu pod oknem na biurowym fotelu siedziała kobieta, którą przed chwilą spotkał w ubikacji. Miał być tutaj wczoraj.

Pułkownik Kalenbach sarkastycznym tonem zaproponował golemowi kawę z mlekiem.

-    Siadaj ! - wskazał na drugi fotel pod oknem.
-    Dziękuję ! - Irski miał twardą psychikę i niełatwo było go dotknąć.
-    Normalnie zostałbyś zawieszony, ale nie jesteś typowym agentem; zostałeś stworzony w laboratorium jako człowiek golem w wojskowym parku naukowo-technologicznym w Suwałkach, zgadza się ?
-    Tak jest panie pułkowniku. Właściwie to pod Suwałkami, gwoli ścisłości.

W agencji zwykle panowała przyjazna atmosfera, na ile to możliwe w miejscu pracy, jednak obniżony ton przełożonego od razu dawał do myślenia. Irski będąc kulturalnym człowiekiem wiedział, że zasłużył co najmniej na zdrowy opierdziel i bynajmniej nie zamierzał się tłumaczyć, chciał na klatę przyjąć zasłużoną karę. Taki był karny. Pułkownik Kalenbach zaś, postawny i niestary jeszcze mężczyzna łysiejący na czole, ograniczył się do dobrodusznego poklepania Andrzeja po plecach i poprosił o wypicie kawy. Kobieta zaś już na pierwszy rzut oka zachowywała pełen profesjonalizm biurowej sekretarki, do której Irski spontanicznie wyciągnął dłoń na powitanie. Dokładnie umyłem, powiedział, kiedy zauważył wahanie w oczach koleżanki.

-    Będziecie razem pracować. - oświadczył pułkownik, nim kobieta zdążyła zareagować na przyjazny gest ze strony umięśnionego karka, na którym garnitur nie leżał zbyt dobrze.
-     Beata Sałata, podchorąży Agencji Wywiadu - wskazał dłonią na ładną kobietę. - Kapitan Andrzej Irski, golem - przedstawił ich sobie. Stał oparty o wielki rzutnik i zrobił efektowną pauzę. Kobieta poczuła ulgę, że już nie musi odwzajemnić gestu i podać dłoni znajomemu z toalety.
-    Na pierwszą misję pojedziecie do Rzymu. To piękne miasto, spodoba się wam. - Pułkownik nieświadomy niedawnego zdarzenia w toalecie stał przed nimi wyprostowany w odległości zaledwie kilku kroków. Wyglądał jakby się puszył. Poruszył dłonią i prezentacja włączyła się na jaśniejącym bielą ekranie projekcyjnym.

Oglądali zdjęcia Rzymu i chłonęli słowa Kalenbacha niczym charyzmatycznego przewodnika z wycieczki turystycznej, choć poza kilkoma ogólnymi informacjami na temat miasta, kolejne wiadomości nie tyczyły się normalnej, oswojonej rzeczywistości, którą znali z poprzedniego życia, a w przypadku golema sprzed ponownych narodzin.

-    Po przylocie na miejsce spotkacie się z naszym człowiekiem z rezydentury, który umówi was na spotkanie z wtajemniczonym we wszystko pewnym franciszkaninem z Rzymu.
-    Dlaczego mamy się spotykać z franciszkaninem ? - Irski wydawał się zaskoczony pierwszym etapem zadania.
-    Czytałeś Kwiatki św. Franciszka ? - Kalenbach nie czekał na odpowiedź i kontynuował. - Ciekawa lektura, polecam. Franciszkanie, a przynajmniej ci niektórzy nadal posiadają, tak jak założyciel ich zgromadzenia, wyjątkową zdolność do porozumiewania się z dzikimi zwierzętami, szczególnie z wilkami, które nazywają swoimi braćmi wilkami. Jest o tym odpowiedni fragment w Kwiatkach, antologii opowiastek o świętym Franciszku . - szef zrobił znaczącą pauzę. - Czy teraz jest jasne, dlaczego zaprosiliśmy do współpracy zakonnika ? Ojciec Giovanni z Lateranu posiada tak jak święty Franciszek ów niezwykły dar rozmowy ze zwierzętami.
-    Ale chwila ! - przerwał Irski najwyraźniej nieprzekonany wyjaśnieniem pułkownika. - Jeśli dobrze zrozumiałem, to franciszkanin potrafi obchodzić się z wilkami, tymczasem my mamy do czynienia nie ze zwierzęciem, ale obdarzonym ludzką inteligencją wilkołakiem. - Mówiąc przeglądał dokumentację z kolorowymi zdjęciami. - Właściwie człowiekiem. - dokończył. 
-    Nie do końca człowiekiem. - zaprzeczył naczelnik. - Właściwie, to na pewno to coś nie jest człowiekiem.
-    Skoro potrafi mówić, to chyba nim jest ?! Wyraźnie o tym piszą w dossier, które nam daliście.
-    A może pójdźmy na kompromis ? - odezwała się milcząca do tej pory Beata.
-    Jaki kompromis ? - zapytali jednocześnie.
-    Nazwijmy Wierusza zwierzoczłekiem, jest na to zgoda ?
-    Mi pasuje ten zwierzoczłowiek, ale nie mogę nigdzie znaleźć informacji czy mówi w jakimś obcym języku ?
-    Mówi po polsku jak Polak, więcej nie wiemy. - wyjaśnił szef.
-    Wracając do tego zakonnika, po co on nam ?
-    Ja bym zaryzykowała. Najwyżej…
-    Najwyżej co ?
-    Najwyżej go zje. -  na twarzy agentki zakwitł uśmiech szydercy.
-     Ma być przynętą ? - Domyślił się Irski, pułkownik pokiwał głową.
-    Szef też nie wierzy w skuteczność franciszkanów ?  Więc po co narażać człowieka na wielkie niebezpieczeństwo ?
-    Nie wierzę, ale zaryzykujemy. Padre Giovanni jest rzymianinem i miał mieć już kiedyś kontakt z wilkołakiem.
-    Skąd szef w ogóle wytrzasnął tego mnicha ?
-    To strona włoska zaoferowała swoją pomoc.
-    Servizio Informazioni Generali ?
-    Tak, do cholery ! To ich pomysł.
-    Włoski wywiad ? O co w tym wszystkim chodzi ? - zapytała zaciekawiona Beata.
-    Nie chce mi się w to wszystko wierzyć, ale SIG uparcie utrzymuje, mimo że prosiliśmy parę razy o potwierdzenie informacji, że od czasów starożytnych wciąż działa tajne stowarzyszenie, w którym praktykuje się przemianę człowieka w wilkołaka. Jednym ze starożytnych wtajemniczonych członków miał być Petroniusz.
-    Arbiter elegancji na dworze Nerona ?
-    Ten sam. Opisał przemianę w Satyrykach, jeśli chcecie mogę podzielić się ebookiem, ale ponoć częściowo przeinaczył niektóre fakty, ze względu na tajemnicę misterium obowiązującą wszystkich członków tajnego bractwa.    
-    Mamy w to uwierzyć ? Brakuje jeszcze tylko Templariuszy, katarów i masonów, będzie komplet.
-    Nie musicie wierzyć. Waszym zadaniem jest znaleźć i zabić potwora, żeby zamknąć sprawę.
Znacie moje zdanie na temat rewelacji po włoskiej stronie. Zatem do roboty !  - Głośno klasnął w dłonie i dodał na odchodne, że informacje z dossier mają wykuć na blachę, a potem zniszczyć przed wylotem do Włoch.

W aktach na temat Stefana Wierusza-Kowalskiego podejrzewanego przez włoską policję o potrójne zabójstwo trzech lekarzy z Polski na terenie miasta Rzym była informacja, że strona włoska jakiś czas temu zwołała consiglio di policjanto e psichiatre, na którym zdecydowano, że polskim obywatelem zajmą się polscy agenci specjalni z Agencji Wywiadu. Na następnych stronach dokładnie omówiono sposoby tropienia i eliminacji niebezpiecznego obywatela RP.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz