czwartek, 17 września 2015

Dziecię boże ( odcinek 22 ).




                 Ordynator Kaszalot oniemiał. Pacjent miał czarne paznokcie długości dwóch centymetrów, z gęstych włosów wystające wąskie i długie uszy przypominające uszy osła, ale najbardziej szokujące było to, że ręce, szyję i całą twarz pokrywało obfite, ciemne owłosienie, resztę zakrywała piżama. Tak wyglądają potwory. Wojtunik pokazał palcem: to on ! Kaszalot wiele już widział, ale kogoś takiego się nie spodziewał, stał więc nieruchomo i wpatrywał się w coś, co miało być człowiekiem. W końcu zapytał Wojtunika, czy to nie włosienica ? Wojtunik nie wiedział. I nie wypytał pan pacjenta czy na nią choruje ? Wojtunik zaprzeczył głową. Dobrze, ja to zrobię. Podszedł bliżej, do samego łóżka, na którym siedział nadmiernie owłosiony.

- Nazywa się pan Kowalski ?
- Wierusz-Kowalski. - potwór w piżamie uniósł trochę głowę i lodowatym, zwierzęcym wzrokiem wpatrywał się w nos Kaszalota.
- Choruje pan na włosienicę ?
- Nie, a co to takiego?
- Taka choroba dziedziczna, kiedy całe ciało jest pokryte gęstym owłosieniem. No i te pana paznokcie, na stopach też ma pan takie ?
- Mam.
- Takie same ?
- Tak.
- A na dużym palcu ?
- Taki większy mam.
- Jak duży ? Mogę zobaczyć ?
- Proszę – Kowalski wyjął stopę z zamszowego buta. Ukazał się wielki, czarny pazur.
- Wielki jak kopyto... - powiedział do siebie Kaszalot. - Widział pan ? - zwrócił się do Wojtunika.
- Nie. - Wojtunik podszedł i z niedowierzaniem wpatrywał się w czarny pazur.
- Mogę dotknąć ? - zapytał ordynator pana Wierusza.
- Proszę.
- Co pan o tym sądzi, ordynatorze ?
- Czy ja wiem, niezwykłe. Wręcz niebywałe.
- Coś takiego. - uzupełnił Wojtunik.
- Takie życie, kolego. - na wydechu powiedział Kaszalot, prostując się.
- Tak czy inaczej, proszę zrobić panu Kowalskiemu badania genetyczne. To może wszystko tłumaczyć. Nawet zachowanie pacjenta. Bo jeśli nie jest w pełni człowiekiem, to … Boję się nawet myśleć. A teraz muszę wracać. Do widzenia.
- Do widzenia. - odpowiedział Wierusz-Kowalski, chociaż zabrzmiało to jakoś dziwnie w ustach potwora.

             Ordynator Kaszalot był w połowie korytarza, kiedy posłyszał wrzaski w siódemce, dość niezwyczajne, ktoś wył na cały regulator. Zajrzał. To krzyczała młoda dziewczyna z silną depresją, przypięta pasami do łóżka. Znał ją, trafiała do nich kilka razy w roku. Rzadko zdarza się ktoś z aż tak silną depresją. Pokiwał głową, szybko wycofał się na korytarz i przyspieszył kroku. Był już całkiem niedaleko swojego gabinetu, kiedy poczuł mocne uderzenie w plecy. Coś uderzyło Kaszalota z wielką siłą i z impetem runęło na niego od tyłu. Ordynator uderzył głową o podłogę i chwilę potem stracił przytomność.

            Łowcy gnili w we włoskim psichiatrico ospedale już trzeci tydzień. Kaszalot nie zadzwonił do dottore Angelo Ricciardi. Doktor Szarski analizował plan poszukiwań Jerzego, Gruby i Chudy zabawiali się we wróżenie z Tarota. Jedno i drugie nie nastrajało optymistycznie. Szarski doszedł do wniosku, że jeśli Jerzy nadal jest w Rzymie, to musi gdzieś pracować jako fotograf. Być może mieszka u kogoś, prawdopodobnie jakiejś kobiety. To nadal było niewiele. Kolegom po fachu z kolei wróżby nie układały się pomyślnie, karty pokazywały czarną przyszłość. Zniechęcili się czarnowidztwem, oddali się rozrywce w grze zwykłymi kartami, zapijali kawą godziny nudy, zabawiali się grą w słowne skojarzenia, w państwa miasta, czasami oglądali włoskie wiadomości w sali telewizyjnej, chodzili na jednego do palarni, ale zdrowi ludzie czynu pragnęli działać. W szpitalu nie było biblioteki, przeglądali więc gazety przyniesione przez rodziny innych pacjentów, a pod koniec trzeciego tygodnia pobytu na oddziale ósmym, poznali sympatycznego starszego Włocha. Bardzo przekonującego wariata. Twierdził, że znał osobiście Jana Pawła II. Przytaczał liczne rzekome dowody znajomości z Karolem Wojtyłą, świetnie znał Watykan, rozkład ulic, dozorców, administratorów budynków, nawet niektórych kardynałów. Miał być przez długie lata pomocnikiem kamerdynera samego papieża Wojtyły. Całkiem nieźle wymawiał polskie słowa. Łowcy zastanawiali się więc czy ktoś wyglądający na zrównoważonego człowieka może być schizofrenikiem, czy może Roger cierpi na zaburzenia obsesyjne i jako tako powinien być na innym oddziale, ale Szarski zasugerował, żeby się nie sugerować krótką znajomością z Rogerem Visconti, a lepiej poznać życie pana Viscontiego. No i kilka dni później wyszło szydło z worka, zupełnie przypadkiem. Pan Visconti tłumił w sobie bardzo wielkie homoseksualne skłonności. Zrobił z tego tak wielką tajemnicę, tak głęboko to ukrył, tak mocno to schował w sobie, że Roger gej stał się w nim drugą osobą, która pragnęła męskiego ciała, obojętnie jakiego, homoseksualisty czy heteryka. Doszło do nieodwracalnej zmiany w psychice kryptogeja i biedny pan Visconti doznał trwałej dezintegracji swojej osoby, osobowość stała się dwojaka, kilkoraka, zmieszana, pomieszana, a równowaga emocjonalna zachwiana. Gruby i Chudy zachodzili jak Szarski do tego doszedł? Jak on na to wpadł ?
Powiedział kolegom jedynie, żeby patrzyli, bo zrobi test, który to potwierdzi i ukaże potęgę współczesnej psychiatrii. Zaprosili jeszcze tego samego dnia Rogera Viscontiego do swojej sali pod pretekstem wspólnej gry w karty, przy niewielkim, szpitalnym, okrągłym stoliku, akurat dla czterech osób. Nie powiedzieli jednak panu Viscontiemu, że będzie z nimi w sali anielsko piękny młody chłopiec. Siedział ten anioł na łóżku nieopodal stolika i kiedy wszedł Visconti i spojrzał na chłopca, poczerwieniał i wyraźnie się zmieszał, choć widać było, że próbuje nadrabiać miną. Wprawne oko psychiatry uchwyci tak bardzo istotne szczegóły. Szarski wykonał zapraszający gest w kierunku Włocha i pokazał na stolik, przy którym siedzieli Chudy z Grubym. Łowcy spostrzegli zmieszanie pana Viscontiego, ale nie dali po sobie nic poznać. Kiedy Visconti i Szarski przysiedli się do stolika, czwórka pacjentów rozpoczęła grę w wista. Roger chciał rozdawać, ale jego ręce trzęsły się, więc Szarski udając, że niczego nie widzi, rozpoczął rozmowę od tego, jaki to wczoraj był niezły obiad. A jakie wino pili lekarze, skwapliwie potwierdzili Gruby z Chudym. Roger przytakiwał, ale nie mógł się skupić, karty leciały z rąk, spocił się w okolicy szyi, pocierał dekolt koszulki. A Łowcy udawali, że niczego nie widzą, głośno zastanawiali się co dzisiaj będzie na obiad, czy pieczony kurczak czy lasagne ? I wtedy miał już dość ! Basta ! Finito ! Wrzasnął Włoch, rzucił kartami na stół, tak mocno, że kilka poleciało na podłogę, kopnął, przewrócił krzesło i wybiegł z sali. Łowcy odprowadzili wzrokiem pana Viscontiego, a następnie spletli ręce na swych uczonych głowach, odchylili się całym ciałem lekko do tyłu, z ulgą wypuścili powietrze i pokiwali głowami z uznaniem dla Szarskiego.

- Biedny Roger - stwierdził Gruby.
- Biedny - pokiwał głową Chudy.
- Katolik ?
- Tak. - potwierdził Szarski.
- A gdyby tak umówić go na randkę z jakimś ładnym, ale trochę starszym homoseksualistą ?
- Leonku ! - zwrócił się Szarski do chłopaka na łóżku. - Dziękuję, możesz już iść do swoich kolegów.
- Do widzenia panom – powiedział uprzejmym głosem ładny chłopiec i wyszedł z sali.
- Możemy spróbować coś mu załatwić. Co Witek proponujesz ?
- Mam już takiego jednego geja na oku. To pacjent, leży na trójce, stały tutejszy rezydent.
- Może to skutek zamknięcia ?
- Widziałem jak ciągnął pielęgniarzowi pod prysznicem. - Szarski pokręcił głową.
- Do końca ?
- Na szczęście tego akurat nie widziałem.
- Czyli nadaje się. A o której masz wizytę u Angela diabełka ?
- Za chwilę. Trzymajcie kciuki. - Szarski energicznym ruchem wstał z krzesła, podszedł do lustra, poprawił włosy, uporządkował piżamę i szybkim krokiem wyszedł na korytarz.


- Proszę zadzwonić do ordynatora Kaszalota, numer zapisałem na kartce, proszę wziąć: dr Aleksander Kaszalot, tel. +48 (85)513142090.
- Ok, mam. - dottore Angelo przepisał powoli i dokładnie numer telefonu. -  Dobrze, zaraz zadzwonię, jeśli się wszystko będzie zgadzać, potrzymamy panów jeszcze do końca tygodnia, tak na wszelki wypadek, żeby się upewnić, że pamięć wróciła całkowicie. Czy może tak być?
- Trudno, niech będzie.
- Si! Proszę poczekać w gabinecie ! - Angelo pierwszy raz uśmiechnął się do Szarskiego i wyszedł zadowolony z gabinetu. Szarski odetchnął z wielką ulgą, udawał znudzonego, zmienił nogę na nogę, podrapał się po głowie, przetarł dłonią twarz, rozprostował palce, zagwizdał cicho ulubioną piosenkę, ale dość niepewnie, jakby ważyły się teraz jego losy na szali kapryśnej Bogini. Wtem drzwi się otworzyły.
- Witam doktora Witolda Szarskiego ! - od progu wykrzyczał Angelo. - Bardzo mi miło. Zrobimy co w naszej mocy, by pomóc kolegom z Polski. Scusi ! Przepraszam pana za te wszystkie kłopoty ! Oczywiście wyjdą panowie jeszcze dzisiaj, ale … spojrzał na zegarek, najlepiej po obiedzie, szpital jest duży i mamy ustalone godziny wyjścia pacjen.... przepraszam... - uśmiechnął się przepraszająco. - Panów Łowców. - Angelo sam nie wiedział co o tym myśleć, ale kiedy zadzwonił do szpitala w Polsce, okazało się, że ordynator Aleksander Kaszalot przebywa obecnie na oddziale intensywnej reanimacji pogryziony przez osobliwego pacjenta, a zastępuje go profesor Kokoszka, którego sam poznał kiedyś osobiście w Rzymie na konferencji naukowej, bowiem Kokoszka był czołowym polskim psychiatrą i naukowcem w jednej osobie z Warszawskiego Uniwersytetu Medycznego. Do Białegostoku sprowadził go niezwykły przypadek pacjenta z nietypową włosienicą, zwierzęcymi czarnymi pazurami na dłoniach i stopach, z nienaturalnie wielkimi kłami, którymi dotkliwie pogryzł ordynatora jednego z oddziałów. W dodatku Kokoszka wszystkie te rewelacje opowiedział dottore płynnym włoskim. Angelo nie mógł mieć już żadnych wątpliwości, kiedy dowiedział się, że polski szpital rzeczywiście wysłał trzech psychiatrów do Rzymu, których w polskim żargonie zawodowym nazywa się Łowcami. Profesor Kokoszka dodał, że to taka polska specyfika i nie należy się temu dziwić, to tylko różnice kulturowe w nazewnictwie, u nas psychiatra i policjant to prawie to samo i poprosił o udzielenie możliwie jak największej pomocy Łowcom w ich dalszej pracy na terenie Rzymu. Za co będzie wielce wdzięczny. Angelo nie pytał dlaczego Łowcy ścigają kogoś z Polski aż w Rzymie, czasami lepiej nie wiedzieć wszystkiego. W dodatku ta Polska, gdzie to w ogóle jest ? I o jakiej tu niby wdzięczności może być mowa ? Znał Kokoszkę, ale to dla niego ani swat, ani brat, ani pies czy wydra.

              Szarski szedł wniebowzięty ! Podskakiwał na korytarzu, toczył swój tłusty zadek, noga w lewo, noga w prawo i znowu dwa podskoki. Chciał jeszcze pomóc Rogerowi, może zdąży, spojrzał na zegar na korytarzu, dochodziła dziesiąta, miał kilka godzin na spiknięcie ze sobą panów gejów. Był pewien, że polubią się, nie takich rozgryzał pacjentów, homoseksualistów wyczuwał z daleka, lubił po prawdzie bowiem ludzi z dużym, ukrytym potencjałem, którzy rokowali spore nadzieje na wyzdrowienie. Energia seksualna skutecznie pomagała zaleczyć choroby psychiczne, zwłaszcza te najgorsze, które powodowały izolację człowieka, uciekanie od rzeczywistości, niechęć do robienia czegokolwiek i obcowania z ludźmi. Seksoholicy byli w grupie pacjentów, która najlepiej radziła sobie ze schizofrenią, zaburzeniami afektywnymi dwubiegunowymi, depresjami i nawet obsesjami. Sam też chętnie by poruchał, może namówi Grubego i Chudego na jakiś masaż erotyczny ? Ma taką chęć, właściwie takiego smaka, że chętnie poszedłby do pierwszego lepszego salonu masażu lingama, lomi, loni czy nuru. Nie wiem jak oni sobie radzą bez seksu? Zamyślił się Szarski. Grubego można jeszcze jakoś zrozumieć, idzie w jedzenie, w masę, ale Chudy jak to robi, że nie robi ? Witold kochał niewysokie, filigranowe masażystki, chętnie płacił, a potem z podwójną energią zabierał się pracy. Pierwszy masaż erotyczny miał okazję poznać w akademiku, z tej racji, że atrakcyjne studentki medycyny obawiały się zajścia w ciążę. W latach osiemdziesiątych gumki nie były tej jakości co teraz, dawały więcej strachu, niż pożytku, z tabletkami też były kłopoty, ze wszystkim były kłopoty. Jeśli nie mieli tabletki, pomagali sobie ręcznie, masując się wzajemnie. Tabletki „po” chodziły po dziesięć dolarów za jedną sztukę, za to można było kupić w peweksie parę dżinsów. Jakiego studenta było stać na regularne dymanie za 300 czy 400 zł, zależnie od kursu dolara? Nawet jeśli można było wtedy iść na całość i pieprzyć się do pełnego rozładowania ? Seks z koleżankami był luksusem, ale masaż penisa był tani jak barszcz i wystarczyło postawić koleżance obiad w stołówce albo kupić jakiś niedrogi prezent, czekoladę albo kawę. Wtedy polska czekolada była, jak to się wtedy mówiło: oszukana, a kawa nie tak dobra jak dzisiaj. Ale za to masaż był prawdziwy i Szarski polubił tę formę rozluźniania, tak się mu podobała, że najpierw się przyzwyczaił, a potem uzależnił do tego stopnia, że kiedy poznał Agnieszkę, dochodziło między nimi do gwałtownych kłótni. Agnieszka zdecydowanie preferowała tradycyjny seks, łatwo więc się domyśleć, że niechętnie waliła Witkowi gruchę, w lodach też nie gustowała, chociaż jej pełne usta zdawały się stworzone do seksu oralnego. W rezultacie szybko się rozstali, po niespełna roku uprawiania seksu, mimo że Agnieszka regularnie brała leki antykoncepcyjne, liczyła na porządne, tradycyjne pierdolenie, a dostawała od Witka jedynie namiastkę tego, czego chciała. Szarski był typem faceta, który nie przepadał za rżnięciem, w istocie był człowiekiem o gorącym sercu, typem romantyka, chociaż musiał się z tym kryć. Zimny i śliski, a w środku gorący. Krypto romantykowi na medycynie groził obciach, nie chciał stać się obiektem żartów, a on przecież naprawdę wolał, kiedy kobieta mu członka masowała, a nie kiedy robiła wszystko, by złamać penisa. Agnieszka z kolei miała wiecznie wilgotną, wytrzymałaby w sobie kopę opalonych penisów, jej muszelki nie tyczyły obtarcia, miała wielki potencjał, zbyt wielki jak na możliwości Witka. Nie dał rady, nie spełnił oczekiwań Agi, okazał się leniem, a ona chciała mieć robotnego faceta, rozstali się więc w zgodzie, poróżnieni o seks, o preferencje i ubogą konsumpcję. Ach, Agnieszka, wspomnienie swojej pierwszej dziewczyny wywołało na twarzy Szarskiego ironiczny uśmieszek i wtedy przypomniał sobie pierwszą narzeczoną, Elizę, którą poznał we wrocławskim salonie masażu, który wówczas mieścił się w lewym skrzydle Dworca Głównego PKP. Kobietę cud malinę, na której sygnał pamięci  nawet po latach mały zaraz odpowiedział. Spojrzał w okolice rozporka, czy aby nie doszło do pełnego przeobrażenia małego w dużego, nie było jednak za bardzo widać, rozejrzał się po korytarzu pełnym spacerujących pacjentów. Chyba nikogo nie interesowała prywatna metamorfoza doktora Szarskiego. Pacjenci wydawali się stłumieni, może nawet ogłuszeni, poruszając się sztywno i jakoś tak zupełnie bez energii życiowej, bez tej elan vital. Jakby tak spojrzeć na nich wszystkich okiem nie-pacjenta, odnosiło się wrażenie czytelniku, że toż to przecież jak kadry z filmu o zombie. Łowca poczuł strach, ale szybko odpędził od siebie złe wyobrażenia, nadal przecież był formalnie pacjentem i mógł czuć się jednym z nich. I nie wszyscy chodzili w kółko czy w bok jak zombie, po drodze mijał bowiem zażywnych staruszków, potem młodą parę trzymającą się za ręce, następnie dwóch mężczyzn w sile wieku głośno rozprawiających o metodach naukowych współczesnej psychiatrii. Nie potrafił nie zauważać również tych wariatów pogrążonych całkowicie w szaleństwie, którzy nie zdawali sobie sprawy, co się z nimi dzieje, ani chyba nawet tego, gdzie przebywają. Z pianą na ustach gnali przed siebie. Mogli równie dobrze łazić po jaskiniach czy szybach kopalni, dla nich już było wszystko jedno. Stłumili rozpacz dnia codziennego na tyle skutecznie, że nie potrzebowali alkoholu, narkotyków, seksu, czy czegoś innego wywołującego przyjemne emocje. Można powiedzieć, że zostali straceni dla świata. Ktoś może teraz gwałtownie zaprzeczyć i mówić, że alkoholicy i narkomani też są straceni dla świata, ale ja również zaprzeczę i powiem, że owszem, ale dla pijaków i ćpunów jest nadzieja, może nawet szansa. Ci szczególni wariaci, których mijał Szarski, nie mogli już jednak mieć nadziei, nikt też nie dawał im szansy, również lekarze. Doktor Szarski miał na to ulubione powiedzenie: C`est la vie. Pieprzyć to ! Wykrzyknął w myślach.
         
           Elizka była niezwykła, może nie tak wykształcona jak Agnieszka, ale co to było za ciało, co za seks, co za zmysłowość, jaka jedność w kochaniu się. Czy jest w stanie dobrze oddać słowami jej powab i seksowność ?  Czy to jest w ogóle możliwe, by indywidualne zachwycenia komuś przekazać ? By ten ktoś choć się zbliżył do naszego uniesienia, które wspominamy ? W ogóle czy można czyjeś życie przekazać za pomocą słowa i obrazka na monitorze ? Czy kiedykolwiek to było możliwe ? A mimo to ludzie próbują opowiadać, wciąż próbują, chcą mieć nadzieję, że po śmierci jest coś jeszcze, a jeśli niczego nie ma, to niech chociaż pozostanie te kilka zdań, świadectwo ich życia i myśli. Niewiele, mało i bez szału, a jednak wciąż wszyscy próbują. I z każdym dniem i rokiem przybywa myślobytów, piętrzą się stosy książek w domach, bibliotekach, muzeach, szkołach, firmach i dworcach, kolorowych księgarniach, tramwajach i autobusach. Rosną tony papieru i góry dysków twardych, powstają nowe magazyny na książki i nowe serwerownie po sufit wypełnione dyskami i my wszyscy nadal próbujemy, nasi dziadowie próbowali, nasze wnuki też spróbują, tradycja literacka jest bardzo długa i będzie jeszcze dłuższa, tak długa jak długo człowiek będzie żył na Ziemi. Szarski zaprzątnięty tymi myślami wszedł do swojej sali i oniemiał. Przy oknie stała ciężka, stalowa klatka wyłożona materacem. Idealnie jednoosobowa. Ani na centymetr nie większa. Dla kogo ? Dlaczego ? Chudego i Grubego nie było. Może są w palarni ? Szybkim krokiem wyszedł i skierował się w lewą stronę korytarza. Po stu metrach skręcił w prawo w jedną z odnóg głównego korytarza, potem po około dwudziestu metrach ponownie skręcił w lewo w wąski korytarzyk, na końcu którego były drzwi do palarni. Przywitał go siny obłok gęstego, śmierdzącego dymu, do którego nie potrafił się przyzwyczaić, mimo że z nudów też popalał. To tutaj pacjenci wyrzucali przez kraty tabletki, których nie chcieli albo nie musieli łykać. Były to odosobnione przypadki, podobnie jak w Choroszczy, farmaceuci robili teraz tak dobre tabletki, że porządnie poprawiały samopoczucie, dodawały kopa, aktywizowały do działania, niektórym przynosiły wyraźną ulgę, innych uspokajały, ale jeśli ktoś bez tabletek świetnie funkcjonował i nie przerażała go rozpacz dnia codziennego ? Szarski sięgnął do kieszeni fartucha i jak siewca na polu rzucił garścią pigułek w kierunku naszprycowanych gołębi. Srały we wszystkich kolorach tęczy. Grubego i Chudego nie było. Zlustrował wzrokiem grupę palących i tych przy kratach i tych przy popielniczkach, nie znał nikogo. Jaki ogromny i ponury był ten szpital. Gdzie ja ich znajdę ?!

           Palarnia nie była pokoikiem, jak w polskich szpitalach, była jak niemiecka zamkowa komnata, sufit ginął w oparach dymu, wysoki pewnie na pięć czy sześć metrów, przeciwległy koniec komnaty pokrywał głęboki cień. Żarówki zwisające na długich kablach zaczynających swój bieg gdzieś wysoko, czego nie można było dojrzeć przez spalony tytoń, dobrze oświetlały tylko środek palarni. Widniej było przy wielkich, zakratowanych oknach, pośród gołębi, które przez żeliwne parapety wchodziły do środka. W dole na ulicy, pod oknami, gołębi było więcej, a właściwie całe mnóstwo, podlatywały na ślepej uliczce, prawdopodobnie należącej do szpitala. Nikt po niej nie chodził, nie spacerował, nie biegł, dzieciaki nie bawiły się, ani nie przeklinały. Nie było pijaków, ani uliczników. Jak tak dobrze się przyjrzeć, to nie widziało się nawet zwykłych śmietników, za to gołębi było mnóstwo, szarych, białych, popielatych. Szarski oparł się o parapet i obserwował fruwające, podrywające się do lotu ptaki. Patrzył z jakąś nieokreśloną zadumą i smutkiem, że nie miał im kto pobujać, ani dać coś do jedzenia. Przypomniał sobie białostockie gołębie na Placu Malmeda i emerytów troszczących się o miejskie ptactwo, albo żulików śpiących tam w nocy na ławkach. Zatęsknił za Białymstokiem, łezka zakręciła się w oku doktora Szarskiego i stanęła przez dobrą minutę. Trwał tak jeszcze zamyślony przez chyba kwadrans, nim zrozumiał, że czas nagli i ma jeszcze pewne plany do zrealizowania. Miał już oderwać się od okna, kiedy podeszła grupka Włochów, spośród których jeden był szczególnie poruszony opowiadaną przez siebie historią.





Vittorino Andreoli ( ur. 1940 )
Moi wariaci. Wspomnienia psychiatry, Kraków 2007

                        Należy jednak dodać, że nikt inny nie widział tego, co działo się w zakładzie psychiatrycznym, nie dlatego, że było to zabronione, lecz dlatego, że nikogo to nie interesowało. We wszystkich zakładach psychiatrycznych zawsze był wysoki odsetek samobójstw, jednak nikt inny nie przeprowadził dochodzenia, by sprawdzić, czy osoba, która odebrała sobie życie, nie została pozostawiona samej sobie, zaniedbana, a więc czy przypadkiem ktoś nie ponosi za to odpowiedzialności. W obrębie owych murów wszystko było dozwolone, na zewnątrz zaś nikt nic nie wiedział i wiedzieć nie chciał.
          Do Świętego Jakuba na Tombie nigdy nie wchodził nikt obcy, tylko w święto Bożego Ciała. Tego dnia ukazywano jednak odświętne oblicze zakładu, które nie odpowiadało prawdzie. Osoby najbardziej niebezpieczne zamykano na klucz, pozostałe zaś ubierano odświętnie, doprowadzano do porządku i nakazywano iść w procesji. Była to prawdziwa farsa, na dodatek z biskupem na czele, który błogosławił szaleństwo. Gdy ów dzień mijał, świat zdrowych i świat szaleńców ponownie się rozchodziły i nie utrzymywały ze sobą żadnego kontaktu.
          To, że nieludzkość jest częścią człowieczeństwa i że przestępcy roszczą sobie prawo do bycia nauczycielami moralności, jest jednym z większych paradoksów wszech czasów. Kategorycznie odrzucam udział w komisji etycznej do spraw psychiatrii. Jakże bowiem ja, który byłem w zakładzie psychiatrycznym, który byłem dyrektorem jednego z nich, mógłbym być gwarantem etyki szaleństwa? Czego miałbym nauczać.  

          Wariat był nie-bytem i jedyne, co można było zrobić, to określać stopień jego szaleństwa. Pozbawiony cech właściwych człowiekowi, był uważany za bestię, jego agresywność była znakiem tego, że nie rozumie, że nie jest zdolny za pomocą inteligencji powściągać swoich instynktów.

           Przy takim nastawieniu wariat, który malował, był prawdziwym paradoksem. Nie należy zapominać, że we Włoszech nadal jeszcze panowała koncepcja sztuki wypracowana przez Benedetta Crocego, a więc teorie estetyczne wywodzące się od filozofów idealizmu, a w szczególności od Hegla, dla którego sztuka była najwyższym przejawem działalności ludzkiego rozumu. Jak więc wariat mógł praktykować dyscyplinę tak wzniosłą? A ponieważ Carlo był szaleńcem, to, co wyrażał, mogło być jedynie oznaką jego degeneracji. Wariat, który maluje, był absurdem, nieprzyzwoitością.

            Wkroczyłem w fascynujący świat antropologii. Przeczytałem Bronisława Malinowskiego, Claude`a Levi-Straussa, Luciena Levy-Bruhla, odkryłem ich refleksje na temat myśli magicznej i prymitywnej. Zacząłem zastanawiać się, czy przypadkiem wariata nie można uznać za człowieka pierwotnego, który odrzuca społeczeństwo w fazie rozwiniętej, gdyż nie wie, jak w nim żyć. Czy przypadkiem, podobnie jak dziecko, nie wyzwolił się on z konwencji i nie wrócił do dziecięcej niewinności, o której w tym samym czasie mówił Pascoli w swej „ poetyce dziecka”. A może jednak wszystko to nie miało nic wspólnego z niewinnością, skoro Zygmunt Freud napisał, że dziecko tak naprawdę jest perwersyjne ?

             Dubuffet był niezwykle bogatym sprzedawcą wina, który na początku lat 40tych wypracował pewną – wprost rewolucyjną – teorię sztuki. Według niego prawdziwa sztuka nie ma nic wspólnego z wiedzą i akademią. Wprost przeciwnie, kultura ją zabija i zatruwa. Sztuka jest non-culturelle, brut i tworzą ją ci, którzy nie ulegają modnym nurtom i wpływom merkantylnym. Kierując się takimi założeniami, Dubuffet zaczął gromadzić dzieła sztuki, które znajdował w miejscach z definicji dalekich od wszelkich wpływów kulturalnych, a do nich należały także zakłady psychiatryczne. Zebrał sporą kolekcję, którą wystawił w Musee de L`Art Brut. Chciałem ją zobaczyć i pojechałem do Paryża. Pokazałem Dubuffetowi obrazy mojego pacjenta Carla Zinelli. Przyjął mnie chłodno, wręcz pogardliwie, nie lubił psychiatrów. Następnego dnia wieczorem w wielkim salonie swojej rezydencji wyjaśnił mi, że jego wątpliwości pochodziły stąd, że w obrazach Carla zaznaczała się wyraźna ewolucja stylistyczna, co go niepokoiło. Powiedział, że jedynie wielcy malarze są w stanie udoskonalić, a nawet radykalnie zmienić styl, lecz nie wariaci, powtarzający zazwyczaj automatycznie jeden schemat malarski.
             Następnego dnia wraz z Jeanem Dubuffetem wszedłem do domu Andre Bretona. Breton z wykształcenia był psychiatrą, lecz nigdy nie uprawiał tego zawodu, a w owym czasie był jedną z ważniejszych postaci paryskiego świata artystycznego. Uderzył mnie jego humanizm, bystrość umysłu i wrażliwość. Breton odniósł się do dzieł Carla z wielkim entuzjazmem. Najważniejsze było jednak coś innego: uświadomienie sobie, że nawet wariat może być artystą.

             Carlo stał się szczególnie popularny: zainteresowali się nim Dino Buzzati i Alberto Moravia, a jedna z galerii w Weronie poświęciła monograficzną wystawę właśnie jemu, jakiemuś tam wariatowi, który żył pogrzebany w Piątym pawilonie zakładu psychiatrycznego. W 1962 roku zostałem zaproszony do Bolonii na międzynarodowe sympozjum, gdzie wygłosiłem odczyt na temat ekspresji ludzi umysłowo chorych w ich pracach plastycznych.

             Był rok 1966, kiedy także zostałem mianowany członkiem Compagnie de L`Art Brut. Czułem wielką satysfakcję – byłem jedną z sześćdziesięciu ośmiu osób, należących do międzynarodowej elity kulturalnej. L`Art brut odegrała niezwykle ważną rolę w psychiatrii, zmieniła ogólne przeświadczenie, że sztuka i szaleństwo się wykluczają, dzięki czemu można było zacząć rozmawiać o twórczym wymiarze szaleństwa. W żadnym wypadku nie należało utrzymywać, że wariat z definicji jest artystą i że artysta, aby naprawdę nim był, musi być szalony. Ale też należało podważyć przekonanie, że sztukę mogą tworzyć jedynie ludzie umysłowo zdrowi. Gdy ów dogmat został obalony, dzieła sztuki można było oceniać wyłącznie na podstawie kryteriów estetycznych, rozważając je niezależnie od stanu zdrowia psychicznego tych, którzy je tworzyli. Wszystko to miało niezwykłe znaczenie, gdyż rozpraszało ciemności, w których utrzymywano szaleństwo, i podważało powszechnie panujące przekonanie, że jest ono czymś całkowicie negatywnym.



L`Art brut – sztuka surowa

Art Brut – towarzystwo założone w 1949 r. w Szwajcarii przez Jeana Dubuffeta, Andre Gide`a i Jeana Paulhana.

Jean Dubuffet /1901-1985/ - farnacuski malarz, autor teorii sztuki: non-culturelle, brut.

Giovanni Pascoli /1855-1912/ - poeta włoski, dla którego artysta był rodzajem dziecka, a akt twórczy nie tyle racjonalną, ile spontaniczną oraz intuicyjną ekspresją.

Ludwig Binswanger /1881-1961/ - psychoanalityk i filozof egzystencjalista.
                                Utrzymywał, że szaleństwo jest tylko jednym ze sposobów istnienia w świecie.

Vittorino Andreoli / 1940 - / - to jeden z wybitnych współczesnych psychiatrów i poczytny pisarz włoski. Jest dyrektorem Wydziału Psychiatrii w Weronie, członkiem New York Academy of Sciences.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz