wtorek, 11 lipca 2017

Dziecię boże ( odcinek 32 ).


A wzrok mój osłabł…
A na pół ślepy będąc, straciłem miarę rzeczywistości: wyglądasz mi w słońcu na pałac, w
księżycu na zamknięte, pełne widm zamczysko, a jesteś tylko przenędzną lepianką, ty mój
walący się dom drewnianyie!
Wzniosłem ci portal,
o mój walący się domie!
(...)
A któż wy, że tak mi śmiecie urągać? - zawołam. - Ty pierwszy lepszy z brzegu, znam cię!
masz minę pospolitego fałszerza weksli!
Ty okradałbyś pryncypała, ale się boisz, by cię nie zamknięto.
O tobie, moja pani, wiem, żeś - do wyboru - siebie lub córkę ofiarowała staremu rozpustnikowi,
panu X, z ulicy Y. Ma kilka kamienic i wieś - nieprawda?
A pani gaszek już wyjechał, czeka w Florencji, trzeba okłamać małżonka i za nim.
Ty ściskasz rękę i bywasz na kolacjach przyjaciela, któremu uwodzisz żonę, a ta, znieprawiona
twymi karesami, mizdrzy się już do innych…
Ty lichwiarskie bierzesz procenty!
Ty szachrujesz z sobotnimi wypłatami!
Pani szeleścisz jedwabiem za krwawicę nędzarzy!
Ty kupiłeś utrzymance bransoletę, a dzieci twoje chodzą obdarte i głodne!
Ty za hojnym porękawicznym sławisz po gazetach narodowe zasługi pospolitych wydrwigroszów.
A ty - - O
mój walący się domie!…
Nie wywyższam się nad innych; nie jestem ani lepszy, ani gorszy od tamtych i dlatego też
płakać nie będę nad tobą,
o mój walący się domie!

O walącym się domie, Jan Kasprowicz



Człowiek ma wrodzone pragnienie jakiegoś szczęścia nieopisanego, niepojętego. Wcielić go może  tylko miłość jedna, chwila tej miłości ! Której szukam, za którą gonię, którą gotów jestem opłacić męką całego życia - więcej może. A wkoło same lody ! Lody !

Pod włoskim niebem, Józef Ignacy Kraszewski







Warszawa, Mokotów.  

                 Jestem patriotą - Rejonu piętnastego na Mokotowie, gdzie się wychowałem. Reszta Polski dla mnie nie istnieje, a jeśli nawet, to tylko jako fantazmat, legenda albo poezja. Urodziłem się i wychowałem w inteligenckim domu. Postmechanicznym domu z najpiękniejszą halucynogenną roślinnością z żelaza i tak dalej… Urodziłem się pod znakiem Wodnika, co daje zimne ciało, bez energii i wigoru, za to dość spokojne. Z Saturnem w dziewiątym domu !

Miałem stracha. Przyglądało mi się kilku podejrzanych gości czy może profesjonalistów. Na przykład wczoraj, kiedy wracałem tramwajem do domu gapiło się na mnie dwóch kolesi, którzy stali z przodu wagonu, a ja jadłem soczystego kebaba. Dzisiaj z kolei dziwnie ubrany typ gapił się, kiedy spacerowałem z psem na pobliskiej łące. Obserwator ubrany był w obcisłe sportowe spodnie z modnego, elastycznego tworzywa i kolarską koszulkę, a na głowie miał kapelusz rybacki z bardzo szerokim rondem, który zasłaniał pół twarzy i ogólnie nie pasował do reszty stroju. „Obserwują mnie ? Jestem podejrzany ? To dlaczego jeszcze mnie nie aresztowali ? Nie mają dowodów ? Ucieknę im ! Nie mogę dłużej się zastanawiać, każda zwłoka grozi pojmaniem”. Huczało w mojej głowie. Huczało, huczało… Słyszałem już gdzieś to określenie… Czy to przypadkiem nie oznaka problemów psychicznych ? Hmm, e tam, machnąłem ręką.

Stałem w dużym pokoju i po raz któryś z rzędu sprawdzałem czy wszystko spakowałem, pomacałem się po kieszeniach spodni. Poprawiłem na sobie nieco skośnie leżącą skórzaną kurtkę ze skóry aligatora. Wyglądało na to, że spakowałem wszystko: dokumenty, karty zniżkowe, pieniądze, komórkę, ładowarkę, zapasowe akumulatory do telefonu, trochę ubrań, dwie koszulki w kolorze kawy z mlekiem, bieliznę, szary polar, drugie dżinsy na zmianę, chociaż, zastanowiłem się, nie za dużo tego ? Mały laptop, tablet, ładowarki, paczkę aspiryny, cienką kurtkę od deszczu w ciemnym kolorze, duży ręcznik, szczoteczkę i pastę do zębów, mydło w kostce, antyperspirant w kulce bez dodatku alkoholu, elektryczną maszynkę do golenia z naładowanym akumulatorem, butelkę drogiego koniaku, naładowany powerbank, mapę samochodową Europy, notes z numerami telefonów, zapasowy starodawny telefon, kilka alkalicznych baterii, i parę akumulatorków AA. Szkoda mi było rozstawać się ze skanerem radiowym, więc mimo tego, że zajmował sporo miejsca, a właściwie to zajmowała jego wysoka antena, trafił do kąta bagażnika. 

To chyba wszystko, powiedziałem do siebie pod nosem, jak to czasami miałem w zwyczaju. Czy mówienie do siebie to nie oznaka choroby ? To był męczący zwyczaj, jakby zdawania komuś relacji z czegoś mało istotnego. Jakby miało się kogoś nad sobą, szefa czy Daimoniona na przykład. A może anioła ? A może własnego ducha, jak twierdzili Platon i stoicy, że człowiek składa się z ciała i ducha/ rozumu ? Lacan ponoć pisał, że tam nie ma nikogo, zamiast Boga jest Realne, przestrzeń złożona ze słów. Same słowa, słowa, jak sentencjonalnie wypowiadał się szekspirowski Hamlet. Ale to równie dobrze mogło być moje super ego, potworne ego ukształtowane jeszcze w dzieciństwie. Problem z mówieniem do siebie nie był głupstwem, czułem czy może wiedziałem, że warto nad tym się dłużej zastanowić, mimo że czas naglił i musiałem jak najszybciej wyjechać z miasta.   

Nawet lekki ten plecak, doszedłem do wniosku, kiedy podniosłem tobół z podłogi i zarzuciłem na plecy. Wodę i coś do jedzenia kupię po drodze. Nie mogę wyglądać na kogoś, kto wybiera się na długie wakacje. Owszem, wybierałem się, ale na nieustające wakacje. Plecak nie mógł być zbyt wielki, ani wypchany, żeby przypadkiem nie wzbudził czyjejś ciekawości. Na pierwszy rzut oka miałem wyglądać na podstarzałego studenta albo wykładowcę akademickiego z worem książek w torbie. Już miałem wyjść z mieszkania, ale co w takim razie z Sylwią ? Pomysł, żeby wysłać jej kartkę albo nawet esemesa, kiedy będę na miejscu nie był najlepszy, bo nie mogłem ryzykować, że namierzą mój numer telefonu czy skrzynkę pocztową. Jeśli mnie obserwują, to raczej na pewno podsłuchują również komórkę. Zaraz jak wyjdę z domu wrzucę do śmietnika całkiem nowy smartfon. Kurza twarz, zakląłem. Szukałem czystej kartki, w końcu znalazłem ją na półce wśród różnych papierów. Wyjąłem długopis z wewnętrznej kieszeni kurtki, zawsze tam go mam, taki zwyczaj wyniesiony z pracy. Skreśliłem kilka zdań, że wyjeżdżam na tydzień i zabieram ze sobą psa. Dobra, przekreśliłem i napisałem dwa tygodnie, jest cool, powiedziałem cicho do siebie pod nosem. I dopisałem: Nie martw się Sylwio !

Spociłem się tak bardzo, że pot co chwila skapywał z mego czoła i nosa, a co gorsza uświadomiłem sobie, że chyba wpadam w panikę. Kasjerka już kilka razy spojrzała w moim kierunku. „Co ona tak na mnie się gapi ?!” Coś krzyczało mi w głowie. Kasjerka długo wydawała resztę jakiejś podstarzałej pani domu robiącej codzienne zakupy po pracy. Koniecznie musiałem uspokoić myśli. Nie zrobiłem przecież nic złego, nie zostawiałem Sylwii bez uprzedzenia, ani z psem na jej rękach. Sylwia nie chciała mieć dzieci. Ja nie byłem pewien czy bardzo chcę czy nie chcę i czekałem. Nie gwałciłem. Spaliśmy oddzielnie, bo chrapałem, a kiedy chrapałem przy Sylwii, ona nie wysypiała się na siódmą do pracy.

Lubiłem po pracy w ciepłe dni pojechać nad Zalew Zegrzyński pomoczyć kija. Zdarzało się, że kiedy medytowałem nad wodą i próbowałem oczyścić umysł z codziennej wrzawy, z zabawnych i przykrych myśli, tak, tragifarsa była nieodłączną częścią mojego życia, więc kiedy moja koncentracja chwilami rozpraszała się, jak echo wracały niepotrzebne słowa, wzajemna agresja ukryta za nimi. Echo z pracy i domu. Wówczas z ulgą ściągałem obrączkę, choć schodziła z palca z wyraźnym trudem i wkładałem ją wówczas do portfela. Czasami robiłem tak samo w pracy, wówczas kładłem obrączkę w najdalszym kącie biurka. Podczas lunchu siadałem wygodnie w fotelu, opierałem się plecami o oparcie i wpatrywałem się w biały grzbiet książki z nadrukowanymi czarnymi literami i liczyłem od jednego do dziesięciu i tak długo liczyłem i wpatrywałem się w grzbiet książki, aż wprowadzałem się w stan autohipnozy i liczyłem coraz wolniej, wzrok robił mi się mglisty. Czułem się spokojny, nawet trochę zrelaksowany.

W pracy jednak przykładano wagę do szczegółów, nie dało się więc uciec od pytań. Cierpliwie wyjaśniałem wszystkim, że od dziecka mam palce z bardzo przerośniętymi kostkami. Genetyczny ślad po walecznym przodku poruczniku Franciszku Bolewskim herbu Łodzia, który słynął w wojsku z takiej urody. Jako nieliczny, niewysokiej rangi oficer posiadał nazwisko z własnym herbem. Miał dłonie jak haki, dzięki wzmocnionym kościom pośrodku palców. Potrafił złapać za grzywę konia i tak uwiesić się szyi konia, że prędzej konia zagonił, niż puścił za grzywę.

W chwilach desperacji przepychałem obrączkę przez grubą kostkę serdecznego palca, która była więcej, niż odrobinę za duża, była o wiele za duża, aby obrączka mogła prześlizgnąć się przez zgrubienie palca, który za kostką nagle się zwężał i obrączka zaczynała odbijać się od nasady palca do kostki. Denerwujące zwłaszcza było to, że kiedy opuszczałem dłoń, obrączka za sprawą grawitacji również momentalnie zsuwała się na dół. Nigdy się nie pomyliła. Te moje palce nie nadawały się do noszenia obrączek ani sygnetów. Latem, kiedy było upalnie i dłonie się pociły, z oporem ściągałem obrączkę i chowałem do szuflady. Niestety koleżanki z pracy zawsze zauważyły, że nie mam na palcu obrączki. Wówczas znajomym, których znałem dłużej pokazywałem swoje palce, kobiety patrzyły, ale nie wierzyły własnym oczom, kiwały głowami jakby ze zrozumieniem, a koledzy zawsze wtedy wybuchali głupkowatym śmiechem, zwłaszcza ci, którzy lubili pociągać z piersiówek. W wielkich korporacjach mieszczących się na obszarze tak zwanego Mordoru zwyczajem był wewnętrzny obrót zasobami ludzkimi. Ludzie odchodzili, kiedy nie chcieli, kolejni przychodzili, inni awansowali, drudzy płacili własnym zdrowiem. Nieznajomym z kolei mówiłem, że jestem w separacji, dlatego odkładam obrączkę na bok, tak było prościej. Nie wdawałem się w szczegóły i tłumaczenia. Wobec tych, których nie lubiłem, bo i tacy się zdarzali, posuwałem się do stwierdzenia, że jestem wdowcem, który mocno cierpi po stracie małżonki i nie potrafi zupełnie rozstać się z obrączką, pamiątką po żonie. Tak wyglądał w moim wydaniu wielkomiejski humor. Warszawa wielka jak NYC. Po jakimś czasie znalazłem satysfakcjonujące wyjście z tej żenującej sytuacji, ale było to połowiczne rozwiązanie. Wygóglowałem mianowicie, że są firmy, które robią specjalne obrączki na palce stóp. Takie kółka mają wąską szczerbę i dzięki temu dwa półkola można nieco odginać od siebie i zakładać wprost na cienki fragment palca. Ucieszyłem się, że znalazłem idealnie pasującą obrączkę do mojej dłoni. Była to wprawdzie oferta skierowana do palców u nóg, a nie rąk, ale co z tego ?! No co, liczył się efekt ! Zamówiłem złote kółko niby, że na nogę, a po kilku dniach miałem w końcu na serdecznym palcu odpowiednią obrączkę, idealnie dopasowaną, która nie zsuwała się, kiedy opuszczałem rękę. Istne cudo.

Wpakowałem dwie duże torby na tylne siedzenie pięcioletniego mitsubishi lancera w wersji z silnikiem 1.8. Mogłem kupić golfa z mocniejszym silnikiem i lepszym stosunkiem mocy do masy własnej samochodu, ale firmę samochód dla ludu: Volkswagen założył Hitler, o czym kiedyś dowiedziałem się z filmu dokumentalnego na Discovery, wybrałem więc japoński samochód. Otworzyłem tylne drzwi lancera i zagwizdałem na Wilka, który obwąchiwał zderzaki. W ruch poszły olbrzymie łapy niczym tłoki parowej lokomotywy i wilczarz dał ogromnego susa na tył wozu. Zajął swoim cielskiem trzy miejsca naraz. Był również zdolny zrobić w samochodzie atmosferę lancera bombowca, miał już bowiem swoje lata i często miewał gazy. Wygramolił się do pozycji siedzącej, oparł się na czterech łapach, był za duży do osobówki, zjechał więc tylnymi łapami z siedzenia na podłogę, zaś przednie położył na desce ze skrzynią biegów, wtedy dopiero mógł wyprostować szyję, zaś głową prawie dotykał sufitu i na skórze w tym miejscu zrobiła się ciemna plama potna. Był wielkim okazem nawet jak na tę rasę. Mógłby grać w psiej NBA. Sylwia nieraz miała pretensje do mnie o Wilka, że jest zbyt duży, że roznosi sierść, nazywała go wtedy koniem i wściekała się, że poświęcam zwierzęciu zbyt wiele uwagi, zamiast zadbać o własną żonę. W gruncie rzeczy wcale nie poświęcałem Wilkowi zbyt wiele czasu, robiłem jedynie to co niezbędne. Musiałem wyprowadzać psa na podwórko w chaszcze głębokie i dwa razy dziennie karmić, a to była wymagająca sprawa ze względu na wymiary wilczarza. Wilk pożerał kurczaka w pięć minut, jadł za dwu dorosłych facetów, można więc sobie wyobrazić albo lepiej może nie, co zostawało po nim pod krzakami. Może dlatego Sylwia nigdy nie używała jego psiego imienia, za to zrzędziła, że koń coś rozgniótł albo wściekła krzyczała, że koń znowu wszedł na jej łóżko i zostawił całe kilo sierści. Nigdy nie zwracała się czule do naszego psa, który wymagał choć odrobiny pieszczot, drapania za uchem, głaskania, jak każde kochane zwierzątko. „Zabieram cię od złej pani !”. Powiedziałem głośno do Wilka i zatrzasnąłem za nim drzwi, sam zaś usiadłem za kierownicą mojego drogiego auta.

Wiedziałem, że będę ścigany, widziałem na ten temat aż za dużo filmów. Wyślą za mną traperów, i po śladach będą szli i szli, aż do skutku, chyba że dobrze zanurkuję i glinom urwie się trop. Przeglądają pewnie teraz monitoring z okolic Muranowa, Jana Pawła II, Andersa, Marszałkowskiej, Placu Bankowego, Ronda Babka. Zlokalizują samochody, które parkowały w okolicy pawilonu erotycznego na Marszałkowskiej, sprawdzą kto był właścicielem salonu. I w ten sposób w końcu dotrą do mnie z dowodami zbrodni w rękach.

Na początku było jak w Boskiej Komedii Dantego: „W życia wędrówce, na połowie czasu, straciwszy z oczu szlak niemylnej drogi, w głębi ciemnego znalazłem się lasu”. Ale teraz już znałem swoją ścieżkę sprawiedliwości, po której kroczyłem od paru lat, chociaż odnalezienie jej zajęło mi sporo czasu. Od dawna byłem manichejczykiem, oblekłem się w zbroję złej Materii, by przebiegłością pokonać ciemną stronę mocy. Ubrudziłem się przy tej robocie, ale innej możliwości nie było, świat powstał z odwiecznej złej Materii czy może przy jej udziale i tak było od samego początku. Nie ja ustanawiałem prawa, które od zawsze rządzą Ziemią. Nie ja byłem autorem DOBRA, które pod postacią Światła walczy z Materią.


                   Zajechałem na stację benzynową i zatankowałem do pełna. Jeszcze nie wiedziałem, gdzie pojadę, ale myślałem raczej o południowym kierunku. Wszedłem do przestronnego Statoila i od razu pomaszerowałem w kierunku ekspresu. Benzyniara w niebieskiej czapeczce z długim daszkiem odprowadziła mnie wzrokiem do maszyny, a ja na nieco sztywnych nogach śmiesznie, niezbornie podrygiwałem. Nalałem sobie duże espresso i wstrzyknąłem trochę syropu waniliowego, którym zastępowałem cukier. Często tak robiłem, bo z syropem było mniej roboty, kawa stawała się od razu gotowa do spożycia. Podszedłem do zadziornej benzyniary, żeby zapłacić.

-    Espresso. Raz. Proszę.
-    Pięć złotych. Ma pan kartę ?
-    Tak, mam. - wczytałem kartę Statoila. Położyłem monetę na blacie i z kawą w dłoni wyszedłem ze stacji.

Siorbałem kawę w samochodzie. Miałem zamiar zadzwonić teraz do kadr i wziąć bezpłatny urlop, żeby zachować pozory. Odstawiłem do połowy pełny tekturowy kubek i wyjąłem telefon ze spodni.

-    Cześć Paweł !
-    Gdzie się podziewasz ?! Wszyscy cię szukają !
-    Chcesz znać prawdę ? - zapytałem poważnym głosem.
-    Dlaczego nie ma cię w robocie ?! Dyrektor pytał się o ciebie !
-    Chcesz znać prawdę ?
-    Chcę. Mów.
-    Prawdy nie zna nikt. - roześmiałem się cicho, lubiłem robić go w konia.
-    To mam przekazać dyrektorowi ?!
-    Powiedz Kleinerowi, że wziąłem bezpłatny urlop i że mam ważne sprawy rodzinne, wesela i pogrzeby, te sprawy. Dużo załatwiania i wiesz, smutek jeszcze rodzinny.
-    A naprawdę ?
-    To nie na telefon Paweł.
-    Coś się stało ?
-    Nic się nie stało. Spotkamy się, pogadamy, wypijemy piwo, ale nie teraz. Śpieszę się trochę.
-    Ale ty nic nie wiesz ?
-    O czym nic nie wiem ?
-    Łukasz ! Kilka osób od nas ma awansować. Jesteś w tej grupie ! Widziałem akta. A Ciebie nagle nie ma i nie wiadomo z jakiego powodu ?!
-    Hmm, no to trudno się mówi. Chętnie bym został dyrektorem. - znowu się roześmiałem słuchając napiętego głosu kumpla.
-    Dobrze się czujesz ? Jesteś chory ? Gadasz jakbyś miał wysoką gorączkę.
-    Innym razem pogadamy. Bywaj ! - rozłączyłem się nie czekając na odpowiedź Pawła, kumpla z działu testów, zastosowań i wdrożeń.

Wziąłem do ręki samochodową mapę Europy i tak... poprowadziłem palec po E77, potem mógłbym pojechać do Krakowa, a potem do Pragi. A może inaczej, przez Katowice było bliżej do Pragi i do Wiednia.

Tam pomyślę co dalej. Włączyłem GPS w smartfonie, ustawiłem punkt docelowy na mapie i przypiąłem telefon do łapki. Ruszyłem energicznie, bo i nie miałem na kogo czekać. Nawet jeśli to był dobry alfons, to i tak ścierwo. I co z tego, że nie bił swoich dziwek, ludzki pan. Dobre sobie. W ogóle to jest oksymoron, w przyrodzie nie występują dobrzy alfonsi. I przez człowieka o moralności alfonsa miałbym iść do więzienia ? O ! Za nic ! Spieprzam z tego zatłoczonego miasta ! Z tego popapranego kraju ! Z tego kraju północy, gdzie ludzie zimni, a wokół jedynie lody !

Wyjechałem na stołeczną obwodnicę i rozpędziłem się jak na autostradzie. W Warszawie tak się jeździ. Włączyłem radio. Posłuchałem wiadomości, ale nudy, nic specjalnego się nie działo. To był dobry znak, wróżba kumaka. Fortuna mi sprzyjała, bogowie byli łaskawi. Oby życie zawsze tak wyglądało. Tak miało być, w gwiazdach to zostało zapisane, a gotowe dusze już na nas czekają przed naszymi narodzinami. Jak uważali Egipcjanie.

Świetnie mi się jechało. Toż to ulga wyjechać z W.r.zawy. Zrobiło mi się wesoło i lekko na sercu, zostawiając za sobą nierozwiązane problemy, Sylwię i pytanie o unde malum ? Wielka, wręcz niewysłowiona ulga. Napięcie samo ustępowało, a stres znikał niczym śnieg w wiosnę. Czułem, że się rozluźniam, że wszystko co mnie męczyło i dręczyło po nocach i gdzieś jeszcze w okolicach serca uciskało, to wyparowało, ten cały toksyczny balast ciężkiego, ogromnego miasta. Moja sterana podświadomość  powoli oczyszczała się ze złych emocji, ze starych schematów myślenia i działania. Poczułem się czysty psychicznie, bez gówna w głowie. Jakim cudem, nie wiedziałem. 

Przejeżdżałem przez Raszyn leżący za Włochami zaraz obok Okęcia, który nie leżał w granicach administracyjnych Warszawy. Pod Raszynem była kiedyś bitwa z Austriakami wymyślona przez Habsburgów.

Ale zamiast bitwy zobaczyłem tirówki i kilku alfonsów. Nawet nie wjechałem do lasu, nie wyjąłem wędki nad jeziorem, nie zobaczyłem gór, ani morza. Nie miałem pojęcia jakim cudem. Czyżby zadziałał ten sam mechanizm jak u bohatera Scorsese w filmie Taksówkarz ? Alfons to alfons, bez różnicy czy jest zły, jak ten w „Taksówkarzu” czy dobry jak ten z Marszałkowskiej. Może i nie zatrudniał nieletnich i nie bił masażystek, ale przez to nie stawał się od razu dobrym człowiekiem. Widziałem na własne oczy, że paniusie obsługiwały nieletnich licealistów, a sam pawilon stał na widoku i demoralizował przechodzącą młodzież, a starszych również nakłaniał do nieprawości. Polska nie była daleką i dziwną Japonią. Kiedyś na studiach czytałem Ruth Benedict i opisy wzorów kultury Japończyków. Nasza polska kultura jest silnie związana z moralnością i łajza nigdy nie będzie dobrym człowiekiem. U nas nie zdradza się żony po pracy w salonie masażu. Polak, owszem, może pójść na jednego do knajpy, ale prawy Polak nie wstępuje na lody do pawilonu erotycznego. Od tego się zaczyna, właśnie od salonu masażu, a kończy na kochankach. I to często zamężnych kochankach takich jak jego żona. Kurwa ! Zmienił stację na muzyczną. Po co to ma rozpamiętywać. Tu mieszkał od dziecka, w wielkiej Warszawie. Zawsze tak było. Stolica zdradziecka. Od małego o tym wie. Miasto pełne wszystkiego ! Brakowało jedynie filmu o zombie podczas Powstania Warszawskiego albo może i w 68 ? Stan wojenny też byłby dobry. W partyzantce zginęło dwieście tysięcy mieszkańców. Całe miasto obróciło się w ruiny i jeden wielki cmentarz. Nikt nie przeżył. Idealna kanwa pod film o zombie. Świt żywych trupów. Nie ! Brzask żywych trupów. Albo lepiej: Wschód żywych trupów. O tak ! Wschód żywych trupów. Znad Pragi nadchodzący. Miasto w objęciach Szatanów jak Moskwa u Bułhakowa. Nic na to człowieku nie poradzisz. Można tylko uciec, póki jeszcze masz czas, rozum zdrowy i ciało silne i zanim i ciebie nie przysypie i nie zawieje zło tego miasta. Zanim staniesz się obojętny na wołanie podpalanych bezdomnych, szczękających zębami zziębniętych meneli na mrozie bez czucia w nogach, na okrzyki alfonsów bijących swoje dziewczyny, wszystkich pozostałych idących na dno moralne, i tych innych szukających szczęścia w stolicy zła, jednym wielkim bagnie. A ja ucieknę, ucieknę stąd. Tralala, zaśpiewał frazę z przeboju.

Włączyłem radio. Leciała melodyjna reklama: „ Erekcjato mosato, seks wspaniały, na molo, wydumany”, zaśpiewało w trójce. Miałem atak głodu. Przełączyłem na stację muzyczną. Wygodnie rozpostarłem się w kubełkowym fotelu i w dobrym już humorze mknąłem do Krakowa. Jazda szybko zlatywała, cisnąłem pedał gazu tam gdzie policja nie stała i nadrabiałem wszystkie opóźnienia. Co chwila ktoś przez CB radio meldował, że „czysto”, a czasami zaskrzeczał, że „stoją”. Na bezpiecznych odcinkach autostrady wciskałem pedał gazu do oporu i jechałem tyle, ile dała fabryka. Na dobrym asfalcie rozpędzałem się do dwustu trzydziestu. Miałem więc trochę zabawy po drodze i trasa nie dłużyła się tak mocno, emocje rajdowca brały górę. Miałem wrażenie, że czuję mój samochód ze stu czterdziestoma koniami mechanicznymi. Lubiłem zaszaleć. Zakręty brałem ostro, na granicy przyczepności. Jechałem jak wariat, jak szalony. Nogę na gazie trzymałem w wygodnym, sportowym bucie oryginalnego adidasa, których para kosztowała cholernie dużo, ale warte były każdej złotówki.

W południe minąłem Kraków i wjechałem na A4 do Katowic. Dwie godziny później ominąłem Ostrawę i nie miałem zamiaru zatrzymywać się. Pędziłem dalej, aż do Wiednia. O godzinie osiemnastej wjechałem do miasta. Wydawało mi się, że ktoś za mną jedzie. Podjechałem do hotelu, który zauważyłem w jednej z bocznych uliczek, przystanąłem nie wyłączając silnika. Czarny SUV przejechał obok, miał przyciemniane szyby, tablice austriackie. Działałem pod wpływem chwili, dynamicznie zawróciłem i z wduszonym gazem popędziłem na wiedeńskie lotnisko. 

Stanąłem na parkingu przed Lotniskiem Wiedeń-Schwechat. Odetchnąłem z ulgą. Nie pamiętam, bym kiedyś tak często oddychał z ulgą. Do tej pory bywało odwrotnie, jedynie wciągałem powietrze. Wyjąłem z plecaka maszynkę do golenia brody i z czapką z daszkiem na głowie przesiadłem się na tył wozu, nieco na chama wymuszając trochę miejsca od Wilka i już na spokojnie ogoliłem się, wyrównałem baczki, z szyi zebrałem odrosty. Następnie starannie złożyłem kurtkę z aligatora i schowałem głęboko do plecaka. Na jasnozieloną koszulę zarzuciłem nowy, szary polar. Bejsbolówka również powędrowała do plecaka. Nie wiedziałem co zrobić z obciętymi włosami, zebrałem je więc do foliowej torebki i upchałem w bocznej kieszeni plecaka, by później wyrzucić do kosza. Po chwili namysłu wyjąłem torebkę i wsadziłem do kieszeni polara. Teraz będzie ją łatwiej wyrzucić, może w toalecie. Przygotowany do podróży wyszedłem z samochodu, otworzyłem szerzej tylne drzwi, żeby i Wilk mógł wygramolić się z niemałym trudem zwierzęcia wielkości małego konia.

Na lotnisku dosłownie wrzało, jak w ulu, o które niebaczny turysta zahaczył kątem plecaka. Taki był Świat Zachodu, pracowity, agresywny, ze starym prezydentem i starą królową. Stanąłem w kolejce do jednej ze środkowych kas i w międzyczasie zacząłem studiować tablicę odlotów. Wilk położył się na lśniącą posadzkę głównego holu lotniska i starał się nie rejestrować żadnych dźwięków kładąc uszy po sobie. Jego pan analizował dziesiątki lotów do miejsc położonych w różnych zakątkach całego świata. Może kupię bilet do Indii ? Musiałem się szybko zdecydować, gdzie chcę polecieć. Kolejka zrywami sunęła do przodu, a ja zaraz będę rozmawiał z kasjerką.

-    Guten Tag !
-    Chciałbym kupić bilet do Bombaju… Właściwie to …
-    Yes ?
-    Kupię jakiś bilet na dzisiaj ?
-    Zaraz sprawdzę… Proszę poczekać. - bezgłośnie zabębniłem palcami o biały blat okienka z twardego tworzywa sztucznego.
-    Na dzisiaj są jeszcze wolne miejsca do Pekinu, Dubaju, Londynu i… tak ! Jest jedno wolne miejsce w samolocie do Rzymu ? Na co pan się decyduje ?
-    Poproszę do Rzymu. - Decyzja była prosta.
-    Dwieście pięćdziesiąt euro.
-    O której jest wylot ?
-    Za dwie godziny.
-    Zupełnie zapomniałem, że mam ze sobą psa ! Mogę go zabrać do samolotu ?
-    A jak jest duży pies ?
-    Wilk ! - Krzyknąłem na psa. Pies poczłapał do samego okna i nie musiał podskakiwać, po prostu położył wielki pysk na blacie okienka kasy.
-    Jaj ! - zareagowała kasjerka. Może spodziewała się małego yorka, popularnej obecnie rasy, ale nie psa wielkości dużego cielaka albo małego konia.
-    Poleci ? - Przerwałem chwilę milczenia z nadzieją w głosie, choć miałem złe przeczucia.
-    Nigdy w życiu !
-    To co mam z nim zrobić ? - zapytałem cicho. Zrobiło mi się przykro.
-    Ile ma lat ? - kasjerka jakby wciąż nie mogło uwierzyć w to co widzi.
-    Dziesięć.
-    Długo pana nie będzie ?
-    Jakiś czas… Ale pewnie trochę zejdzie.

Nie myślałem o tym, może na zawsze opuszczałem rodzinny kraj, kochaną Warszawę, swoje miejsca i wspomnienia z lat dzieciństwa.

-    Może będą go chcieli do ochrony lotniska przed ptakami ?… Czy ja wiem. Niech pan zapyta.
-    Dziękuję za radę ! Tschus ! - Odszedł od okienka, spojrzałem na zegarek, miałem godzinę czasu na załatwienie sprawy. Żal mi było Wilka, pewnie już go więcej nie zobaczę. Łza zakręciła się w oku. Ale nie miałem wyjścia, miałem za to pocieszenie. Rzym czekał, papież czekał, witaj przygodo ! W Warszawie nikt nie czekał.

                                     




W ciągu kilku lat ostatnich nie wyjeżdżałem zupełnie z Warszawy i, żyjąc jej życiem, byłem chory na Moskali, na chorobę dziwną, nie dającą się określić, lecz bez wątpienia wyniszczającą organizmy psychiczne tysiąca ludzi. Wytwarza ona w jednostkach pewnego rodzaju melancholię, odrazę do wszystkiego, cokolwiek się wszczyna, a jednocześnie chorobliwą i bezradną nadwrażliwość na ludzką niedolę, która nęka co godzina, codziennie, wszędzie toczy duszę jak skir równa się jakiemuś nieprzerwanemu szarpaniu żył.

Choroba ta nie jest ani sentymentalizmem, ani szowinizmem, ani nienawiścią, ani miłością, lecz jest po prostu głuchą i niemą rozpaczą umysłów. 

Poganin, Stefan Żeromski



Warszawa, Śródmieście.


                    Japońska restauracja Izumi Sushi na Alejach Jerozolimskich przyciągała wielu klientów i chociaż Fryc dobrze nie wiedział na czym polegało owo przyciąganie lubił tutaj zaglądać i ilekroć był w Warszawie wstępował na kawę, choć sama kawa mogłaby być lepsza. Fryc Kijowski przyzwyczaił się do takiej sobie kawy na prowincji, której smak był wynikiem mentalności ludzi małych miast. Na prowincji pozbawionej snobizmów, tego całego blichtru i pozorów wielkomiejskiego świata wraz z jego przepychem i bogactwem, kawa podawana w prowincjonalnych kawiarniach wydawała się zbyt droga. Zalewana wrzątkiem w pracy, w domach przyrządzana w tanich ekspresach kosztowała nieporównanie mniej. Mały popyt na miejski snobizm sprawiał, że niewiele podawano kawy w restauracjach, zaś jej niedopracowany smak stąd właśnie wynikał, że ćwiczenia czynią mistrza, a kiedy ćwiczeń brak... Suszwalskie knajpy poza paroma wyjątkami nie przykładały zbyt dużej wagi do smaku oferowanej przez siebie kawy, niezbyt zresztą, co już wiemy, popularnej wśród gości. Stąd też Fryc od wielu lat żyjący na prowincji nawet nie skrzywił się, kiedy upił pierwszy łyk. Ważniejszy był klimat restauracji, miejsce w którym się znajdował, samo miasto, a nie smak kawy. Miał ochotę zagadać do kelnerki, która przechodziła obok z pustą tacą, dziewczyny raczej na pewno z Warszawy, ale również o wyraźnych japońskich rysach twarzy, która zapewne po polsku mówiła ładniej od niego. Pewnie nawet urodziła się w Warszawie. Kiedyś w sklepie spożywczym spotkał dziewczynę o czarnej jak smoła skórze, młodą jeszcze dziewczynę o wyglądzie europejskiej Murzynki, która miała piękny, mocny warszawski akcent, a była czarna prawie jak heban i świetnie, pięknie mówiła po polsku.

Nie wiedział czy była dzieckiem dyplomatów czy może emigrantów z Afryki. Kelnerka w Izumi Sushi być może była dzieckiem menadżera z którejś z wielkich japońskich firm albo córką wybitnego inżyniera z Tokio.

Fryc przez wiele lat mieszkał w Suszwałkach i mówił mało atrakcyjnym akcentem, zwłaszcza w zestawieniu z wzorcowym warszawskim, choć Poznań, Kraków czy Wrocław, to miasta, które powiedziałyby, że to ich akcent jest wzorcowy i że to ich mieszkańcy najlepiej mówią po polsku. Akcent Fryca daleki był od wzorowego, w dodatku sprawiał kłopoty w Warszawie, bo niestety, ale intonacja Fryca przypominała chłopską, wiejską mowę, niepodobną do mowy człowieka z miasta. Jedynie prawdziwe chłopy ze wsi mogły iść w zawody z Frycem o palmę pierwszeństwa w kalaniu ojczystego języka. Może było nawet tak, że Kijowski mówił bardziej gwarą Suszwalszczyzny, niż po polsku, a skoro nie mówił ani ładnie, ani dobrze po polsku, to może w ogóle nie mówił po polsku ?
Angielskiego też nie znał dobrze. Czy więc w ogóle był człowiekiem ?

Stolica zawsze miała obiekcje względem ludzi spoza, ale wobec dalekiej prowincji to były zawsze szczególnie mocne obiekcje. Każdy, kto nie wyglądał na mieszkańca Warszawy był klasyfikowany jako gorszy sort. O przynależności do gorszej grupy decydowało niemodne ubranie, dziwne zachowanie, potykanie się o jakiekolwiek schodki, no i przez wydawane przez siebie dźwięki. Turyści weekendowi mogą tego nie zauważać, ale wystarczy parę tygodni pomieszkiwania, by już zacząć się orientować w regułach stołecznej społeczności. Jeśli nie poprawisz swej złej mowy, będziesz się bał odezwać. Na szczęście nawet człowiek bez tzw. słuchu muzycznego, kiedy odpowiednio długo pomieszka w Warszawie jest w stanie zacząć mówić poprawnie i ładnie po polsku. Zwykle dzieje się tak dopiero po paru czy może kilku latach pobytu, zależnie od zdolności lingwistycznych nowego mieszkańca stolicy. Fryc Kijowski przez te wszystkie lata pracy w Suszwałkach zapomniał języka w gębie. I choć w duszy czuł się nadal warszawiakiem zdziwione spojrzenie kelnera uświadomiło mu co nieco. Zamówił kawę, ale rozbiegane oczy kelnera mówiły same za siebie. Dali Bóg, gdyby poprosił o kawę po chińsku, mniejsze wywołałby zdziwienie. No, ale nie było czym zawracać sobie głowy, nie każdy musiał wiedzieć, że na północno-wschodnich rubieżach Rzeczypospolitej nadal bije serce Litwy, że do dziś żyją tam spolszczone Litwaki i choć oficjalnie to Polska, to cóż to znaczy dziś być Polakiem na kresach ? 

Fryc miał na sobie jasny, letni garnitur, marynarkę trochę za dużą, która skrywała sporych rozmiarów nalany brzuch. Buty skórzane, zamszowe, jasnobrązowe, takie jakie lubił, choć szybko się brudziły i po jednym sezonie wyglądały na znoszone. Fryca były nowe. Najgorsze co może się przydarzyć porządnemu człowiekowi w stolicy to wygląd menela. Kijowski mógłby być posądzany o najgorsze zbrodnie, ale nie zniósłby pogardy w oczach rozmówcy.  

-    Czy podać coś jeszcze ? - nagle pojawił się kelner.

Fryc spojrzał na chudego dryblasa o twarzy sfinksa.

-    Nie, dziękuję.  

Izumi Sushi położone było zaraz obok Hotelu Marriott, prawie visa vi Dworca Centralnego, a więc i w pobliżu Złotych Tarasów i Pałacu Kultury i kilku innych jeszcze drapaczy chmur, dzięki czemu Kijowski miał tu blisko i zawsze mógł wpaść, z wyjątkiem wczesnych porannych godzin, kiedy restauracja była zamknięta. Szedł wtedy do Sphinxa. Kiedyś w młodości, kiedy wyprowadził się od rodziców i mieszkał w różnych częściach miasta zwykle dość oddalonych od centrum, tracił dużo czasu na dojazdy. Niektórzy mieli gorzej. Mieszkańcy Pragi Południe, żeby przedostać się do centrum najpierw muszą przejechać kilkanaście kilometrów do najbliższego mostu na Wiśle i dopiero Trasą Łazienkowską wjechać do lewobrzeżnej Warszawy.

Warszawa była ogromnym miastem, ale najistotniejsze urzędy mieściły się blisko centrum, takie jak Sejm, Kancelaria Prezesa Rady Ministrów, Pałac Prezydencki, Ambasada USA, Belweder, wobec czego nie każdy turysta zdawał sobie sprawę z wielkości i przestronności miasta.
 
Fryc czekał na siostrzeńca, również warszawiaka z urodzenia. Do Suszwałk Kijowskiego ściągnął znajomy, który obiecywał mieszkanie w szybko rozbudowującym się nowym województwie. Miał ten znajomy chody w partii. Wówczas Suszwałki, miasteczko utworzone na terenie należącym kiedyś do wybitych Jaćwingów w latach 70-tych rosło w oczach, w szybkim tempie podwoiło liczbę ludności, partia zbudowała duże osiedle Północ. Fryc załapał się na jeden z bloków z wielkiej płyty w roku 1978 i został. Jak się później okazało przyszło mu żyć w dziurze zabitej dechami. Sytuacja wprawdzie poprawiła się, kiedy skończył się PRL i te dechy zerwano, uprzątnięto zeschłe drewno, framugi odmalowano, otynkowano, ale dziura pozostała. Ubyło poetów chodzących za pracą, gdzie bowiem w III RP szukać robotników leśnych ? Nie ma dzisiaj już takich, są lanserzy i sprzedajne dziwki. Nie znajdzie się godny następca Stachury, który by równie pięknie pisał o znoju i trudzie życia robotników leśnych albo o życiu fryzjerów. I mimo że lasów, gęstych kniej, borów i puszcz zawsze było dużo wokoło miasta, podobnież jak salonów fryzjerskich, nikomu nie chce się jechać na robotę gdzieś w nieznane gąszcza pomiędzy jeziora, bagna i gęste lasy, aby stać cały dzień na nogach z ciężką piłą w rękach od pracy sztywnych niczym kłody świeżo ściętego drewna. Gąszcza zawsze pełne kleszczy. Gąszcz włosów nieumytych. A prawdziwych poetów coraz mniej. Miasto od zarania wieków zarośnięte gęstymi lasami ukrywało się przed światem i globalnym rynkiem pracy. I w końcu tutaj, gdzie kończą się tory, pojawiło się nowe miasto wojewódzkie i kiedy Fryc przyjechał, usiadł w pijalni piwa i ujrzał miasteczko w różnych odcieniach szarości, bez teatru i kindersztuby, bez ludzkiej uprzejmości, ale żyjące bez pośpiechu, tłoku i hałasu tramwajów i od razu zauważył, że wspaniale będzie żyć w takim miejscu, bo miał słabość do grubo ciosanego człowieka. Ale mimo to coś nie tak to wszystko wyglądało, dlaczego, po co, na co, nie wiedział nikt. Nawet gorzej. Na początku zwyczajnie nie wiedział co w trawie piszczy, istniało owszem jakieś ale, ale właściwie what`s up ? Co z tym ale ? Minęło parę lat i wtedy nabrał pewności, że to ale istnieje i jest poważnym ale. Długo dochodził prawdy, a ta forma bytu jak zwykle okazała się straszna. Prawda was przerazi i pogrąży w smutku jak ostrzegali egipscy kapłani. Odkrył sens „ale”. Poraziły Fryca słowa prawdy i odtąd nie był już tym samym człowiekiem, bowiem jego świadomość zmieniła się i pogląd na Świat, na rzeczywistość, na Materię, z której ktoś kiedyś ulepił Ziemię. Kijowski od tamtej pory zaciął się w sobie i czekał tylko sposobnej chwili, a ta nie zwlekała i przyszła szybko, może nawet zbyt szybko.

Spojrzał na zegarek; przyszedł trochę za wcześnie do Izumi Sushi, dopijał już pierwszą kawę i zabrał się za przeglądanie dzisiejszej gazety. Znowu pisali o bufetowej Warszawy, że kroi się afera stulecia, że HGW wozi w samochodzie BMW metalową teczkę ze sztabkami złota na wypadek szybkiej ucieczki z Polski na Ukrainę, że po cichu sprzedała kamienicę, co ją niezbyt legalnie nabyła. I co ta kobieta jeszcze robi w Ratuszu ? Czeka, aż ją wywiozą na taczce ? Gdyby żył Lepper, to by się wtedy działo ! Ludzie z Samoobrony postawiliby namioty na Placu Bankowym i z gniewem na ustach czekali przed bramą Ratusza, by bufetową, kiedy będzie wyjeżdżać, obrzucić  kartoflami i pomidorami i może nawet zgniłymi jajami. Ale zabrakło Andrzeja, Leppera nie było, co w piątek ponoć się powiesił. Fryca aż nosiło. Czytał o tak bardzo jawnej niesprawiedliwości społecznej, a jemu kwas się skończył ! Noż kur…! Zaklął pod nosem, ale na tyle głośno, że zdaje się był słyszany, kątem oka spostrzegł szybkie ruchy głów przy sąsiednim stoliku.

Jedną kobietę spalili, najpierw wyrzucili z mieszkania ze sprywatyzowanej kamienicy. Nie siedziała cicho, protestowała i nie chciała się zamknąć. Spalili jej szczękę na wieki wieków. Ale ciało sprofanowali i spalona Brzezina krąży gdzieś nad miastem, właściwie to nie jej ciało, a dusza spalonej szybuje, która nie odpuści temu miastu, bo bez pogrzebu zamieniła się w demona i będzie po wsze czasy i wieki wieków ścigać sprawców zbrodni. Fryc był tego pewny jak amen w pacierzu. Demony nie od dziś istniały. 

Poczuł czyjąś dłoń na ramieniu, spojrzał w górę. To uśmiechnięty siostrzeniec stał nad nim z wyciągniętą dłonią. Uścisnęli się mocno i wylewnie. Stach usiadł naprzeciwko. Nabrał ciała przez ostatnie lata, powoli wchodził w średni wiek i z podziwem wpatrywał się w wuja, który z przerzedzonymi i posiwiałymi włosami był jego bohaterem, nie mniejszym, niż gdyby walczył w Powstaniu Warszawskim albo zginął jako Żołnierz Niezłomny w nierównej walce z komunistycznymi bandytami. Wuj Fryc jednak nie czuł się bohaterem i jeśli już musiałby określać się, to raczej jako Żołnierz Wyklęty, albo w skrócie po prostu Wyklęty.

Staszek usiadł i nawijał o tym co akurat działo się w jego życiu. Chłopak był wtajemniczony. Miał charakter. To właśnie Fryc najbardziej cenił w siostrzeńcu. Wiedział na kogo może w życiu liczyć i Stach był jedną z tych osób, gotowy oddać życie za sprawę. Wspaniała osobowość, siła charakteru, lojalność i braterstwo na zawsze. Stach Steinman był wzorowo oddany prywatnej idei i gotów iść w ogień za wujem. Obecnie rzeczywistość postawiła przed nim inne zadania. Miał ukryć wuja i zaplanować ucieczkę do miejsca jak najdalej położonego od Polski.

-    Miał wujek szczęście, bo za tydzień rusza narodowa pielgrzymka związków zawodowych do Watykanu, by oddać się w opiekę papieża Franciszka. Łatwo będzie wtopić się w tłum i bezpiecznie dojechać do Rzymu. Stamtąd do Ostii na wybrzeże, to jest jakieś trzydzieści kilometrów od Rzymu  i wujek będzie mógł statkiem dopłynąć na Maltę. A z wyspy samolotem może do Afryki, a może lepiej do Kanady, myślałem o Kanadzie. Na północne obszary pełne lasów i wielkich jezior. I do tego z zachodnią kulturą pracy. Albo do Indii, Bombaju czy Delhi, by ubrać się w prześcieradło i rozpłynąć się w morzu Hindusów. Lasy, morze, Afryka, łatwo tam zniknąć. W Kanadzie może i zimno, dużo śniegu, ale za to zwierzyny dużo i to normalnej, zwykłej bez niebezpiecznych kotów. No, wie wuj co jeszcze jest fajnego w Kanadzie ?
-    Że znieśli dla wizy dla Polaków ?
-    Dokładnie. A w Indiach kawy przykładowo nie piją. W Afryce jedzą robaki, a w Kanadzie pełna kultura.
-    Nie zapominaj, że ja uciekam. Nie organizuję sobie wycieczki po całym szerokim świecie. Co ? Ze mnie miałby być jakiś Tony Halik ? Żeby wnukowie żartowali sobie ze mnie i gryzmolili kredą na murach: „Wujek tu był” ?! Kanada jest zbyt oczywista, wszyscy już wiedzą, że tam można latać bez wizy i będą dokładniej sprawdzać nagrania video z tamtejszych lotnisk. Zresztą, nawet nie będą musieli tego robić, wystarczy, że odnajdą lot z biletem na moje nazwisko.
-    Ahaa. Rozumiem. Coś się wymyśli. Niech wujek… będzie dobrej myśli. Nowy dowód to jednak trochę kosztuje.
-    Ile ?
-    Z kilka tysi.
-    Dobra, biorę ! Ja też mam pewien plan ! Wiesz, nie zamierzam zaprzestać swojej działalności. - Fryc zamrugał do siostrzeńca. Matka Stacha była twardą babką. Przez chwilę siedzieli w milczeniu. - Ale musisz zrozumieć - Fryc pocierał nadgarstki - nawet tobie nie mogę o wszystkim powiedzieć. Dowiesz się, kiedy przyjdzie na to czas. Teraz poproszę cię o parę niezbędnych rzeczy, tu masz kartkę, wszystko napisałem. Później dowiesz się reszty.
-    Słucham więc, co mam zrobić ?
-    Kupisz mi coś. - wyjął z kieszeni kurtki drugą złożoną karteczkę i ją też podał Staszkowi. - Masz tam napisane co i jak. Na pierwszej kartce są rzeczy osobiste, a na drugiej reszta. Kiedy dokładnie wyjeżdża ta pielgrzymka ?
-    Równo za sześć dni.
-    Ok, czasu jest niewiele, ale powinno wystarczyć. Zacznij już dzisiaj robić zakupy, dobrze ?
-    Ok wujek. A bilety ?
-    Żadnych imiennych biletów, nie kupuj nic przez internet. Dotrą po tym do ciebie po jakimś czasie, dlatego nie zostawimy im żadnych śladów.
-    Czyli kupujemy na miejscu ? U kierowcy ? - Stachowi przyszło na myśl, że wujek może chciałby, żeby jechał razem z nim. I w sumie dlaczego nie ? Spojrzał z powagą na wuja.
-    Zgadza się. Zatrzemy za sobą wszystkie tropy. Po pierwsze ubierzemy się zwyczajnie, może nawet nieco byle jak, bez gustu, dzięki temu wtopimy się w otoczenie. Nie wiem jak ubierają się ludzie na Malcie, ale kiedy będziemy już na miejscu dowiemy się i przystosujemy. Będziemy zachowywać się jak tysiące innych turystów, którym znudziła się wyspa i którzy szukają nowych wrażeń. Aha ! Byłbym zapomniał. Daj mi tę kartkę, którą ci dałem, muszę coś dopisać.
-    Może wujek powiedzieć, zapamiętam.
-    No nie wiem. - wuj wyszczerzył się w uśmiechu. - Piszę właśnie jakie masz kupić aparaty fotograficzne, może robiłeś zdjęcia bezlusterkowcami ?
-    Nie robiłem. - Stach zrobił zaciekawioną minę.
-    Ważne, żeby były metalowe z zewnątrz, jakby ze stali czy ze srebra, ale nie czarne. Jak dawne analogi, żeby były, kumasz ?
-    Coś pamiętam, kumam.
-    To dobrze. Będą wyglądać turystycznie jak zwyczajne aparaty, a my jak turyści, którzy robią pamiątkowe zdjęcia.
-    Ka-pe-wu.
-    Bezlusterkowce są małe i mało ważą, cały dzień będziemy musieli je nosić na szyi. Rozumiesz teraz ?
-    Zawsze rozumiałem wuja.
-    Dobrze, że się potrafimy dogadać Stachu. I koniecznie kup z najmniejszymi obiektywami. Szkła potrafią swoje ważyć.
-    Kapuję wujek ! Kolega ma takiego bezlusterkowca, Olympusa, ale nie pamiętam modelu. Zabiera go w każdą delegację.
-    Dupy focić ?
-    Foczki focić. Foczki teraz się mówi, wujek.
-    Już nie laski ?
-    Laski strzelają z laski, ha ha. - Stach roześmiał się jowialnie, ale Fryca nie bawił ten typ humoru.
-    Napisałem ci właśnie jakie nas interesują.
-    Laski ?!
-    Nie zgrywaj się Stach ! Na laski też przyjdzie czas. Skup się. Jeśli nie będzie akurat takich Olków… - pokazał palcem na kartkę, - kup po dwa srebrne Fuji. Masz na kartce wszystko zapisane, jakie modele. Żebyś nie kupił czegoś z górnej półki. Nie możemy się wyróżniać. Jaką miałeś ocenę z zachowania ?
-    W szkole ?
-    Aha.
-    Chyba wyróżniający.
-    To teraz zapomnij, że w ogóle kiedyś chodziłeś do szkoły. Od teraz jesteśmy normalsami, zwykłymi przeciętniakami. Przeciętnymi Kowalskimi. Turyści z Polski.
-    Spoko, wujek ! Rozumiem, że inne firmy nas nie interesują ?
-    Ewentualnie Sony, ale właściwie to nie.
-    Kolega mówił, że Sony robi świetne bezlustra.
-    Jesteśmy Polakami, przyjedziemy z kraju, w którym z bezluster najlepiej sprzedają się Olympus i Fuji. Nie robimy za zawodowych fotografów, będziemy typowymi turystami z niezamożnego kraju. Sony jest dla bogatych. Całe dorosłe życie prowadziłem knajpę, jestem małym przedsiębiorcą, a ty Staszku byłeś i będziesz handlowcem na etacie, masz to we krwi. Aparaty to taka nasza biżuteria, oznaka naszej pozycji społecznej i najważniejsze, każdy nas weźmie za turystów. Musimy wtopić się w tłum z całego świata.
-    Która jest godzina ? - Staszek zapytał samego siebie, odsunął rękaw koszuli i spojrzał na bajerancki zegarek wielki niczym kompas.   
-    Nie zamówiłeś kawy. - Stwierdził Fryc obojętnym tonem, ale zdradzającym przytomność umysłu.
-    W pracy zdążyłem wypić. Wziąłem wolne na resztę dnia.
-    Będziesz brał urlop ?
-    Tak myślałem.
-    Hmm. - Fryc brodę pocierał dłonią. - Wiesz Staszku...
-    Tak wuju ?
-    Nie wiem czy rozsądny z twojej strony będzie jakikolwiek powrót do Polski. My już teraz jesteśmy imigrantami.
-    Ale nie gwałcimy ! - rzucił wesoło Stach.
-    Staniesz się jednym z głównych podejrzanych. - Stach znieruchomiał, wzrok utkwił gdzieś przed siebie, jakby cały zesztywniał niczym ruda wiewiórka w Łazienkach. Powoli docierało do niego, że są to jego ostatnie dni w ukochanej, rodzinnej Warszawie. Że może nie wrócić... Staszka zamurowało.
-    Hej ! - Wujek Fryc machnął ręką przed oczami siostrzeńca. - Słuchaj Stachu. Uda nam się. Musimy się tylko trzymać pewnych zasad. I... Nie martw się. Nie ciebie szukają. W końcu zapomną, że istniałeś.
-    Jasne wujek. Spoko jest. Dobrze, że nie mam żony i dzieci.
-    Masz dopiero trzydzieści pięć lat. Wszystko przed tobą.
-    To co ? Jedziemy do domu ?
-    Tak. Tylko zapłacę. - Fryc poszedł do baru zapłacić za dwie kawy. Stach wstał i ruszył do wyjścia, zaczekał na wuja w holu. Za szklanymi drzwiami szalał deszcz. Samochód stał zaraz tuż za Marriottem. Stach przepuścił wuja w masywnych drzwiach z grubego szkła. Na zewnątrz rozpętało się piekło, miejski biały szkwał. Pokazał ręką kierunek, gdzie zaparkował forda i obaj rzucili się biegiem do samochodu.


Pędzili w deszczu na Okęcie, niedaleko lotniska, marketu Decathlon, na osiedlowym bloku mieszkał siostrzeniec z rodziną. To nie było jego mieszkanie, bo swoje wynajmował na Bielanach. Mieszkał razem z mamą, która gotowała przepyszne obiady. I nie widziało mu się to zmieniać, żeby samemu mieszkać i daleko od Okęcia. Próbował, owszem, ale zawsze kończyło się tym samym, pustą lodówką, brakiem proszku do prania w łazience, nie było ani bananów albo ani masła w lodówce, które zawsze skończyło się wczoraj. Odżywiał się raczej monotonnie i po jakimś czasie miał dosyć gotowanego ryżu parboiled z przysmażoną na patelni kiełbaską i cebulką. Danie nużące równie jak w młodości jedzona podwawelska z chlebem i cebulą podczas czytania komiksów albo, ale to było znacznie później, podczas oglądania wiadomości telewizyjnych. Wprawdzie dawno wyrósł z komiksów, wieki temu, tak jak dziesięć lat temu wyrósł z gier komputerowych i zapewne komiksy czy gry nie miały nic do rzeczy. Wuj rzucił wzrokiem na Stacha. Też nie lubił fantastyki, często mówił, że nie traci czasu na fikcję, że woli życiowe książki w stylu Palikota, dzienników Hansa Franka, listów Himmlera, dzienników Sodenberga. Cenił życiowe książki, W Hongkongu Gadzinowskiego, Resortowe dzieci, wspomnienia Niesiołowskiego, książki na temat agenta Bolka, różne takie o polskich szpiegach, zwłaszcza lubił Rosyjską ruletkę generała Zacharskiego za profesjonalizm, uważał ją za genialną książkę. Lubił wywiady ze szpiegami. Wszystko o nielegałach, np. amerykańską pozycję Syn szpiega czy polski Czas nielegałów Piotra Wrońskiego m.in. o generale Czesławie Kiszczaku. Wspomnienia Turowskiego i Kotowskiego z Watykanu wzbudzały we Frycu dziwne wrażenie przebywania w Matrixie.

Odezwała się we Frycu troska o rodzinę w Warszawie. Rodzinną stołeczną odnogę. Pamiętał trochę stryjecznego dziadka, według relacji rodzinnych strasznego despotę. Ponoć potrafił zamykać babkę w kanapie, kiedy była krnąbrna czy kiedy chlapnęła jęzorem nie tak jak trzeba albo kretyńsko się odezwała. Czasami ponoć zamykał ją w szafie. Zdarzało się dziadkowi wpadać w szał i wtedy brał babkę za kudły i ciągnął ją do ubikacji, upychał głowę babki w sedesie i spuszczał wodę. Co było dziwne w jego zachowaniu, to to, że nie robił tych wszystkich złych rzeczy po alkoholu, ale zupełnie na trzeźwo, jak przybysz z innej kultury, arabskiej, azjatyckiej, dzikiej... Fryc wyglądał przy nim na kulturalnego, racjonalnego Europejczyka zgodnie zresztą z prawidłowością następstwa pokoleń. Był bardziej rozumny i opanowany, mniej postrzelony, niż dziadek i w ogóle nie szalony, nie tak jak ojciec.  

Wuj był człowiekiem kulturalnym, lubił czytać wywiady z ciekawymi ludźmi, sam również nieraz prowadził długie rozmowy na różne interesujące tematy, cenił wspomnienia z przełomowych momentów w dziejach Polski i świata, takie rzeczy. Zajęty zawsze konkretną robotą, jak to wuj, ale potrafił znaleźć czas na kulturalne pogawędki. Ostatnimi czasy ciągle martwił się o malejące zapasy kwasu. Dostawy z Wrocławia i kilku innych źródeł z Dolnego Śląska stawały się nieregularne i coraz mniejsze. To na skutek systematycznych policyjnych obław na kwasiarzy w zachodniej Polsce. Jakiś czas temu w Bolesławcu na Dolnym Śląsku ktoś wypił wodę mineralną z kwasem. Z całej partii tysięcy butelek tylko jedna miała kwasową dolewkę. Ten incydent wywołał ogólnopolską akcję „ Łap kwasiarza”.
Miejscowym brakowało towaru, sprawa była poważna i wuj zaczął podejrzewać, że może dojść do najgorszego, że dostawy kwasu w ogóle się skończą i co wtedy z jego robotą ? Co z nim samym ? Z jego integralnością osobowości ? Jedyny w tym pozytyw, że na trop wuja wpadli właśnie teraz, kiedy wszystkim kończył się kwas. To nowy, prawicowy rząd postanowił
przekwalifikować obywateli i w związku z tym rozpoczął ogólnonarodową akcję budowy strzelnic sportowych. „W każdym mieście co najmniej jedna strzelnica”, głosiły plakaty zachęcające obywateli z małych miasteczek do wzięcia sprawy w swoje ręce. I nikt nie pytał z jakiego powodu.

Fryc poczuł się bezsilny. Przeżywał, że nie miałby czym zalewać grubych ryb. Żyłby złudzeniami. Marzeniami ? Po co i na co tak. Staszek spojrzał przeciągle na zamyślonego wujka, kiedy skręcił w prawo w osiedlową uliczkę. Po co wuj miałby się tak męczyć ? On nigdy w życiu nie chciałby tak dogłębnie cierpieć psychicznie. Z powodu okropnych zdrajców, spolegliwych sprzedawczyków ? Już niedługo rozliczymy cały ten układ mafijny. Cierpliwości. Jestem jeszcze młody, mam czas. Wuj działał na odcinku prowincjonalnym, w Warszawie są jednak ważniejsze i trudniejsze zadania przed nami, bo i trudniejszy, bardziej cwany przeciwnik. Ryby grube jak kaszaloty i silne jak morsy, ale z jeszcze dłuższymi kłami i o jeszcze większych, bardziej umięśnionych gardzielach. W twardym mieście mieszkają twarde cwaniaki. Nad morzem, pod Rzymem wuj odżyje, obiecuję wujkowi, odetchnie sobie wujek pełną piersią, perorował głośno w samochodzie od jakiegoś czasu Stach. Będzie miał tam wuj inne zadania, inne cele równie ważne co w rodzinnym kraju.

-    Masz rację Staszek ! Może się uda nawiązać kontakt z włoską siatką Tajnego Państwa. Polonusy pokierują nas na jakiś odcinek frontu z dala od kraju. Słuchaj ! - Fryc nerwowo podrapał się po głowie. - Rysują się przed nami wielkie zadania ! Może nawet zapolujemy na samego Wampira !  - Fryc był podekscytowany niewyobrażalnymi możliwościami.
-    Ma wuj świętą rację ! - Stach aż promieniał z radości.
-    Tam jest piękno, duch może wznieść się ponad ludzkie upadki i ułomności. - Fryc zaczął się egzaltować. - Oderwać się na chwilę od ciała i skosztować boskiej ambrozji, naszej ludzkiej miłości do Boga, a także naszej ułomnej, ale jednak miłości wobec ludzi prawych i sprawiedliwych, wartościowych obywateli Polski. Drugi sort obywateli został bezwarunkowo utracony, przeżarty ludowym komunizmem nadawał się jedynie do kwasu. Nic już z niego nie będzie. Do kwasu.

-    Do kwasu ! - powtórzył Staszek za wujem.
-    Do kwasu ! - zawtórował wuj Fryc Kijowski.


Kiedy zajechali pod blok, rozentuzjazmowani weszli do mieszkania i Fryc Kijowski wylewnie przywitał się z siostrą.

-    Pocałuj mnie ! Mój ty Harry Callahanie ! - o dwa lata starsza siostra aż kipiała z radości na widok od wieków nie widzianego brata.
-    Witaj Marylko ! Co słychać dobrego ?! - czule się objęli.
-    Kiedy ostatni raz się widzieliśmy ?
-    Czy ja wiem… Chyba już z pięć lat temu.
-    Daj pyska Frycu ! Mój ty kwasiarzu. Jak ty wytrzymujesz w tych Suszwałkach ? Nie myślałeś, żeby wrócić ?
-    Właśnie wróciłem.
-    A co się stało !?
-    Staszek nie mówił ?

Maryla stała teraz poważna niczym posąg kamienny o kobiecych zaokrągleniach i czujnym wzrokiem lustrowała brata niczym Syrena z tarczą i mieczem w dłoni.

-    No więc dobrze, powiem. Musiałem uciekać z Suszwałk… nie będę mówił co się stało, wiesz dlaczego.
-    Tak nagle ?
-    To normalne w takiej robocie. Wszystko idzie dobrze nawet jak najlepiej całymi latami i nagle trach, kocioł i musisz wiać !
-    Mój biedny Frycku. Niech cię jeszcze raz uściskam ! - Siostra ponownie wzięła Fryca w swoje gorące objęcia.
-    W sumie nie jest źle.
-    Jest cool ! - wtrącił Stach. - Mamy plan ucieczki.
-    Nie wtrącam się w szczegóły. Zaraz podam obiad. Chodź Frycek do pokoju. - pociągnęła brata za marynarkę do dużego pokoju, który miał wymiary wręcz salonowe, być może miał trzydzieści metrów kwadratowych. - Siadaj na kanapie ! Stół jeszcze nie zastawiony. 
-    Ależ telewizor ! - braciszek czasami wypowiadał się anakolutami, oto do czego doprowadziło mieszkanie na Litwie.
-    W takim pokoju musi być duży telewizor. - spokojnie wyjaśniła Maryla. - Stefan kupił za granicą. Mówił ile ma cali, ale zapomniałam.
-    Siedemdziesiąt - przypomniał Stach. - Straszna kobyła.
-    Co u Stefana ? - zainteresował się Fryc albo może udał zainteresowanie. Nie przepadał za szwagrem, który nie chciał wejść do rodzinnej inicjatywy.
-    Znowu w trasie. Dużo pracuje, znasz Stefana, nie może żyć bez pracy. W Calais chcieli go wyciągnąć z kabiny, ale nie dał się, dostał tylko w kolano.
-    Czym ? Nawet nie pytam dlaczego.
-    Bejsbolem chyba. Miał farta. Jednego z kumpli zgwałcili... - siostra stała w drzwiach oparta o framugę. - Jeden taki ciapaty gwałcił, dwóch trzymało, reszta stała w kolejce. Masz pojęcie ?!
-    Niebywałe ! We Francji tak ostro gwałcą ?
-    W tej pieprzonej Francji. Facet jest z Olsztyna, żyje teraz w strachu, bo nie wie czy dzikusy czymś go nie zaraziły. Chodzi po lekarzach, wziął urlop, mogą go z pracy wyrzucić.
-    Jebani barbarzyńcy ! Gdybym tylko takich dorwał. My polalibyśmy ciapatych, oj polali… no nie Stach ?!
-    Zgadza się wujku ! Są gorsi od komuchów.
-    Aż mnie ręce świerzbią ! Och kurna ! Niech może Stefan zmieni kierunek na wschodni ?
-    Na Rosję ? Fryc ! Nie wiesz nawet co mówisz. Tam tak samo.
-    Co tak samo ?
-    Tam też gwałcą.
-    Wszędzie gwałcą ?! - Fryc zdumiony aż się złapał za głowę i przesunął dłońmi po długich nitkach włosów, dawniej gęstej czuprynie.
-    Wszędzie ! Jedynie u nas spokój. Jeszcze w Czechach, na Węgrzech i Słowacji.
-    Matko Boska ! Niewiarygodne ! Na Litwie też ?!
-    Co się głupio pytasz, sam mieszkasz na Litwie.
-    Ale wiesz, że to Polska, Litwa zaczyna się za Sejnami. Gdybyś mnie częściej odwiedzała, to byś wiedziała, że Suwałki to też Polska.
-    Na Liwie nie gwałcą, ale trudno się dogadać z Litwakami. Jest ich trochę w Warszawie.
-    Boże, wszędzie gwałcą. Niebywałe ! - zagrzmiał Fryc i aż rąbnął pięścią w oparcie kanapy, solidnego mebla z dębu pokrytego grubą wołową skórą wzmacnianą ćwiekami na bokach.  

Był facetem, który bierze sprawy w swoje ręce.

Nazajutrz Fryc w łazience siostry ogolił się na zero, dokładnie przy tym pozbył się zarostu z brody i włosów pod pachami, nie pozostawił najdrobniejszego siwego nawet włoska, chociaż na koniec depilacji stwierdził, że źle zrobił, że ogolił pachy. Pot mnie zaleje w autokarze stwierdził do siebie w lustrze.

Młody tymczasem robił zakupy i wszystko do tej pory szło zgodnie z planem. Wolał nie wychodzić z mieszkania, więc dla zabicia czasu studiował mapę Rzymu. Robił notatki. W końcu znużony pracą przysnął.


Sen Fryca    
                                

Znajdował się na dużym placu oświetlonym mocnym, letnim Słońcem, wtem poczuł na plecach oddech śledczego Mirosława Szarawego, który miał jak najgorsze zdanie o właścicielu i zarazem barmanie knajpy „U Fryca”. I czuł to niesprawiedliwe zdanie na jego temat. Bardzo czuł ten brak zrozumienia swojej szlachetności i oddania ojczyźnie, aż cały się spocił i lepki zbudził się w środku nocy.



Inspektor Mirosław Szarawy uważał Fryca za bardzo podejrzanego typa i Kijowskiemu z tego powodu było bardzo przykro. Nie mógł czekać, aż Szarawy znajdzie dowody na jego nielegalną działalność w suszwalskim. Poza tym skończył się kwas, którym z taką swadą i polotem rozpuszczał czerwonych. Zalewał kwasem ruskie ścierwo, jak wyrażał się o jawnych komunistach i skrytych postkomunistach, sympatykach socjalizmu i komunizmu. Truł całą ruską swołocz, dodając truciznę do piwa, a potem zamykał lokal, ciągnął sztywnych na zaplecze i w bali zalewał kwasem, potem spuszczał w kiblu. To nie byli Polacy, ale ruski, młodsi może intersocjaliste. W ciągu dziesięciu lat prowadzenia knajpy unieszkodliwił i pozbył się dwustu najbardziej aktywnych suwalskich komunistów. Całkiem niezły wynik, myślał, kiedy próbował zliczyć owoce swej działalności, ale przy około dwustu obliczenia stawały się niepewne i ciała jakby ginęły w pomroce pierwszych lat działalności. Nie prowadził zeszytu czy fiszek z obawy przed zostawianiem śladów działalności. Miał kilkanaście zasad, dzięki którym nigdy nie wpadł, ale w końcu i jemu zdarzyło się popełnić błąd. Zasady chroniły Fryca i jego rodzinę, pozwalały działać bardzo profesjonalnie. Nieraz, o Boże ! Miał taką chęć ukatrupić czerwonego prezydenta, jawnie i komoruskiego. I komunistyczną działaczkę, ruską agentkę wpływu z Miejskiego Ośrodka Kultury, kiedyś orędowniczkę polsko-radzieckiej przyjaźni w PRL-u. O jakże wielką miał ochotę dosypać im trucizny do piwa, a potem kwase Nie likwidował komunistów o grubych karkach. Sitwa towarzysko-biznesuowa nie odpuściłaby. Oszczędzał życie największej swołoczy, odpuszczał wrednym ruskom i bardzo cierpiał z tego powodu, kiedy widział żywych, uśmiechniętych rusków zadowolonych z życia i z tymi pretensjonalnymi uśmieszkami na mordach. Jak bardzo chciał im zetrzeć z twarzy te ich uśmieszki, a nie mógł ! Jak on cierpiał ! Ale ci na świeczniku mieli w garści swoich wyborców i podwładnych, niższych rangą urzędników czy innych pracowników, czytaj murzynów, tych wszystkich, którzy ich popierali, ściskali rączki, byli ich otoczką, środowiskiem uzależnionym finansowo i etatowo. Fryc eliminował plankton. Grube ryby zawsze z sieci wypuszczał, bo groziły rozerwaniem sieci. Bywało, że nawet płotkom musiał darować życie. Czasami strasznie to Fryca wkurwiało ! I cierpiał. Zalałby kwasem jedną i drugą czerwoną mendę, otruł ruskiego gada, komucha rozpuścił w kwasie, ale kurwa nie mógł ! Czerwona zaraza opanowała wiele miast i powiatów, stolicę trzymała w kleszczach lęku, ale Suszwałki czerwona ideologia opanowała ze szczególnym upodobaniem. I Fryc to ścierwo usuwał. Z czasem wpadł na pomysł jak pozbyć się szczególnie groźnych ruskich agentów wpływu, być może świadomych swej roboty, a być może użytecznych idiotów od propagandy i promocji Federacji Rosyjskiej, co w sumie na jedno wychodziło. Wiązało się to nieuchronnie z ostatecznych zniknięciem Fryca z miasta, co było trudne logistycznie i ryzykowne. I odsuwał te plany na później i w końcu kiedy miał się już zdecydować i zalać kwasem samą prezydent Barbarę Żygoń-Wysocką zaliczył wpadkę. U Fryca zjawił się inspektor Szarawy. Od dłuższego czasu rozmyślał o  zorganizowaniu uczty z udziałem powiatowych VIP-ów, samych czerwonych partyjnych Pełowców i komunistów starszej daty rodem wprost z PRL-u, młodych i starych, partyjnych i bezpartyjnych, czerwonych i różowych, marksistów i lobbystów obcych mocarstw chciał za jednym zamachem położyć trupem i polać kwasem ze szlaucha, tak żeby rodziny nie mogły poznać sprzedawczyków. Ale nie wyszło. Może tak musiało być, doszedł do wniosku, kiedy pakował rzeczy kupione przez Stacha.






Chyba ty, zaprzepadła w głuchym zapomnieniu,
Nawiałaś mi ten poszum, co nade mną lata,
Zamknięta w swej zadumie, podobna sumieniu,
Prowincjo mej młodości, serce świata !

Kazimierz Wierzyński, Oda prowincjonalna, Poezje, Lublin 1990.



Modlimy się, aby wejść do tej wyższej niż wszelkie światło ciemności.

Z pism teologicznych Pseudo-Dionizego Areopagity.



                        Inspektor Szarawy w podziemiach Centralnego stracił z oczu zbrodniarza Fryca Kijowskiego. Nie sądził, że jak dziecko pogubi się w plątaninie korytarzy. Zamiast skręcić w lewo poszedł za daleko i wyskoczył nie na tym przystanku tramwajowym, zbiegł ponownie do tunelu, zawrócił i przyśpieszył kroku, wbiegł po schodach na odpowiedni przystanek, ale tramwaj już odjechał.

Śledził Fryca od momentu, kiedy ten wyszedł z dalekobieżnego autobusu z Suszwałk na skrzyżowaniu Alej Jerozolimskich z Alejami Jana Pawła II. Zdezorientowany pędem przechodniów zszedł na dół do przejścia podziemnego i próbował odnaleźć wyjście z podziemnej plątaniny tuneli. Wbiegł po pierwszych lepszych schodach i znalazł się na zupełnie pustym przystanku tramwajowym na Ochotę. Kurwa ! Zaklął głośno. Wrócił do tunelu i wkurzony przyglądał się idącym szybko młodym przeważnie jeszcze ludziom. Wszyscy gdzieś szli, niektórzy pędzili, wyglądali jakby dobrze wiedzieli, gdzie idą. Miał wrażenie, że każdy tutaj znał drogę, tylko on jeden stał jak zagubione Boskie Stworzenie czy też mówiąc bardziej wprost był niczym Dziecię Boże.

W pobliżu znajdowało się prosektorium Akademii Medycznej, dokładnie po przeciwnej stronie szerokich i hałaśliwych alej. Tymczasem Szarawego w podziemnym korytarzu otaczały butiki z ubraniami, z butami, dostrzegł też małe cukiernie i trzy księgarnie. Glina musiał zdecydować się gdzie chce iść czy na dworzec Centralny, a potem do Pałacu Kultury, czy może w przeciwną stronę i lepiej zrobi wychodząc z tunelu pod Marriottem. Skromnemu  policjantowi z Suszwałk Hotel Marriott kojarzył się wyłącznie z wysokimi cenami i miejscem snu kolejnych prezydentów Stanów Zjednoczonych w RP, zdecydował się więc iść w kierunku Pałacu Kultury jak każdy turysta w stolicy. Przy okazji zobaczy nowy wystrój Centralnego, bo słyszał, że robi wrażenie na każdym, kto wcześniej bywał na dworcu, przez wiele lat niezmiennie brudnym. Ale ponoć to się zmieniło i obecnie dworzec wyglądał pięknie ! I ludzie ci mieli rację, Centralny stał się ładnym, zadbanym dworcem PKP. Szarawy wyszedł z dworca, ominął Złote Tarasy, bo nie lubił gigantycznych centrów handlowych przepełnionych niczym mrowiska, inspektor wolał miejsca zabytkowe i mniej zatłoczone. A najbardziej lubił Krakowskie Przedmieście z samego rana, jeszcze kiedyś, kiedy był młody znalazł się tam zupełnie sam o świcie, w zimny, pochmurny dzień wiosenny maszerując niczym w samym środku doliny pomiędzy pałacami i niezwykłymi zabytkowymi kamienicami. I na końcu dotarł do puściutkiego Placu Zamkowego z kilkoma tylko bezdomnymi albo żebrakami na horyzoncie, trudno powiedzieć, za to placu pełnego dostojeństwa, bez tłumów, z ludźmi w ilościach w sam raz.

Ten pieprzony Fryc ! Inspektor Mirosław zaklął na ruchomych schodach, ale nikt się nie obrócił, nikt nie spojrzał na Szarawego. Został wzięty za przemęczonego faceta z problemami. Inspektor był przyzwyczajony do negatywnej oceny swojej osoby przez kryminalistów, właściwie to stykał się z tym prawie na każdym kroku w trudnej i ciężkiej pracy śledczego kryminalnego. Fryc według jego szacunków był seryjnym zabójcą. Mirosława martwił brak jakichkolwiek dowodów, brak ciał, brak świadków i jedna jedyna poszlaka, nagły wyjazd do Warszawy wyglądający jak potencjalna ucieczka. Ale weź to człowieku udowodnij przed sądem i zdobądź nakaz tymczasowego aresztowania. Niewątpliwie miał do czynienia ze zbójem, istniało to coś, co jego zawodowy zmysł mówił Szarawemu, że jest na dobrym tropie. Miał już okazję przekonać się w Suszwałkach, że ma do czynienia z przebiegłym kilerem. No i rozpłynął się. Po Frycu ani śladu. Cholera ! Inspektor wyszedł w końcu na powierzchnię i stanął na zatłoczonym przejściu dla pieszych w pobliżu gitary elektrycznej wielkiej jak samolot myśliwski. W nocy gitara jarzyła się tysiącami ciepłych kolorów, robiła za porządny stołeczny blichtr. Przyjezdnym od razu oznajmiała, że są w wielkiej stolicy, jedynym takim mieście w Polsce.

Tłum ruszył, Szarawy z nim pod Pałac Kultury. Ten rozległy obszar wokół PKiN zawsze zrobił na nim pozytywne wrażenie. Krajobraz miejski zmieniał się co kilka lat, Warszawa aktywnie pracowała nad swoim wizerunkiem.

Wszedł do Kinoteki i znalazł się w robiącym wrażenie olbrzymim westybulu pogrążonym w mroku. Rzucały się w oczy podświetlone płaskorzeźby młodzieńców umieszczonych na wysokości pięciu, może sześciu metrów półkolistych ścian niczym w kopule bazyliki. Duże okienka z kasami obramowane wytwornymi ramami niczym obrazy dawnych mistrzów. Na wprost wejścia na samej górze umieszczono dużą tablicę z rozkładem wyświetlanych filmów, która wisiała może nawet dziesięć metrów nad niebanalną marmurową posadzką. Po prawej było wejście do kawiarni, Mirosław przeszedł przez kotary od samej ziemi do samej góry, wielkie niczym wejście do katedry. Był już tu kiedyś, wówczas trafił przypadkiem, czekając na seans trafił na kawiarnię z klimatem. Lokal również był skąpo oświetlony mglistymi światłami stojących w rogach lamp. Usiadł przy stoliku oświetlonym jedną z tych lamp, dzięki czemu mógł poczytać nawet gazetę. Kelnerka stała za barem i wycierała naczynia. Wstał więc i podszedł do lady.

-    Jedną kawę, poproszę.
-    Latte ? Czarną ? Jaką pan sobie życzy ?
-    Czarną z mlekiem. 
-    Zaraz zrobię, proszę poczekać.

Dziewczyna w wieku około trzydziestu lat powoli i dokładnie nakładała kawę do kolby ekspresu. Szarawy stał w milczeniu zupełnie nie wiedząc o czym ma teraz myśleć. Czy może powinien gapić się na tyłek dziewczyny ?

-    Wie może pani… - bał się dokończyć, był chyba zbyt bezpośredni.
-    Tak ? - kobieta obróciła głowę w kierunku Mirka.
-    Hmm… wie może pani, gdzie mógłbym kogoś poznać ? Chodzi mi o dyskoteki, knajpy. Zna może pani jakieś ciekawe miejsca ?
-    Ha ha ! - zaśmiała się nieco sztucznie i krótko - Dobrze pan trafił. Wie pan co ? - chwilę zastanawiała się. - Napiszę panu na kartce, co, gdzie i kiedy, może być ?
-    Jasne !
-    Proszę, pana kawa. - wziął kawę i odszedł do stolika.

Rozejrzał się uważnie po całej kawiarni, podobał mu się półmrok, delikatne echo niewyraźnych głosów przychodzące z westybulu. Czekając na średnią czarną przyjrzał się licznym zdjęciom, które wisiały na ścianach. Były to duże czarno-białe odbitki z Hitchcocka, w tym jedno kolorowe, różne z Cybulskim, kolorowe kadry z Pulp Fiction, na kolejnej ścianie wisiały zdjęcia ze Stevem McQuinem. Przypomniała mu się młodość, Pulp Fiction oglądany w kinie w 95 roku, zdjęcia z Popiołu i diamentu, doskonały film wiele razy widziany w telewizji, Ptaki, których się bał, kiedy był jeszcze dzieckiem. Jego świadomość i tożsamość biła z serca Suszwałk położonych na szarym końcu Polski, w dawnym Wielkim Księstwie Litewskimi, której szarość dzięki oglądanym filmom fabularnym zmieniała się w kolory w tonacji piaskowej, w klasyczne kinowe odcienie. Koledzy pili piwo i palili szlugi, w ten sposób najchętniej poprawiali sobie nastrój, w jakiejś bramie bloku lub w opuszczonych, niczyich miejscach siedzieli na cementowych, pokruszonych murkach albo stali i pili, wódkę też, co było pod ręką, ale zazwyczaj jednak piwo, bo łatwiej było znaleźć kilka złotych. Chodzili po automatach do gier, po maszynach z kawą i herbatą, a czasami z gorącą czekoladą i szukali reszty w dołku aparatów albo opuszczonych na ziemię groszy, które komuś wymsknęły się z dłoni i potoczyły się pod automat. Zgarbieni przemierzali chodniki i ulice w poszukiwaniu dziesięciu czy dwudziestu groszy. Nigdy nie żebrali, honor im zabraniał. Czasami chodzili po śmietnikach, szukali butelek i puszek.   

Często siadali na murku pod gruszą, która nigdy nie dawała owoców. Taki był czas, że wszystko miało swoją nazwę, ale było oszukane jak ta grusza albo zakłamane jak wszechobecna polityka. Byli małymi kłamcami, ci moi koledzy i wtedy zrozumiałem, że wielcy kłamcy, bohaterowie z dziennika telewizyjnego zawsze się wykręcą, że można dorwać tylko małych drani, takich jak moi koledzy. Uklejki i okonie z małego miasta. Stolica miała inną skalę kłamstw i  oszustw, pełna szczupaków, sumów i innych słodkowodnych drapieżników. Pieprzona komuna ! Szarawy zaklął pod nosem. Jak on nie lubił tamtego straconego czasu. Zmarnowanych dni, niewykorzystanych szans i był zupełnie pewien własnych myśli i ich logiki. Mógł zostać biznesmenem dzięki pomocy ojca, który miał smykałkę do handlu i w ogóle złota rączka z niego była. Ale wtedy ? Prywaciarzy się tępiło. Dzisiaj miałby własny sklep z dywanami albo może z rzemiosłem artystycznym. Ojciec potrafił kuć w żelazie, nauczył się od dziadka na wsi, który z kolei był prawdziwym wiejskim kowalem. Dobry własny biznes to rzecz lepsza, niż uganianie się za seryjnymi mordercami. Nie pozostał w Szarawym żaden sentyment, ani odrobina sympatii do PeReeLowskiego bagna. O nie ! Dopił kawę i wyszedł na światło. Potrzebował więcej światła !

Słońce ładnie oświetlało wielki plac od południowej strony Pałacu Kultury. Szarawy stał zupełnie bez ruchu z twarzą bez wyrazu i zapragnął miłości. Ciepłej kobiety, czułego serca i wdzięku. Zbrodniarz Fryc rozpłynął się w czeluściach Warszawy. Dalej będzie kwasił, a on, co on ma z życia ? Takie to podłe życie psa. Potrzebował kobiety !

Może poznam kogoś nowego ? Laskę z Warszawy ? Jakie one są te warszawianki ? Zawsze to jakieś nowe doświadczenie, inna kultura, inne obyczaje, inna Polska. U nich na Litwie inne klimaty, inna mowa, inne akcentowanie i intonacja. Ludzie nawet trochę inaczej chodzą. Dobrze to zbadali przy okazji obławy na szajkę złodziei, którzy mieli melinę w Sercu Suszwałk i tam składowali fanty. Ale, ale, a co ze stołecznym seksem ? To dobry temat na reportaż. Pamiętał, że ktoś ostatnio napisał coś podobnego o prowincjonalnym seksie w powiecie suwalskim czy jakoś tak, cała komenda miała niezły ubaw, ze zmiany na zmianę szedł rechot na Pułaskiego. Że mury to wytrzymały taką falę dźwięku ?  Autorem był zdaje się Jarosław Ruczaj, dziennikarz Gazety Wyborczej, tak ! W końcu doszliśmy jak się nazywa ! Podpisywał się jako Tur czy Żubr, łagodny jak tur, mówili na niego, Szarawego śmieszyło to porównanie.     

Stał u szczytu schodów Pałacu Kultury w pełni blasku popołudniowego Słońca. Przyjrzał się dokładniej swemu ubraniu. Końcówki koszuli i dolne poły marynarki wyglądały na trochę wymiętolone, co akurat nie było dziwne po kilkugodzinnej jeździe samochodem i kolejnym wałęsaniu się po centrum. Ogólnie rzecz biorąc marynarka nie była nowa, a teraz wyglądała nawet na znoszoną, koszulę z kolei zachlapał na stacji benzynowej w Łomży, ekspress nie działał tak jak trzeba i oblał się wrzątkiem z resztką kawy z innego użycia przez poprzedniego klienta. Ale w sumie… jest teraz w stolicy jakby turystycznie, na wyjeździe, w delegacji, chyba ujdzie, ocenił. Kupi nową koszulę w galerii handlowej. Podniósł głowę, rozejrzał się wokoło. Jak tu inaczej, zaraz pomyślał. I choć było tak samo jak dwie godziny wcześniej, inne spojrzenie Szarawego zaczarowało miasto-państwo.


2 komentarze: