czwartek, 6 grudnia 2018

Dziecię Boże (odcinek 36).

Si fallor, sum. / Mylę się, więc jestem.  
Św. Augustyn

Rozum to nierządnica szatana.

Marcin Luter   


                            Giorgio Kawka choć musiał uciekać o poranku z mieszkania Carli, a zgraja polującą na jego duszę i ciało wciąż dziarsko i wesoło ucztowała niczym gromada szczygłów na żerowisku, on niezmącony całą tą okropną sytuacją szedł do kawiarni, przy której wczoraj zostawił skuter. Swobodnie przemierzał wyludnione stare miasto zalane już o tak wczesnej porze łagodnym, ciepłym światłem; oddychał świeżym, rześkim powietrzem i delektował się widokami, niebieskimi tygrysami, zapachami, słońcem, nawet swoim lekkim krokiem, schudł w Rzymie już dobrych kilka kilogramów.     

Kiedy wsiadał na skuter wokoło trwał już poranny znój ludzi pracy, robotników, fachowców różnej maści i rury, sprzedawców i kasjerów, przedsiębiorczych rzymskich mieszczan, którzy wypełniali ciążące na nich pilne obowiązki. Jechał więc ulicami wypełnionymi tanimi fiatami, rozgrzanymi autobusami i bzyczącymi skuterami, miał wrażenie jakby ktoś niedawno pociągnął za dźwignię i uruchomił skomplikowany, a zarazem precyzyjny mechanizm. Długo szukał kawałka pustej przestrzeni. Zdyszany popchnął wejściowe drzwi do studia Louriena, ledwo co znalazł wolne miejsce na parkingu, od którego nagrzanego betonu bił nieprzyjemny i porażający gorąc, ale w okolicach Koloseum tak już było.

Uznany fotografik siedział przy dużym, białym stole i oglądał zdjęcia na profesjonalnym, graficznym monitorze ze specjalnym daszkiem przymocowanym do górnej framugi ekranu. Lourien z wciąż na topie długą brodą, podkręconymi, niezwykle długimi i cienkimi wąsikami, z przydługą grzywką niczym samotna wyspa na wygolonej głowie, wyglądał bardziej serio, niż byle jaki pętak, a że miał na sobie obcisłą koszulę w kolorowe ciapki i spodnie rurki z obniżonym krokiem jak w kalesonach, sprawiał wrażenie rasowej fachury. Niedługo Kawka cieszył się pierwszym wrażeniem, bowiem obfity zarost skrywał szybko przebiegające złośliwe uśmieszki albo grymasy pełne niezadowolenia.

-    Ciao ! - zawołał z daleka Kawka.
-    Ciao - Włoch odpowiedział bez entuzjazmu zgaszonym głosem.
-    Come stai ? Jest Patricia ? - zapytał, ale nie doczekał się odpowiedzi. - Polubiliśmy się - kontynuował familiarnym tonem, ale Lourien wyglądał na nachmurzonego, więc dał sobie spokój.
-    Co dziś robimy ? - zapytał rzeczowo, kiedy stanął na wyciągnięcie ręki od właściciela słynnego studia fotograficznego. 
-    My ?! - Lourien dopiero teraz podniósł głowę i zmierzył Polaka nieprzyjemnym wzrokiem, aż Giorgio cały zesztywniał jakby rażony piorunem samego Zeusa.
-    Przepraszam za spóźnienie - w końcu wydusił z siebie, język miał wyschnięty jakby się suszył na kaloryferze przez cały tydzień. - Miałem swoje powody, naprawdę ! - ledwo międlił ozorem, zamiast krzyku wydał z siebie suchy skrzek. Chciał wyjaśnić dlaczego wyszło tak jak wyszło, ale nie mógł, musiał zebrać choćby odrobinę śliny, więc do tego czasu zaniemówił. Lourien uznał, że nie będzie wiecznie czekał na wyjaśnienia.
-    Nie spóźniłeś się ! - oznajmił pięknym podniesionym włoskim tonem. - Wiesz dlaczego ? - dobił niemego Kawkę cudowną intonacją.
-    Nie mam pojęcia - Kawka pokazał na migi, ale poczuł, że chyba trochę odtajał i że będzie tylko lepiej.
-    Dlatego, że przestałeś być moim asystentem.
-    Bo się spóźniłem ? - spytał się tak cichym głosem, że nie zarejestrowałby tego żaden podsłuch.
-    Nie było wczoraj ciebie przez cały boży dzień, w ogóle ciebie nie było ! 
-    Boga w to nie mieszaj ! - Giorgio nadludzkim wysiłkiem przystąpił do kontrataku.
-    I to wszystko ? Nie masz nic na swoje usprawiedliwienie ?!
-    Tak po prostu mnie wyrzucasz ? Na bruk ? Bez grosza przy duszy ? - charczał.
-    Tak. Może gdybyś wczoraj zadzwonił, uprzedził, wyjaśnił że nie będzie ciebie przez cały dzień… to może… A ja jak głupi czekałem…
-    Tylko się nie rozpłacz - wyszeptał Giorgio.
-    Sam widzisz, nie układa się nam współpraca. Basta ! - oznajmił rzymianin z prawdziwymi emocjami w głosie.
-    Nie miałem przy sobie komórki - udało się wydusić Kawce. Lourien spojrzał pytająco na byłego już swojego asystenta.
-    Jestem emigrantem, miałem pewne kłopoty - Giorgio wycharczał do ucha mistrza, ale więcej nie dał rady. Poszedł do baniaka stojącego pod ścianą i nalał sobie wody do papierowego kubka, o ! Teraz mógł mówić. - Lepiej, żebyś nie wiedział, ale naprawdę miałem swoje powody ! - nie krzyczał, ale mówiło mu się swobodnie, tak po ludzku, że słowa jakby same padały głośno i dobitnie, a on po latach odzyskał mowę. 
-    Jakie kłopoty ?! Jakie problemy ?! O czym ty mówisz ? Kto mas coś do ciebie ? Policja ? Mafia ?
-    Mniszki.
-    Co ?!
-    Słyszałeś. Chodziło o mniszki.
-    Sticazzi ! O kurwa !
-    Mniszki składają śluby czystości, jakbyś nie wiedział. Nie szlajają się z byle kim.
-    Nie ma o czym mówić, jesteś zwolniony. Basta !
-    Dobra, powiem. Musiałem opowiedzieć przeoryszy o swoim objawieniu, osobiście byłem w klasztorze, pojechałem tam, udałem się, ale moje objawienie nie zostało uznane. A potem zupełnie zapomniałem o pracy i wieczorem umówiłem się z dziewczyną.
-    Miałeś objawienie ? - w oczach Włocha skrywało się zaciekawienie pomieszane ze strachem.
-    No, miałem - Giorgio wzruszył ramionami. - Zdarza się - ponownie wzruszył ramionami.
-    I w dodatku świr - skwitował Lourien patrząc na zdjęcie rozebranej modelki na ekranie monitora. - Tam są drzwi - nie odwracając wzroku od zdjęcia pokazał palcem w kierunku wyjścia ze studia. 
-    No to bywaj - Giorgio chwilę postał bez ruchu ze wzrokiem wbitym w duże soft boxy, po czym powoli odwrócił się i spokojnym krokiem opuścił budynek. Niemrawo powlókł się do skutera. A gdybym mu obciągnął ? Pomyślał sobie, ale zaraz doszedł do wniosku, że to jak chwytanie się brzytwy, bo Lourien dobrze wie, że on nie jest gejem, więc będzie miał satysfakcję, że złamał luja, więc daruje sobie takie akcje, owszem, trzeba było facetowi obciągnąć, ale na samym początku, teraz jedynie wykorzysta i porzuci jak szmatę ! Nie dam sukinsynowi tej satysfakcji ! Mruczał do siebie same złe i gorączkowe słowa o wąsatym pedale.

Przyjechał na plac Aldo Moro do Instytutu Facolta di Lettere e Filosofia nieopodal głównego kampusu Sapienzy. Minął grupkę studentów na schodach, a potem słabo oświetlonym obszernym korytarzem przeszedł do drzwi gabinetu profesora Silvestra Pompeluniego. Zapisał sobie godziny poniedziałkowych konsultacji. Kiedy już wychodził z instytutu naszła go myśl, że właściwie co on sobie wyobrażał ? Że wszystko pójdzie jak po sznurku ?  Życie w wielkim mieście w wielkim świecie jest o wiele więcej skomplikowane, niż w jego małym miasteczku, z którego może i nie powinien wychylać głowy, ale stało się, nie miał już odwrotu, pośladki zostały trafione śrutem. Samo życie w Suwałkach wyglądało znacznie prościej, z jednym tylko prezydentem i wszystkim dobrze znanymi jego układami, ech, żadnych komplikacji i gier losowych, wszystko przejrzyste jak na stole planisty, przewidziane i uporządkowane. Tymczasem tutaj w Rzymie na wysokich obrotach ludzie pracowali całymi ciałami. Głowami, rękoma, nogami, sercem, układem nerwowym i krwionośnym, ale i biodrami też i nie tylko biodrami. Czuł się humanistą, antropologiem, prorokiem i obserwatorem, być może kiedyś nawet doktorem, więc wpuścił w ruch całe swoje ciało.    

Z uczelni pojechał prosto do biblioteki Sapienzy. Po drodze zjadł makaron i wypił kawę. W końcu zmęczony ślęczeniem nad książką Octavia Paza i wertowaniem fragmentów z Przemian Owidiusza, Boskiej komedii Dantego, Odysei, dialogów Platona, Eneidy Wergiliusza, nieznanego w Polsce dramatu Seneki Medea, Życia pitagorejskiego Jamblicha, Żywotu Pitagorasa Porfiriusza, dzieł Proklosa, Plotyna, nawet Don Kichota, zadzwonił do Ramony. Wyjaśnił w jakiej znalazł się sytuacji i poprosił o nocleg. Piękna Włoszka mieszkała w dużej willi rodziców, więc kiedy podjechał na obszerny, wysypany żwirem parking chyba nikt z rodziny w środku nie zauważył jego obecności.

-    Więc nie masz teraz nawet pracy ? - zagadnęła Giorgia, kiedy zaprowadziła do siebie kolegę ze studiów doktoranckich.
-    Nieszczęścia chodzą parami.
-    Nie nazwałabym tego nieszczęściem. W końcu uwolniłeś się od tej złej kobiety !
-    Nie znasz jej, nie jest zła, ale masz trochę racji. Jestem teraz goły i wolny. Nie mam gdzie spać i jestem właściwie bez grosza, to co mi zostało wystarczy na benzynę i skromne posiłki, w końcu będę musiał pójść do normalnej pracy. Trochę odłożyłem, ale nie mogę ruszyć, opłacę za to studia, dyplom, książki i dobry garnitur na konferencje naukowe.
-    Nie będzie chyba tak źle, przy mnie nie zginiesz - mrugnęła mu czarownym okiem. - Znam właściciela jednej z pobliskich pizzerii, nie chcesz może rozwozić pizzy ? Tak na początek ?
-    Czemu nie. Mam skuter, lepiej poznam miasto, nawet chętnie.
-    Mówiłeś coś o zdjęciach, że chcesz zrobić album o Rzymie. Jakiś czas temu wspominałeś.
-    A tak, ale dopiero w planach. Na razie zbieram materiał, a teraz nie mam nawet swojego laptopa, został u Carli. 
-    Możesz pracować na moim. Pogadam ze znajomymi, Marco zna kogoś w ANSA.
-    Włoskiej agencji prasowej ? Nie pomyliłem się ?
-    Nie, ale praca nie jest od jutra, dopiero za jakiś czas. I nie za żadną prowizję od sprzedanych zdjęć, ale normalnie na etat !
-    Na etat ?! No nie wierzę !
-    Ponoć jesteś wierzący - podeszła do mężczyzny.

Był jej. Miała teraz Jerzego na wyłączność i chyba ta myśl wyzwoliła w Ramonie gwałtowne podniecenie.

Oddali się gorącej miłości kochanków, smakowali nawzajem swoje ciała. Jerzy delektował się włoszczyzną, Ramona kosztowała Polonię. Nietypowe to były smaki, niecodzienne. Giorgio nie jadał zbyt często zup, wywarów warzywnych na mięsie, ale nie cierpiał z tego powodu, bo był raczej amatorem surówek ze świeżych bądź kiszonych warzyw, nie zaś ziemniaczanych sałatek, poza tym od ziemniaków rośnie brzuszek. Degustował więc włoszczyznę bez oznak przejedzenia. Ramona zaś nie znała egzotycznej Polonii, ale już kochała, choć nie przyznałaby się przed sobą, że to jakaś niezwykła atrakcja, pałaszowała z równym apetytem tak jak poprzednie ogórki, ten nie smakował ani lepiej, ani gorzej, ale ważne że własny.

Za nimi stał włączony telewizor, ale z wyciszonym dźwiękiem, a właśnie na kanale RAI pokazywali zdjęcia z opanowanych przez zombi Suszwałk, potem pojawiły się wypowiedzi czołowych europejskich epidemiologów ze spoconymi czołami i szyjami, przepoconymi kołnierzykami, z wypiekami na twarzach, którzy rozważali realne ryzyko przeniesienia choroby w inne rejony Unii Europejskiej i USA. Na szczęście nic nie było słychać, choć tragiczny wyraz twarz dziennikarza prowadzącego wiadomości nie zapowiadał niczego dobrego. Sytuacja wyglądała na bardzo poważną.    

Następnego dnia po południu Jerzy podjechał via Garibaldi do Trastevere, gdzie na górze znajdował się kościół San Pietro in Montorio, z którego to tarasu rozciągał się piękny widok na cały Rzym. Warto tu się udać zaraz po przyjeździe do Rzymu, jak też uczynił ksiądz Piotr w powieści Zoli.

Nieopodal, ale trochę poniżej tarasu i kościoła znajdowała się duża pizzeria, w której Giorgio zgłosił się do właściciela Matteo, szefa który nie wynosił się ponad swoich pracowników. Od przyjaźnie nastawionego do świata sympatycznego Włocha dostał długą listę adresów i stos pizzy zapakowanej w białe kartony schowanej do czerwonych futerałów i tak objuczonym skuterem niczym azjatycki osioł ruszył w pierwszy objazd po okolicy. Błądził co niemiara, ale inaczej się nie dało, bowiem nie miał zamontowanego przy kierownicy GPS-u . Co jakiś czas wyciągał z kieszeni smartfona i wpatrywał się w mapę Google`a, a przy tym musiał uważać na wąskich uliczkach. Jeśli mógł, to parkował na chodniku, dobywał ze spodni telefon i starał się zapamiętać całą trasę.


                                                                                  

Prawda i sprawiedliwość są klejnotami koronnymi indywidualnej moralności.

Czarodziejska góra, Thomas Mann
Fragment rozmowy Settembriniego z jezuitą Naphtą
Arcydzieło epoki nowożytnej - o Czarodziejskiej górze autor Adam Bolewski


Dojechał do trochę przykurzonej, wysokiej kamienicy z drewnianymi okiennicami i wielkimi drewnianymi drzwiami zaokrąglonymi u góry z jasnego i ładnie wykończonego drewna z dwiema żelaznymi kołatkami pośrodku, które to były zamknięte. Obok bramy wisiała metalowa tabliczka informującą o tanich mieszkaniach na wynajem. Zadzwonił domofonem pod numer, który miał zapisany na kartce, po chwili usłyszał głośne bzyczenie.

-    Buongiorno  !
-    Dzień dobry ! - odezwał się ktoś z głębi mieszkania dobrze znaną Jerzemu melodią języka.

Giorgio sam nie wie dlaczego, ale zamierza udawać Włocha. Może spowodowała to znajoma, ale i jednocześnie jakby obca melodia języka rodzinnych Suszwałk ? Jakby jego języka, a jednocześnie nie jego. Jakby część samego Jerzego i jednocześnie kogoś zupełnie obcego. Rozpoznawał siebie i jednocześnie kogoś obcego. Dziwne to było uczucie. Z korytarza wynurzył się facet z odstającym brzuchem, pod krótkim wąsem a la prowincjonalny i w białym podkoszulku, które to odzienie jeszcze bardziej podkreślało otyłość  jegomościa, widocznie dopiero szykującego się do śniadania. Typ był śniadej cery i o sporym, naturalnym owłosieniu szczególnie pod pachami, na torsie, trochę mniej na nogach i rękach. Biały podkoszulek wsunął w szorty oliwkowego koloru, a może khaki, trudno dokładnie powiedzieć.

-    Carbonara ? - upewnił się grubas.
-    Si.
-    Staszek ?! - zrobił pół obrotu do tyłu i zawołał kumpla.
-    Taak ?! - odkrzyknął ktoś z warszawska przeciągając samogłoskę.
-    Chodź no tutaj ! Przyjechała pizza ! Masz drobne ?!

Pojawił się Stach w samych tylko bokserkach i nieco zamglonym wzroku. Nie pił jeszcze kawy i w ogóle był wczorajszy.

-    W tym białym podkoszulku wygląda wuj jak rasowy seryjny morderca - zażartował Stach. - Pan Włoch pewnie nic nie rozumie - dodał drapiąc się po włosach i wpatrując się w niekumatą fizis rozwoziciela ciepłego jedzonka. Zaraz weźmie porządny prysznic, zmyje cały brud autokaru i wczorajszych wędrówek po mieście.  
-    Na szczęście nie muszę nikogo udawać - zaśmiał się wuj Fryc. - Szczycę się tym czego dokonałem.
-    Nie ujmuję zasług - wesoło odpowiedział bratanek tym razem drapiąc się po prawej łydce.
-    Czerwoną zarazę tępiłem na ile potrafiłem.
-    A wujek wiele potrafi.
-    A nie ? Dwie setki komuchów z okładem to mało ?
-    I do piachu.
-    Najpierw był kwas, potem do piachu !
-    Ale skończyło się eldorado.
-    Żebyś wiedział - westchnął Fryc. - Przyjdzie nam… - miał dokończyć, ale zreflektował się, że Włoch czeka na pieniądze.
-    Panie Włochu, ile ?
-    Quanto ? - zapytał Staszek rozwoziciela pizzy.
-    Nove euro.
-    Staszek ile to jest nove euro ?
-    Dziewięć - Fryc pogrzebał chwilę w portfelu i wręczył dostawcy banknot dziesięciu euro.
-    Grazie - Kawka podziękował obojętnym tonem i wyszedł z mieszkania.


Następne zamówienie było w budynku z naprzeciwka, ale zanim wszedł do ośmiopiętrowej kamienicy, jak policzył, bowiem siedem pięter nie występowało w rzymskiej architekturze, jako że z tylu pięter składał się czyściec Dantego, zadzwonił telefon od Carli.

-    Wiesz już ?
-    Niby o czym ?
-    O zombi w Suwałkach.
-    Moich Suwałkach ?
-    A znasz jakieś inne ?
-    Są jeszcze w Małogoszczy.
-    Chcesz się czegoś dowiedzieć czy nie !?
-    Mów !

Jerzy jest porażony złą nowiną i ucieka się do bożej miłości i opatrzności. Przypomina sobie słowa świętej Teresy z Avila, które podczas wertowania książek w czytelni Sapienzy znalazł w książce jezuity Jacka Bolewskiego: „Nic jak Bóg”.


Niczym się nie trwóż,
Niczym nie przejmuj,
Wszystko przemija.

Bóg się nie zmienia,
Cierpliwość w końcu
Wszystko osiąga.

Temu, kto z Bogiem,
Nie brak niczego.
Sam Bóg wystarcza.

Teresa z Avila




 VIRTUTE DECET NON SANQUINE NITI / Oceniaj ludzi według cnót, a nie pochodzenia.





Zadzwonił, ale nikt nie otwierał. Nacisnął klamkę drżącą ręką - po rozmowie z Carlą jeszcze dygotał, w lewej łydce panoszył się skurcz, serce kołatało co chwil parę, a mięsień prawego nadgarstka nie chciał się uspokoić, tylko drgał, bezczelnie drgał - duże i ciężkie drzwi puściły, więc wszedł do przestronnego i zadbanego przedpokoju jasnego mieszkania. Nie śmiał iść dalej. Wtem z prawej strony wyszła afrykańska modelka z papierosem w lewej dłoni, na której brązowej, połyskliwej skórze odbijały się ciepłe kolory mieszkania. Krótka, zwiewna sukienka z dużym dekoltem zakrywała jedynie do połowy piersi podtrzymywane gustowną i oszczędną czerwoną bielizną, odsłaniała na całej długości seksowne nogi wbite w korkowe sandałki na obcasie. Giorgio aż przysiadł z wrażenia. Piękność o ciemnej skórze pozdrowiła Kawkę po angielsku, po czym zapytała o cel wizyty. Miał wrażenie, że puściła do niego oko, ale nie miał czasu na analizowanie sytuacji, odpowiedział więc, że to chyba pomyłka, bo rozwozi pizzę i przeczytał z kartki numer mieszkania, które miało znajdować się po drugiej stronie korytarza. Przepraszał chyba zbyt długo jak na człowieka z pizzą przystało, ale seksowna Afrykanka nie puściła oczka, ani nie uśmiechnęła dwuznacznie, widocznie uznała, że zaszła pomyłka. Na odchodne zapytał czy pochodzi z Afryki, przytaknęła, jest z Tangeru, na co on, że czytał o Tangerze u Burroughs`a, na co ona, że nie zna mena, na co on, że jest chyba modelką, na co ona, że owszem, że za kilka dni ma pokaz mody, poprosiła, żeby chwilę poczekał, wróciła z zaproszeniem na pokaz Versace, Kawka podziękował i zapytał czy może przyjść z aparatem fotograficznym i że ma na imię Giorgio, Florentine rozbawiło pytanie i uśmiechnęła się rzędem równych, białych zębów. Zapytała może czy nie chce zapalić ? I podała papierosa. Zaciągnął się i kiedy wydmuchał biały obłoczek, poczuł że pozbył się napięcia i że jakby poweselał. Nabrał ochoty na konwersację. Ciężar pachnącego ciasta przypomniał mu jak tu się znalazł, więc kiwnął głową pięknej nieznajomej i szybko wyszedł, bo czuł, że ślina zaczyna mu kapać z ust i sączy się po szczęce.

Kiedy już zamknął za sobą ciężkie drzwi usłyszał jak serce wali i łomocze, nie wiedział co mocniej podziałało na jego wyobraźnię, ciało Florentine, jej życzliwe usposobienie, skręt, seksowna uprzejmość, egzotyczny klimat czy wszystko razem.  

Teraz już bez problemu odnalazł prawidłowy adres, wszedł do ponurego, brudnego mieszkania jakby lepiącego się od resztek, które pozostawia po sobie człowiek podróżujący. Ale pieczara, pomyślał. Mieszkają tutaj jacyś emigranci albo biedni turyści, którzy wolą zaoszczędzić na porządnym hostelu. 

-    Buon Giorno ! - zawołał w głąb ciemnego korytarza.
-    Jestem w kuchni ! - odpowiedziało mu echo, a właściwie męski głos również jakby znajomy, który nie wzbudzał żadnych zastrzeżeń natury psychologicznej.
-    Proszę wejść !
-    Pizza.
-    Rozumie pan po polsku ?
-    Całkiem dobrze.
-    Widziałem, że wchodził pan do kamienicy naprzeciwko. Do kogo, jeśli można wiedzieć ?
-    Do dwóch mężczyzn, to żadna tajemnica.
-    Starszy trochę włochaty z odstającym brzuchem i młodszy postawny, dobrze zbudowany, ale bez nadwagi ciemny blondyn ?
-    Si.
-    Mówili coś ?
-    Coś o komuchach - inspektor Mirosław Szarawy cały poczerwieniał, co ubawiło Jerzego.
-    Coś jeszcze ?
-    Jest pan z policji ?
-    Skąd taki domysł ?
-    Tak mi się zdawało.
-    Jestem prywatnym detektywem - Szarawy skłamał bez mrugnięcia okiem.
-    Z Suszwałk ?
-    A skąd pan wie ?! 
-    Poznaję po akcencie, tamten grubszy chyba też jest z Suszwałk, ale mogę się mylić.
-    To pan też z Suszwałk ?
-    Ja też. Już pan wie ?
-    A o czym mam wiedzieć ? - zapytał niepewnym głosem.
-    O epidemii zombi w naszym mieście.
-    Jakiej epidemii ?!
-    Miasto praktycznie nie istnieje. Wojsko zamknęło szczelnie Suszwałki i czeka aż wszyscy umrą z głodu czy wykrwawienia. Miały być korytarze humanitarne, ale…nie ma.
-    Są ocaleni ?! Po domach ?! Chowają się ?!
-    Zgadza się, czeka ich okrutna, powolna śmierć głodowa, chyba że…
-    Chyba że ktoś opanuje epidemię ?
-    Chyba, że ktoś zrzuci im jedzenie i wodę. Woda też już może być zarażona.
-     Ja pierdolę ! - wszedł w słowo Kawce. - Kurwa ! Ja pierdolę ! Kurwa ! Fuck ! Tamci dwaj wiedzą ?
-    Chyba  wiedzą, mówili coś o zarazie i setkach trupów.
-    Jezuu !… Stracimy okazję zabezpieczenia dowodów zbrodni Fryca.
-    E, to chyba nie tak. Oglądał pan Znation ? To się nazywa udzielać komuś łaski. Zombiaka nie da się wyleczyć, można mu tylko pomóc odejść z tego świata.
-    Człowieku, nie masz pojęcia o czym mówisz.
-    Dobra, nieważne, też jestem w stresie. Należy się dziewięć euro.
-    Co ?
-    Za pizzę należy się dziewięć euro i już mnie nie ma.
-    Co ?
-    Czmycham.


U Carli w winiarni.

„Kobieta, która idzie za głosem wielkiego uczucia, nie traci szlachectwa duszy, choćby była zamężną”. Bez dogmatu. / Światła i kwiaty, Myśli. Henryk Sienkiewicz


                                Balanga trwała na całego, bowiem kiedy do hipisów w końcu dotarło, że Suszwałki praktycznie już nie istnieją, to kochane miasto ich wspomnień, że nie ma już za kogo się mścić, uderzyli do Barbary - prezydenta na wychodźstwie - w puchara. Rzygoń-Wysocka obiecała, że jako wciąż oficjalnie sprawująca obowiązki prezydenta pomoże metalom na tyle, na ile będzie w stanie, a dzisiaj tego smutnego dnia zaprasza do swojego stolika. Carla przyniosła kilka butelek przedniego wina własnej roboty, nie żadnego cienkiego wyrobu, ale mocnego agresora.
I nawet ksiądz Bazyl nie protestował. Wszyscy za obopólną zgodą rozpijali kolejne butelki, a współczująca Carla gorąco zapewniała, że piją na jej koszt, że zawsze będzie wspomagać Polaków na emigracji. W końcu grupa Barbary przekroczyła przyzwoitą miarę, słodka Włoszka uśmiechała się zalotnie do podstarzałych hipisów, ksiądz Bazyl wpatrywał się w oczy bądź co bądź zamężnej Barbary, a Carla chłodnym wzrokiem oceniała zalety Psa i Maga, Rynasa nie brała pod uwagę. Pogoda tego dnia była wyśmienita, gorzka, cierpka, a ciepło wciąż unosiło się z wszech otaczających murów. Nagle Barbara z księdzem zrobili ślimaka. I trwali w pięknie, smakowali miłość. Prezydent czochrała księdza po seksownych, ciemnych od żelu włosach. 


Wówczas rzekli czarownicy do faraona: Palec to Boży, ale serce faraona pozostało uparte.
Wj 8,15.
Ja wyrzucam demony mocą palca Bożego.
Łk 11,20.


Litwin znowu urżnął się jak nieboskie stworzenie, natomiast sprzedawcom i kupującym, turystom i przypadkowym ludziom na placu błogosławił sam Giordano Bruno, wówczas wszystkich przenikała dusza świata, nawet nieprzytomnego Ramzesa. W Barbarze po raz kolejny odezwała się  dzika natura, kiedy Federica zapytała o Kawkę. Czy sprawa nadal aktualna ? Czy będzie miała coś do roboty poza piciem ? Znudzona konsjerżka, do której nikt jeszcze się nie dobierał, pod wpływem wewnętrznego impulsu miała ochotę na jakiegokolwiek działanie, a że wlała w siebie potężną dawkę wina skończyło się na pijackim zapale. 

-    Dopadnę go ! - krzyknęła Barbara zebrawszy po pewnej chwili wszystkie myśli do tej pory rozproszone przez duże ilości alkoholu.
-    Daj spokój Barbara ! - wtrącił Pies. - Już po wszystkim, pozamiatane ! Miasta praktycznie nie ma, nie istnieje, finito !
-    Nie po to leciałam aż z Chicago, gdzie mnie chciano i pożądano... ! Żeby teraz odpuścić, nigdy ! I to teraz, kiedy jesteśmy tak blisko zamachowca.
-    Wiem coś o tym, mówi prawdę - stwierdził ksiądz Bazyl z przekonaniem w głosie.
-    Miasta już nie ma, wiem kurwa, że nie ma ! Ale ja nadal żyję i nie daruję upokorzenia, które mi zadał ! - biedna kobieta była bliska łez.    
-    Nam już nie zależy - oznajmił Krokodyl i wzruszył potężnymi ramionami. - Zresztą mam pewną teorię na temat Giorgia Kawki, myślę że zaszło zbyt wiele zbiegów okoliczności, aby przejść obok nich obojętnie, nie powiązać ich ze sobą i nie spróbować wytłumaczyć tak niepojętych rzeczy. Być może Kawka jest jedynie fragmentem układanki.
-    Cały czas myślisz o swojej dupie - stwierdził lakonicznie Pies jakby podsumowując obecną sytuację Barbary.
-    O, przepraszam ! Ona myśli o swoim lewym pośladku ! - wtrącił mocno zawiany ksiądz Bazyl.
-    Nie twoja sprawa o czym myślę ! - skwitowała Barbara podniesionym i lekko drżącym tonem. - Muszę zadzwonić. - Ręce jej trzęsły się, z trudem wybrała numer. 
-    I co mu zrobisz ? - Pies nie dawał za wygraną. - Suszwałk już nie ma, nie rozumiesz, że to koniec ?! Koniec miasta i nasz też koniec.
-    Przypierdolę mu !
-    Upiłaś się - skwitował Pies wzruszeniem ramion.

Barbara chwyciła za pustą butelkę po szampanie i chyba chciała ją rozpierdzielić o bruk placu, ale chwiejność dała o sobie znać i zaczepiła o coś obcasem. Całym ciałem leciała zgodnie z wektorem siły ręki, którą zdążyła zamachnąć się i poleciałaby na twardą brukową kostkę, gdyby Pies nie wykazał się ponad przeciętnym refleksem i nie złapał Barbary w pasie tuż nad ziemią, za co go ofuknęła zamiast podziękować. Nieźle już była wstawiona.

-    Niech sobie idzie, ile może pić ? - filozoficznie czy nieco flegmatycznie do rozmowy przyłączyła się Federica, czuła bowiem, że  jeszcze trochę więcej wina, a sama rzuci się na któregoś z hipisów i zacznie ujeżdżać nieużytego chłopa.
-    Co na to powie nam pismo święte, drogi księżulu ? Powiedz coś mądrego, a może trafi do jej pustego łba. Zawsze trzeba mieć nadzieję, choć nadzieja to ponoć matka głupich, jak mówią. - Pies jedną ręką trzymał się za szyję, w którą dostał z piąchy Barbary, a w drugiej dzierżył kieliszek z upitym winem.
-    Barbara to silna kobieta, w końcu zrozumie, że człowiek zawsze może wznieść się ponad swój instynkt i przebaczyć.
-    O właśnie ! Dobrze powiedziane, księżulku - uniósł do góry wskazujący palec, a potem dolał sobie wina.
-    Ewangelia Mateusza porusza temat zemsty - ksiądz Bazyl wstał i zaczął deklamować księżowskim tonem. - „Jeśli bowiem darujecie ludziom ich przewinienia, to również i wam daruje Ojciec Niebieski. Lecz jeśli nie darujecie ludziom, to i wasz Ojciec nie daruje wam przewinień”. Koniec, kropka. - Nieco się zachwiał kończąc i musiał przytrzymać się brzegu stołu, żeby nie stracić równowagi, klapnął ociężale na krzesło, sięgnął po kieliszek i wypił trochę wina, jakby po wygłoszeniu długiego kazania zaschło mu w gardle. Wino wchłonęło w siebie ciepłe promienie słoneczne i dzięki temu nabrało przecudnego koloru.
-    Nic nie ma o narkotykach ? - Krokodyl zapytał z głupia frant.
-    Że czy w Piśmie Świętym jest coś o narkotykach ? - ksiądz Bazyl spojrzał bystro na hipisa.
-    Dokładnie w Nowym Testamencie czy jest coś ? - Krokodyl doprecyzował.
-    Nie ma, ale ewangelista Mateusz mówi o czymś ważniejszym, kiedy pisze: „Bo gdzie jest twój skarb, tam będzie też twoje serce”. 
-    Ja to skądś znam… - Krokodyl prawą ręką potarł wygoloną brodę niczym antyczny filozof pełen zadumy nad zagadkami wszechświata.
-    To z Pana Samochodzika i templariuszy Nienackiego - przypomniał Pies. - Każdy z nas chyba to kiedyś czytał, czy nie ?
-    O nie ! To z Pisma Świętego - kategorycznym tonem zaprotestował ksiądz Bazyl.
-    Naturlich, ale wracając do kwestii narkotyków dziwi mnie, że Biblia o nich nie wspomina.
-    Wszystko co do zła prowadzi jest złe - ksiądz Bazyl na wszystko miał dobrą odpowiedź.
-    Barbara pudruje sobie nosek, stąd moje pytanie do księdza. Ksiądz też coś wciąga albo łyka ? Proszę się nas nie wstydzić, teraz prawie każdy diluje albo bierze i diluje. W naszych Suwałkach na przykład narkotyki to chleb powszedni, co drugi lubi walnąć sobie kreskę albo zakurzyć trawkę przy browcu, no nie chłopaki ? Nie jest tak ? Im większe miasto, tym więcej towaru - amfy, trawy i koki. A w stolicach za działkę robią ci loda. Zagajam nie od parady, jesteśmy w wielkim Rzymie. A ksiądz z jakiego jest miasta ?
-    Z Wrocławia, ale moja parafia jest teraz w Chicago wśród drogiej Polonii. Wiem, że Barbara lubi sobie poprawić nastrój, ale robi to z umiarem. I nie częstowała mnie, mogę was wszystkich zapewnić. Raz czy dwa wypaliliśmy razem skręta, to wszystko, nic więcej. Na rozluźnienie. - ksiądz Bazyl uśmiechnął się w taki sposób, jakby chciał powiedzieć, że przeprasza jeśli zgorszył swe owieczki, choć wiadome było, że nie z owieczkami, ale z wilkami miał do czynienia.   
-    I na długo ksiądz opuścił Chicago ? - dopytywał Pies.
-    Gdyby to ode mnie zależało już bym wracał, ale do Rzymu razem z Barbarą wysłał mnie ksiądz proboszcz, więc wola nieba, z nią się zawsze zgadzać trzeba.
-    Proboszcz księdza wysłał… ? - Pies nie mógł darować sobie odrobiny ironii w głosie.
-    Tak, proboszcz, wola nieba…
-    Z nią się zawsze zgadzać trzeba - dokończyli razem z księdzem Bazylem, po czym hipisi wybuchnęli zbiorowym rechotem niczym małomiasteczkowe prostaki. 


Nikt nie mógłby wymyślić takiego miasta jak Suszwałki.
Parafraza z nieznanego mistrza.

Miasto, które rządzi się swoimi prawami.
Zasłyszane o Suszwałkach i innych miastach-państwach

Suszwałki opanowane przez zombi. Przepowiednia wielkiego poety Tadeusza Różewicza:

Krzyczałem w nocy

Umarli stali
W moich oczach
Cicho uśmiechnięci

Tadeusz Różewicz, Poemat Otwarty, 1955


-    Żyjecie ?! - Barbara odeszła kawałek dalej od winiarni i stanęła na placu nieopodal straganów z owocami i warzywami; zadzwoniła do straży miejskiej.
-    Ledwo się trzymamy pani prezydent - odpowiedział smutny głos.
-    Brakuje wam czegoś ?
-    Chyba wszystkiego.
-    Jak wygląda sytuacja ?
-    Wojsko nie wypuszcza z miasta, uciec więc nie możemy. Wszyscy powariowali.
-    Mógł ktoś jeszcze przeżyć ?
-    Pewnie tak, jeśli są jeszcze jacyś zdrowi ludzie, to siedzą zabarykadowani w domach.
-    Który to już dzień jesteście odcięci od świata ?
-    Trzeci już.
-    I nikt do was nie dzwonił ?
-    Na początku odezwało się wojsko i kazało na dupie czekać !
-    Jak to ?
-    Nie ma żadnego korytarza humanitarnego. Rząd zrobił nas w chuja. 
-    I nikt więcej nie zadzwonił ?
-    Nikt z rządu nie dzwonił. Może premier nie wie, że przetrwaliśmy, nie miał kto poinformować. W ministerstwie też pewnie nic nie wiedzą.
-    W jakim ministerstwie ?
-    Naszego księciunia, sam pewnie uciekł do stolicy i czeka aż się tutaj pozagryzamy. 
-    A radni ? Nie próbowali się skontaktować ?
-    Nie ma prądu. Kto ma prywatny dzisiaj jeszcze telefon na kabel ? Jeśli mieli sprawne telefony albo zapasowe baterie, to dzwonili do Białegostoku albo Warszawy, żeby czegoś się dowiedzieć ma się rozumieć. Jeśli pani prezydent znajdzie kogoś przy telefonie proszę dać nam znać !
-    Zadzwonię do was, jak tylko czegoś się dowiem !
-    Dziękujemy ! Najgorzej jest z jedzeniem. Zjedliśmy już wszystko, nawet ostatni cukier do kawy.
-    A kawę ?
-    Kawę wypiliśmy, mamy instant. Woda jest.
-    Rozumiem, podła musi być taka kawa bez odrobiny cukru. Czekajcie.

Barbara zastanawiała się przez chwilę, po czym wybrała numer do Zdziśka de Nogi. Dzwoniła kilka razy, w końcu odebrał.

-    Jestem w rozpaczy, Barbara !
-    Masz co jeść ?
-    Nie o to chodzi. Po prostu cholernie źle się czuję. Alicja pociesza mnie jak może, ale… - głos Zdzisława de Nogi załamał się. - Nie wiem co dzieje się z moimi dziećmi !?
-    Nie wróciły do domu ?
-    Jak pomyślę, że latają oszalałe po ulicach..., jak ci debile…, wystarczy wyjrzeć przez okno.
-    I co jeszcze widać przez okno ?
-    Biegających zombi, cholernych, parszywych zombi. Kilku niezarażonych siedzi w tirach i próbuje ich taranować, żeby wyjechać z miasta. Zmasakrowane, porozrywane ciała leżą na Utracie. 
-    Chcą uciec z miasta ? Może brakuje im wody i jedzenia i na coś liczą, o naiwni !
-    Pewnie chcą zdążyć na czas z ładunkiem, ale zombiaki czepiają się kabin, uderzają ciałami w szyby, widziałem jak któryś z nich tak mocno rzucił się głową na okno, że roztrzaskał sobie pół czaszki i polazł taki dalej, wyminął tira, kaleka zombi. - Zdzisław zaśmiał się przez łzy.
-    Mało śmieszne.
-    Można się przyzwyczaić. Potwory napierają na tiry od przodu i z boków i aż dziwne, że jeszcze nie rozbili żadnej szyby, może w tirach montują mocniejsze okna ? Wiesz coś może o tym ? To pytanie wciąż za mną chodzi.
-    Jaja sobie ze mnie robisz Zdzichu ? Taka hekatomba, a ty o jakichś szybach ? Miasto obróciło się w proch… Normalnie dostałbyś po uszach, ale teraz...
-    Właśnie ! Teraz jest zupełnie inaczej, żeby nie zwariować trzeba zająć czymś umysł. Ulica jest zawalona porzuconymi samochodami, nie łatwo jest przejechać przez Utratę ! Ocaleni tirowcy rozjeżdżają szalonych debili, zostawiają z nich krwawe, niekompletne, podrygujące ciała, które podnoszą się i wyglądają jak żywe trupy, inaczej nie można tego nazwać. Widok niesamowity, zrobiłem trochę zdjęć.
-    Nie wiedzą, że miasto jest zamknięte ? Wojsko ich nie wypuści, nie ma korytarza humanitarnego.
-    Nie mam pojęcia. Pewno czas ich goni, sama rozumiesz jak ważne jest pilnowanie terminów, rozwalają więc lelaków, ale zombi jest zbyt dużo, nic z tego sensownego nie wychodzi. Mówię ci, żal patrzeć. To, co po nich zostaje na jezdni, brakuje mi słów. Okropny widok Barbara ! Mówisz, że nie ma korytarza ?
-    No nie ma… Zdzisiu.
-    Opuścili nas ? Ale my ocalejemy, uwierz mi ! Wierzysz ?!
-    Wierzę. Trzymaj się ! Kontaktowałeś się z kimś ?
-    Jasne, że tak. Wszyscy zdrowi ukryli się tak jak my. Nasi sąsiedzi z naprzeciwka też są zdrowi, podzielili się z nami zapasami, dobrzy ludzie, akurat przed wybuchem epidemii zrobili zakupy na cały tydzień w Lidlu. Ale wciąż musimy być ostrożni, bo na górze mieszkają szalone potwory, w nocy słychać jak snują się po schodach z góry na dół i z powrotem. W dzień chyba śpią, bo jest cicho, ale uważamy, uważamy. 
-    A kto żyje z naszych ?
-    Stefan z rodziną zabarykadował się w domu na Lipowej, ulica prawie cała stracona, ale łebski Stefek w porę zabił okna deskami, szyby poszłyby się jebać.
-    Sfiksowałeś na punkcie szyb.
-    Teraz, kiedy nie ma prądu ciemno u niego jak lesie.
-    Ale do rzeczy.
-    Michaś Bohatyrowicz dzwonił do mnie z monopolowego, tłumaczył coś, że razem z Pawłem właścicielem zamierzają przeczekać epidemię w sklepie i żeby nie martwić się o niego i kumpla, bo ma farta i w ogóle, że nic lepszego w życiu go nie spotkało. Grasse był z żoną wieczorem w niedzielę w kościele, kiedy się zaczęło, wyobraź sobie, że w trakcie mszy świętej nagle kilku szaleńców wpadło do środka i wzbudziło popłoch wśród porządnych obywateli, niebywałe. Ksiądz przerwał mszę i uciekł do zakrystii. Takiego zombi jeszcze by tylko brakowało. Grasse był kiedyś w szkole ministrantem, dobrze znał kościół, więc z żoną też pobiegł do zakrystii i zabarykadowali się razem z księdzem. Drzwi niby duże, ciężkie, z grubego drewna, a zaczęły puszczać; chyłkiem drugim wyjściem udało im się przedostać na plebanię i pewnie teraz modlą się razem z innymi księżmi o cud. Prawdziwy cud, że wszyscy księża byli wówczas na plebanii.
-    Wiesz coś jeszcze o naszych, ale nie o tych, tylko wiesz, nie ?
-    Pozamykali się w mieszkaniach. Co do wyżywienia to chyba nie jest tragicznie, głodem nas nie wezmą, ale to się szybko zmieni, jeśli epidemia nie zostanie opanowana. Ale nie zostanie opanowana ? Prawda ?! Po co zamykaliby korytarz humanitarny, gdyby liczyli na koniec epidemii ? Przekaż Barbara rządowi, że nas ocalałych jest dużo i że będzie potrzebne jedzenie i czysta woda. Mają przecież helikoptery, żeby nam zrzucić, no nie ?! Wojsko na pewno ma helikoptery, tak czy nie ?! Orientujesz się ?  Niech nam zrzucą prowiant i wodę.
-    Rozumiem, nie gorączkuj się, nie wiem czy uda mi się nawiązać kontakt z wojskiem i rządem. Jestem jedynie prezydentem małego prowincjonalnego miasta i to jeszcze na wychodźstwie. Mam numer do Krzysztofa, dowódcy naszego pułku, w tej sytuacji może to być trudne, ale spróbuję, OK ? Zaraz zadzwonię.
-    Nic nie jest OK Barbara !
-    Źle się wyraziłam. Wiem, że bardzo nie jest OK, nie musisz mi tego dłużej tłumaczyć. Chciałam powiedzieć, że mam jasny ogląd sytuacji. Strażnicy miejscy już teraz nie mają co jeść. Ktoś z naszych mieszka w pobliżu straży, ale wiesz, naszych ?
-    Niech pomyślę. Sekretarz miasta mieszka jakieś sto metrów od straży.
-    A nie mieszka ktoś jeszcze bliżej ?
-    Sąsiadem Mietka jest naczelnik kultury Marchewka, będzie miał bliżej do straży.
-    Dobra, zaraz zadzwonię do Józka, a ty Zdzisiu oszczędzaj baterię w telefonie.
-    O niczym innym nie myślę, co za czasy, telefon chłodzę zimną wodą, dłużej wytrzyma.
-    Bądźmy w kontakcie. Bywaj !
-    Bywaj - pożegnał się przytłumionym głosem człowieka, który widział za dużo.

Barbara wróciła do stołu i zdawkowo powiadomiła kamratów o beznadziejnej sytuacji w Suszwałkach, a oni mimo tego beztroscy niczym wróbelki grali w remika. Znieczulili się na tyle dobrze, że nawet zaczęli się dobrze bawić w swoim nieco przypadkowym towarzystwie. Żygoń zastanawiała się czy dzwonić do pułkownika Krzysztofa Gerarda czy może nie lepiej zebrać więcej informacji o naszych z Ratusza. 

Nie minęła godzina, kiedy do prezydent zadzwonił ktoś z Polski.

-    Tu Grzegorz Tyberiusz z TVN-u - przedstawił się nienaganną polszczyzną dziennikarz. - Rozmawiam z panią prezydent Suszwałk Barbarą Żygoń-Wysocką ?
-    Tak, ale skąd pan wie, że przebywam we Włoszech ? Musiał pan wybrać odpowiedni prefiks.
-    Wieści szybko się rozchodzą.
-    Co pan chce wiedzieć ? Jak to się stało, że ocalałam ? To zwykły przypadek. Próbuję pomóc mieszkańcom jak mogę, dzwonię, dowiaduję się czego im potrzeba. Sytuacja jest krytyczna, wojsko robi co do nich należy, poza jednym. Dowiedziałam się, że nie ma korytarza humanitarnego i że ocalałych czeka śmierć głodowa. 
-    Sprawdzimy to. A służby ratownicze ? Ilu zdrowych ludzi jest w mieście ?
-    Wielu ! Ale epidemia jest chyba nie do opanowania, ale wciąż liczę na to, że ocalałych uda się wyprowadzić z miasta.
-    Kto pracuje nad opanowaniem epidemii ?
-    To informacje ściśle tajne, których nie znam, jestem tylko prezydentem małego, prowincjonalnego miasteczka, ale wierzę, że rząd zrobi wszystko, żeby pomóc ocalałym. Dopilnuję, żeby wojsko zrzucało z helikopterów prowiant i świeżą wodę, żeby pomóc przetrwać ocalałym. Nie możemy skazać ich na śmierć.  
-    Możemy zadzwonić do pani jutro ?  Czy to prawda, że epidemia wydostała się z miasta ?
-    A kto tak mówi ?
-    Ostatnia wiadomość, jaką nadało Radio 5 z Suwałk była z plaży w Krzywych. Kamera uchwyciła dziwnych ludzi przypominających zombi, którzy najpierw wchodzą na pomost, gramolą się krzywo uśmiechnięci, zaraz potem spycha ich do wody grupka pijanej młodzieży, skrzywieni wyskakują z wody jakby oparzeni zimną wodą i jeszcze bardziej powykręcani uciekają do lasu.
-    Znaczy się boją się wody.  
-    Na to wygląda.
-    To ważna wiadomość, trzeba ją przekazać wojsku i rządowi ! Może państwo w telewizji podzielą się tym spostrzeżeniem ?
-    Zaraz będzie relacja na żywo nieopodal granicy miasta Suszwałk. Będzie pani jutro pod telefonem przez cały dzień ?
-    Proszę dzwonić, ale ja też mam prośbę do pana. Chciałabym skontaktować się z marszałkiem województwa podlaskiego albo z jego zastępcą, mają wyłączone telefony.
-    Czy rozmawiała już pani z wojewodą podlaskim Tomaszem Tarasiukiem ?
-    Nie mogłam się dodzwonić. Proszę przekazać, żeby do mnie oddzwonił.
-    Rozumie się, na pewno przekażemy. Do jutra.

Barbara wróciła do stołu, wyglądała na trzeźwą. 

-    Teraz wszyscy będą dzwonić - powiedział ks. Bazyl do Barbary.
-    Pierdolę to, idę przypudrować nosek.
-    A wiesz co ?! - złapał ją za rękaw marynarki w pastelowym kolorze. -  Skoro Suwałk praktycznie już nie ma, a konto miasta w banku nadal istnieje, to może…
-    Chcesz, żebym ci coś kupiła ?
-    Pomyślałem sobie, że możemy opłacić któregoś z hipisów, żeby obserwował knajpę, a my kupimy rowery i pozwiedzamy miasto wzdłuż słynnej ścieżki rowerowej Via Appia Antica.
-    Hmm, pomyślę o tym, ale nie teraz, później. Dzisiaj warujemy u Carli, a jutro pomyśli się co dalej w związku tym wszystkim.
-    Zróbmy sobie wolne, bejbi.
-    Nie mów tak do mnie ! To, że mnie posuwasz nie oznacza, że możesz tak mówić ! Nie pozwalaj sobie. Wszystko kompletnie ci się pojebało, świat odwrócił się do góry nogami, a ty proponujesz mi wycieczkę rowerową ?! - twarz Barbary nabrała twardości. Do tej pory okrągła buzia przypominała teraz kształtem żelazną maskę; ksiądz wzruszył ramionami i odwrócił wzrok. Nie rozumiał, że właśnie teraz Barbara potrzebowała porządnego łomotania, żeby świat ponownie mógł stanąć na nogi.  


Pieśń nad pieśniami. Salomon.

Oblubieniec:
O jak piękna jesteś,
przyjaciółko moja,
jakże piękna !
Oczy twe jak gołębice
za twoją zasłoną.
Włosy twe jak stado kóz
falujące na górach Gileadu.
Zęby twe jako stado owiec
strzyżonych,
gdy wychodzą z kąpieli:
każda z nich ma bliźniaczą,
nie brak żadnej.

Oblubienica:
Powstań, wietrze północny,
nadleć, wietrze z południa,
wiej poprzez ogród mój, niech
popłyną jego wonności !
Niech wejdzie miły mój do
swego ogrodu
i spożywa jego najlepsze owoce !


Carla rozkołysanym krokiem podeszła do porządnie już zaprawionych hipisów.

-    Mogłabym zatrudnić was jako muzyków. Ramzes da radę ?
-    Pomożemy stanąć mu na nogi, ale jest kłopot z instrumentami.
-    Coś się wykombinuje.
-    Ale jak ?
-    Moja w tym głowa… ale najpierw pokażcie swoje zęby.
-    Jak u dentysty ?
-    Si. Kto pierwszy ?


Pies z Krokodylem czynili sobie honory, ale Carla winiarka bezceremonialnie przerwała te grzeczności i wskazała palcem na Psa. Siedziała na krześle z włączoną latarką, rozłożyła nogi i pokazała Polakowi, żeby ukląkł. Metal padł na kolona tuż przed krzesłem i otworzył paszczę najszerzej jak mógł niczym hipopotam szykujący się do pożarcia gnu. Włoszka zaś dokładnie ząb po zębie sprawdziła stan i kompletność uzębienia. Metalowym patyczkiem firmy Olaf&Swensonn kupionym na wyprzedaży opukała zęby z plombami, żeby sprawdzić czy dobrze trzymają i coś znalazła, parę szóstek do leczenia i jeden ukruszony kieł, ale tragedii nie było. Klawiatura prawie białych zębów Psa z zielonkawym osadem od zioła i szlugów prezentowała się całkiem nieźle. Restauratorka zrobiła na kartce wyrwanej z notesu drobiazgowy zapis uzębienia hipisa, podziękowała za fatygę, a po chwili poprosiła do siebie Krokodyla. Ten również ukląkł tuż przed Carlą, lecz nie tak gorliwie i ochoczo jak poprzednik, równie mocno rozdziawił paszczę, a że był bez brody, wyglądał nieco higieniczniej. Carla skrupulatnie powtórzyła badanie ,kręciła głową, na koniec zrobiła notatkę i podziękowała mężczyźnie przypominającemu Casanovę za poświęcony jej czas i że może się odezwie. I wtedy nieproszony Rynas nieskładnie padł chudymi, kanciastymi kolanami na posadzkę, wywalił długi i wąski jęzor do przodu jak jakiś zasuszony, pradawny jaszczur, zachwiał się i żeby utrzymać równowagę złapał rękoma za udo winiarki. Nie panował w pełni nad jęzorem, bo nadal znajdował się w wielkim upojeniu. A miał długiego, co warto odnotować.

-    A fe ! - krzyknęła Carla na widok mocno zużytej jamy ustnej starego metala. - Duże jaja, mały mózg ! - w kulturalny sposób wyraziła swoje wzburzenie, a może nawet szok.
-    Że co ? - Ramzes zdołał wybełkotać to jedno nieskładne zapytanie, bo jak wiadomo pił od rana.
-    Nie dałbyś mi rady nawet włożyć… I śmierdzi ci z gęby, jakbyś nie wiedział - podsumowywała wyprostowana i gotowa do konfrontacji, z założonymi rękoma na seksownych biodrach, na których widok Ramzesowi pociekła ślinka. 
-    Eee ? - Ramzes wytarł ślinę, ale miał wyraźne problemy z przezwyciężeniem bełkotliwej mowy.
-    Utrzymasz w ręku gitarę ?
-    Si.
-    A podoba ci się mój tyłek ?
-    Si.
-    To wiosło w garść i trzepnij sobie.
-    Miła z pani kobieta.
-    Jesteś wrakiem człowieka, truchło bardziej pasuje do ciebie niż dumne określenie homo sapiens. Ciągle na bani jak jakiś zjeb albo ćpun. Staje w ogóle ci jeszcze ? Czy musiałabym ciągnąć w nieskończoność ?
-    Przekonamy się ? - podniósł nieludzko pomarszczoną, wychudłą twarz i wciąż będąc na kolanach wejrzał w ciemne oczy gorącej kobiety z Południa.
-    Nie chcę ! - poderwała się z krzesła z obrzydzenia, a przechodząc obok kopnęła pijaka w kostkę.
-    Powiedziałam ci - odwróciła się do Ramzesa ­- co powinieneś zrobić ze swoim życiem, o ile oczywiście chcesz, bo możesz wrócić do picia. Daję ci dobrą radę, tyle jeszcze mogę zrobić dla ciebie. Fobie lecz samodzielnie.
-    Że co ?
-    Zwal sobie konia, durniu ! 
-    On u siebie w domu chodzi na czworaka, tylko przed nami udaje człowieka - wtrącił Pies, żeby rozładować atmosferę, a przy okazji pochwalić się oczytaniem przed dobrą panią.
-    Ja potrzebuję tych orgazmów, nie mogę codziennie być zalana w trupa, mam restaurację, odpowiedzialną pracę i dbam o dom.
-    Masz świętą rację - przytakiwał Pies i pogłaskał Carlę po włosach.

Carla przejechała po Psie powłóczystym spojrzeniem, a wzrok miała nieco szklisty jakby zamyślony, maślany.

-    Jaki jest  werdykt ? - nieco nerwowo zapytał Pies, który spodziewał się wygranej.
-    Masz lepsze zęby - stwierdziła autorytarnie i uśmiechnęła się do stojącego tuż przed nią hipisa z brodą i długimi włosami wiązanymi w kucyk. - Ale czy na pewno jesteś gotowy ? Znasz moje wymagania ? Potrzebuję porządnego wyłomotania przynajmniej dwa razy w tygodniu.
-    To nie problem, mogę zapewnić. A co z nim? - wskazał ręką na Krokodyla.
-    W rezerwie, mówiłam przecież, że coś się wykombinuje. Krokodyl może być na ławce rezerwowej albo dołączy czasami do zabawy na dwa baty. Wiecznie pijanego Ramzesa ubierzemy w czarne skóry z ponabijanymi srebrnymi ćwiekami, kilka ćwieków umieścimy na buźce, żeby wyglądał stylowo, dwa ćwieki wbijemy na nosie i po jednym damy w uszach, a na brwiach ile się zmieści. Jest łysy, więc doróbmy mu jeszcze rogi, dwa wielkie ćwieki i jeszcze ogon z końskiego włosia, przyszyję pijakowi na stałe nićmi chirurgicznymi, żeby się nie odlepił czy nie wyrwał. Kiedy nabierze stylu i eleganckiego wyglądu, zacznie do nas pasować, zrobimy z Litwina porządnego człowieka. Każe mu się warować posłusznie na czworakach i patrzeć radośnie jak będziecie mnie rżnąć. Nie będzie pić darmo, o na pewno nie - zaśmiała się donośnym rechotem.
-    Że jak ?
-    Będziesz mógł sobie pić wina ile chcesz, idioto, ale musimy cię porządnie ubrać, żebyś dobrze warował. 

Pies słysząc pochlebne słowa na swój temat zbliżył się do restauratorki na odległość oddechu, objął jej kształtną głowę, uniósł nieco do góry i mocno wpił się w jej słodkie i duże usta. Wyrósł na czempiona, solidnego zwycięzcę, faceta z wielkimi jajami, który nie boi się stanąć przed piękną kobietą i obnażyć swojej męskości. Wygrał trudny challenge, był z siebie bardziej niż wiele zadowolony, twarz hipisa emanowała dumą i obudzonym pożądaniem. Poszli zaraz razem na górę do łóżka Carli i Pies zgodnie z umową trzy razy pod rząd solidnie wyłomotał swoją panią, tak że znowu poczuła, że żyje niczym arabska księżniczka albo Madonna. Pies okazał się godnym następcą Giorgia.    

Kiedy wszyscy ludzie prezydent i reszta Rzymu ponownie zebrali się przy stole, ksiądz wystąpił z pewną propozycją. Właśnie zbliżał się konsystorz i w związku z tym wszyscy jak siedzą przy tym stole będą mogli zwiedzić wiele interesujących miejsc w Watykanie na co dzień zamkniętych przed turystami. Barbara wyglądała na zrelaksowaną, pewnie przypudrowała nosek. Włosy miała luźno rozpuszczone, które teraz z przyjemnością targał wieczorny wietrzyk.

-    Pochwaliłem się koledze, że jestem w Watykanie, a on zdumiony powiedział, żebym poczekał, bo ma dla mnie wiadomość, tylko musi jeszcze coś sprawdzić. Konsystorz ma się odbyć w przyszłym tygodniu. 
-    No to klawo ! - skomentowała Federica. - Urodziłam się w Rzymie, wychowałam, ale nie byłam jeszcze na żadnym konsystorzu.
-    A co to takiego ? - zapytał Ramzes, który od niedawna dopiero oglądał wielki świat.
-    O, to proste - ks. Bazyl potarł knykcie. - Tego dnia papież nadaje tytuły kardynalskie i nowo mianowanym eminencjom wręcza pierścienie i purpurowe kapelusze kardynalskie. Lud może poznać nowych dostojników i złożyć im gratulacje. Jest to dzień otwartych drzwi  w Watykanie i Brama Spiżowa stoi otworem przed każdym bez wyjątku.
-    Ho, ho, spotyka nas doprawdy niezasłużone szczęście - skomentował Ramzes.
-    Opowiedz coś jeszcze - poprosiła księdza Barbara.
-    Będziemy mogli przejść do Sali Błogosławieństw i pomachać ze słynnego okna zarezerwowanego tylko dla samego papieża.
-    Dałabym ci się wydmuchać w tym oknie - wyraziła się ostentacyjnie Barbara.
-    Pozwolisz, że nie skomentuję - oznajmił surowo ks. Bazyl. Nie podniósł głosu, panował nad emocjami, ale nie potrafi tego już za chwilę.
-    Możesz nie komentować, byleś dobrze rżnął - zaniosła się dzikim rechotem.
-    Przestań ! Nie możesz tak do mnie mówić ! Ja jestem… jestem księdzem ! - na te urywane zdania pełne oburzenia Barbara gruchnęła śmiechem, ksiądz jeszcze krzyknął doniośle: „ Bój się Boga ! ”, że z pół placu słyszało, poderwał się z krzesła i odszedł na kilka kroków, po czym zawrócił.
-    Wychodzę i nie wiem, kiedy wrócę - oznajmił zdenerwowany, wzburzony, znowu odszedł, postał chwilę nieopodal, ale kiedy uświadomił sobie, że się kiwa i świat nieco wiruje mu w oczach, ruszył prosto do w.c.
-    Możesz nie wracać - czule pożegnała kochanka pani prezydent.
-    Wracam do Chicago ! - odkrzyknął, kiedy już wchodził do winiarni.
-    Rób sobie co chcesz, człowieku - Barbara oznajmiła bardziej do grupy przy stole, niż do księdza Bazyla i zaśmiała się krótkim, urywanym śmiechem podstarzałej ropuchy.  


Dobro jest nie poza nami, lecz w nas i od nas tylko zależne.
Mądrość stoicka.

Pierwsza zdolność duszy świata to powszechny intelekt.
Giordano Bruno


Kasia i Maciek wchodzili na ukwiecony handlowym kwieciem plac św. Giordana Bruno, winiarnia Carli była otwarta, w rozbawionej gromadzie szybko rozpoznali rodaków emigrantów ucztujących przy dużym stole. Ten zachodniosłowiański rys objawiający się w sylwetkach, pochylonych plecach, zbyt mocno wysuniętych szyjach i nagłych, trochę gwałtownych, ale bynajmniej nie impulsywnych okrzykach. Polacy byli widoczni i słyszani już z daleka. Rozmawiano właśnie o szczegółach wycieczki do Watykanu, a w międzyczasie do stołu wrócił ksiądz Bazyl i wtedy młoda para Branickich podeszła do grupy wolnych duchów. Z początku nikt nie zwrócił uwagi na parę, ale ksiądz był chyba bardziej trzeźwy od pozostałych - bowiem Barbara, hipisi, Federica i Carla opróżnili w międzyczasie kolejną butelkę wina, kiwali się pochyleni jakby przygięci workiem kamieni - pomachał ręką do młodych Branickich. 

-    Jestem ksiądz Bazyl Plaszcz - podniósł się energicznym ruchem i wyciągnął dłoń w kierunku młodego mężczyzny.
-    Miło nam. Maciek Branicki z Białegostoku - mocno, wręcz żarliwie uścisnęli sobie ręce rodacy na obczyźnie.
-    Katarzyna Pliska z Suszwałk - oznajmiła pogodnym tonem i zaciekawieniem.
-    Jeszcze nie żona ? - podjął przytomnie ksiądz, ale widząc zakłopotanie na twarzy Branickiego, którego plany najwyraźniej nie wybiegały tak daleko; roześmiał się rubasznie, więc trochę zbyt głośno i prostacko. Zaprosił do stołu szerokim gestem ręki. Carla wstała, żeby przynieść brakujące kieliszki do czerwonego wina.
-    Zapraszany do wina - krótko oznajmiła Włoszka do przybyłych i odeszła od stołu, żeby pogrążyć się w czeluści przednich butelek wina zachomikowanych w piwnicy na lepsze czasy. Pies wziął na siebie obowiązki gospodarza w jak najbardziej spontaniczny sposób i rozpoczął staropolskie powitanie, bowiem Polacy poza domem są pełni manier dawnych złotych czasów szlacheckiej państwowości sprzed trzech czy czterech wieków, a więc z epoki bardzo mocno archaicznej zwłaszcza w dobie rewolucji informatycznej. Chociaż staropolszczyznę obcokrajowcy odbierają jako średniowiecze, zwłaszcza protestanci, to pośród samych swoich dawne te czasy wywołują pozytywne konotacje i są powodem do dumy narodu emocjonalnych i intelektualnych karłów.
-    Mówią na mnie Pies - wyciągnął dłoń, by serdecznie obmacać Katarzynę, a językiem mokrym, a gorącym wylewnie obślinić, bowiem gorący facet był z naszego hipisa.
-    Magnus albo Krokodyl, dla przyjaciół Mag - szeroką grabą złapał za młodą i niewielką rączkę Katarzyny, tak że musiał wywrzeć spory ucisk na każdy por delikatnej skóry białostoczanki, aż oczy jej się zeszkliły.
-    Mag od maga… takiego czarodzieja ? - Katarzyna chciała się upewnić, że dobrze usłyszała.
-    Od alchemika ! Ale zasadniczo zgadza się - przytaknął Krokodyl.
-    Rynas albo Ramzes - tym razem obyło się bez kontaktu fizycznego.
-    OK - Katarzyna czuła się zaszczycona i obeszła cały stół, żeby móc podać rękę pozostałym uczestnikom biesiady.
-    Po prostu Federica - oznajmiła Włoszka, kiedy z wielkim zapałem uścisnęła dłoń Kasi.
-    Barbara Żygoń-Wysocka - jak przystało na prezydenta miasta przedstawiła się pełnym nazwiskiem, a podczas wymiany uścisku nie podniosła się z krzesła nawet ani o milimetr, jak na damę przystało.
-    Ja panią znam ! - Kasia z emocji zaczęła bezwiednym ruchem poprawiać grzywkę. - Pani jest prezydentem Suszwałk.
-    Zgadza się moje dziecko - Barbara obdarzyła młodą kobietę ujmującym uśmiechem, zapewne nie bez związku z wypitym winem.
-    Białe czy czerwone ? - zapytał Pies, kiedy przywitanie dobiegło końca, młodzi usiedli przy metalach i trzeba było przystąpić do zwyczajowej konsumpcji.

Branicki miał ochotę na czerwone wino, ale poczekał na decyzję towarzyszki, która ku jego zadowoleniu poprosiła o czerwone. Zmęczony był chodzeniem po mieście, a wino jak wiadomo, zwłaszcza czerwone dodaje krzepy i energii życiowej. Po winie to można, że hej ! Kasia była spragniona wieści o rodzinnym mieście dotkniętym apokalipsą. Miała teraz okazję dowiedzieć się czegoś więcej o tajemniczym Casanovie z Suszwałk, deprawatorze młodych felicjanek od świętego Józefa, opiekuna rodziny.

-    Pani też jest z Suszwałk ? - dopytywał Pies, kiedy nalewał przedniego trunku do wysokiego kieliszka. - Poznaję po akcencie, śpiewnym ruskim czy może litewskim zaciąganiu. Dla kogoś z centralnej czy zachodniej Polski brzmi komicznie i trochę wsiuńsko.
-    A pan z tamtejszej lepszej Polski ?
-    Byłem, ale kiedyś. Ale pani z Suszwałk, zgadza się ?
-    Niedawno znowu przeniosłam się do Białegostoku, ale to prawda, że jestem, a właściwie pochodzę z Suszwałk.
-    Poznała już pani naszą prezydent Suszwałk ? Tam siedzi, na końcu stołu - pokazał dłonią na Barbarę, która rozmawiała przez telefon.
-    Jezu, jasne ! Kto by jej nie znał. Ale czy to wszystko prawda o zombi ?! - nie potrafiła już dłużej wytrzymać w rutynie konwenansów i czczej gadaniny pełnej frazesów i powszechnie znanych banałów. - Czy już nie ma Suwałk jakie znaliśmy ?! Zresztą, jak to wszystko możliwe ?! Co to są te zombi ? Jak zombi z filmów Romero ? To chyba niemożliwe ! Ja chyba złapię się za głowę ! Albo dostanę globusa !
-    Nie jest chyba aż tak źle - do rozmowy włączył się Krokodyl i spokojnym, zupełnie opanowanym głosem o niskim rejestrze kontynuował. - Miasto jest zamknięte, ale jak widać - pokazał dłonią na stół robiąc przy tym szeroki gest- są ocaleni. My ! - nie histeryzował.
-     I tak sobie spokojnie siedzicie ?  - młoda kobieta poczuła się nierealnie, zazwyczaj porządnie uwiązana do ziemi, na której być może niedługo powije synów tej ziemi, musiała użyć ironii. - I co dalej z nami będzie ? Będziemy tak siedzieli i pili - kiedy to powiedziała, upiła trochę wina. - Dobre, bo włoskie. Będziemy wciąż siedzieli i pili wino ?
-    Siedź na dupie jak ci dobrze ! - Rynas wszedł brutalnie w tok rozmowy.
-    Nie musimy się na razie o nic martwić - Branicki zapewniał jakby bardziej samego siebie, niż rozemocjonowaną towarzyszkę.
-    Ale tam jest moja rodzina ! - Kasia nie potrafiła kryć emocji. - Może coś im się stało ?! 
-    Albo i nie - lapidarnie skomentował któryś z hipisów.
-    Zombi nie można już pomóc, nie ma na to leku… Oni tam sami muszą się nawzajem wykończyć, dlatego władze centralne zamknęły miasto i czekają aż wszyscy się pozagryzają - Pies wyjaśnił koncyliacyjnym tonem, choć nie miał wprawy w uspokajaniu znerwicowanych kobiet. 
-    No wie pan ?! Jak tak można ?! A co z ocalonymi, na pewno ktoś przeżył ! Mają zginąć z głodu ? Może nie mają nawet prądu !? I wody ?!
-    Nie wiadomo nic pewnego - Pies mediacyjnym tonem próbował załagodzić atmosferę. - Zresztą, co to mnie to wszystko obchodzi - dokończył zrezygnowanym tonem. - Prezydent siedzi tam - pokazał ręką na Barbarę, która znowu z księdzem waliła w ślimaka. 
-    Sklepy są pełne jedzenia, które się nie psuje. Na przykład niektóre takie kabanosy mogą dwa lata leżeć w folii, toż to cud techniki. Jest też pomoc sąsiedzka, bądźmy dobrej myśli, nie histeryzujmy, wierzmy w ludzi, nie dramatyzujmy, ale wypijmy - Krokodyl przejął pałeczkę, po czym wychylił kielicha.
-    Ale tam wszystko może się zdarzyć ! Jak tak można siedzieć i nic nie robić ! No jak tak można !?
-    Możemy się tylko wspierać - koił Krokodyl. - Wszyscy jesteśmy z Suszwałk poza księdzem Bazylim i Federicą. Wypijmy za nasze kochane Suszwałki ! - podniósł kielich i czekał, aż pozostali kamraci też to uczynią, po czym wszyscy jak jeden mąż uderzyli w puchara. Tylko Katarzyna siedziała zastygła w bezgłośnym gniewie z ponurą twarzą, głucha na wszystko i wszystkich wokół. 
-    Federica jest pewnie Włoszką - zgadywała Katarzyna, kiedy w końcu powróciła do żywych.
-    Tak, a ksiądz przyleciał do Rzymu z Chicago razem z Barbarą - nastąpiła chwila milczenia, nikt nie czuł się na siłach komentować zachowania owej pary. W zadumie Krokodylowi przyszła do głowy pewna myśl. - Jest taka fajna teoria, pochodzi od Platona - oznajmił.
-    Tego z szerokimi barami ? - zapytał Branicki.
-    Tak. Teoria Platona mówi, że człowiek miał kiedyś kulistą postać i był szczęśliwy, ale potem rozpadł się na dwie połówki i od tamtej pory każdy szuka swojej drugiej połówki, żeby na powrót przybrać kulistą i zarazem doskonałą postać. Druga połowa znajduje się w różnych miejscach, bowiem Platon sugeruje, że do każdej połówki może pasować więcej, niż tylko jedna połowa. Ograniczeniem teorii Platona, moim zdaniem, jest wielkość naszego globu, ale jak mówią, to tylko myślo-byt, choć wielkiego filozofa. 
-    Ale podnosi na duchu - dodał Pies.
-    Wypijmy za wszystkie nasze drugie połówki ! - Ramzes wzniósł toast, podniósł się i nieco niezrozumiale, ale wciąż przytomnie przemówił z uczuciem w głosie, po czym runął głową na stół, aż niedobrze się zrobiło. O tym, że nie umarł świadczyła bańka powietrza wydobywająca się wraz z oddechem z ust nieprzytomnego Litwina.

Balanga trwała dalej aż do świętopietrza, to znaczy bardzo długo, bo już dawno było po 29 czerwca.
                                                              

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz