piątek, 7 sierpnia 2020

Dziecię Boże (odcinek 40).


Watykan


Ja jestem Panem i nie ma innego.

Ja stwarzam światłość i tworzę ciemność,

Iz 45,6-7







                      Szli niespójną czeredą z placu Camo di Fiori w kierunku placu św. Piotra, mijali pałace/palazzi i duże kamienice/palazzo. Lśniące o tej porze dnia w porannym słońcu bądź skryte w cieniu, z wypłowiałą elewacją od słońca czy też miejscami z odpadającym tynkiem o rdzawym zafarbie. Niektóre ściany nosiły ślady wilgoci, zbiór barwnych mozajek po wcześniejszych malowaniach przechodził w pięknie utrzymane, fachowo odmalowane bądź odrestaurowane budowle ze starożytnego kamienia czy z wapienia w różnych odcieniach, niegdyś białego marmuru, cętkowanego niczym mortadela pavonazzo w czerwonawo-szarych kolorach tufu. Ach, jak dobrze im się szło, jak dobrze oddychało pełną piersią, z siłą w nogach i sercu. I tak, pośród zapachów migdałów starożytnego miasta pnących się przy uliczkach oleandrach i azaliach, przejrzałych drzewkach pomarańczy, doszli w pobliże placu św. Piotra, a że mieli ochotę się czegoś napić, usiedli w jednym z kilku bistrów, które są usytuowane na via della Conciliazione i zamówili poranną kawę i makaron. Z kawiarni rozciągał się piękny widok na Bazylikę św. Piotra pełną blasku od słonecznych promieni. O tej porze dnia panował jeszcze spokój, owe włoskie piano.

Kiedy grupa odpoczywała przy kawie i kawałku ciasta, hipisi weszli do supermarketu, żeby kupić fajki i coś do picia na cały pracowity dzień. Na ladzie leżała dzisiejsza prasa z odrażającymi zdjęciami ciał „tre Poli” poszarpanych w Rzymie przez jakieś terribile animale ! Z okładek ociekała krew. Krokodyl wziął do ręki gazetę, na kolejnej stronie jakiś ekspert od niewyjaśnionych zdarzeń wyjaśniał, że owym strasznym zwierzęciem prawdopodobnie był wilkołak. Wilkołaki mają mieć naturę seryjnego mordercy, duże kły, długie pazury, owłosienie i wielką siłę goryla.

- Piszą, że to sprawka wilkołaka - powiedział kumplom, którzy zaciekawieni okładką przystanęli przy magu.

- Ale gdzie to się stało ? W Rzymie ? Gdzie ? - dopytywał Pies Krokodyla, który z nosem utkwionym w gazecie blokował przejście do kasy.

- W jakimś hotelu na Zatybrzu.

- Niedaleko nas - skomentował Ramzes, który na trzeźwo miał jeszcze całkiem sprawny mózg.


Zdaje się, że klęczniki pierwsza dostrzegła Federica. Pojawiły się nagle jakby znikąd, z dala zupełnie niewidoczne, pośród pustej przestrzeni wielkiego placu Świętego Piotra. Ksiądz Bazyl ożywił się, podskoczył do przodu grupy i rozpostarł ręce.

- Kochani ! - zrobił kilka susów do tyłu i poczekał, aż wszyscy podejdą bliżej.

- Słuchamy - odezwała się cierpko Barbara.

- Oto nadarza się okazja pojednania z Bogiem. Pragnę udzielić spowiedzi każdemu z was, moi drodzy ! - rozkręcał się coraz bardziej.

- Na mnie nie licz - odmówił kategorycznie Litwin. - Ale jeśli ktoś naprawdę chce… - machnął ręką i odszedł, żeby zapalić papierosa. Za nim bez słowa podreptał Krokodyl, znany przyjaciołom jako suszwalski mag.

- A ja chętnie, ale czy masz stułę ? - zapytała Barbara.

- Mam, przygotowałem się do naszego wyjścia. Mam też brewiarz.

- A po co to ? - zapytał Pies, który chociaż jako stary hipis nie odczuwał instytucjonalnych potrzeb metafizycznych, ale sam widział, że robił się stary, a za kołnierz nie wylewał i do lekarzy nie chadzał. Co będzie jeśli nagle pośród tych wszystkich zabytków padnę jak mucha znienacka trafiona packą ? Z dala od domu co raz częściej taka myśl atakowała umysł podstarzałego rockmena.

- Po co brewiarz ? - odpowiedział pytaniem ksiądz. - Żeby spowiedź była ważna, kapłan jako następca Chrystusa na ziemi powinien dużo się modlić.

- Aha.

Niewiele to hipisowi mówiło, ale nie dopytywał, bo i po co ? I dając wyraz swojej obojętności podciągnął do góry nogawki spodni.

- Zapraszam więc do spowiedzi - ksiądz Bazyl wskazał ręką na najbliższy klęcznik i stojące obok krzesło.

Pierwsza ruszyła się Barbara i choć z pewnym oporem, to jednak uklękła przed siedzącym na krześle księdzem Bazylem.

- Oto moje grzechy. Uciekłam z miasta, z moich Suszwałk i zabrakło mi odwagi, żeby wrócić.

- Nie smuć się siostro, niezbadane są wyroki Pana, doświadczył on Suszwałki, miał więc w tym jakiś cel.

- Nie pierdol Bazyl ! Jestem od ciebie dużo starsza - wyrwało się Barbarze, ale zaraz się poprawiła: Ksiądz Bazyl nie wie co mówi.

- Bo i nikt nie zna zamiarów Boga - wyjaśnił młody duchowny.

- Dobrze, to i ja coś powiem na temat losu, wyroków boskich i tym podobnych. Wiem dlaczego się do mnie zbliżyłeś, a nie do młodej kobiety - nastała chwila milczenia.

Kapłan odrzucił głowę do tyłu, wyglądał jak wyprężony jaszczur, który z wierzchołka góry spogląda na dno doliny.

- Nie udawaj zażenowania. Nie napinaj się. Chciałeś stracić cnotę ze starszą babką, żeby nie było dziecka. Nie unoś się i nie pusz. Ha ha, przejrzałam cię. Co ? Nie machaj tak rękami, właśnie taki jesteś !

- Barbara zlituj się, mów trochę ciszej, grupa patrzy i słucha, jestem księdzem.

- Jesteś żałosnym, małym człowieczkiem. Robisz tak, żeby nie było dziecka, czy nie ?!

- Jesteś podła ! Ludzie patrzą i co sobie pomyślą.

- A niech się uczą życia.

I rzeczywiście młodzi Braniccy z zaciekawieniem wpatrywali się w dziwną parę i jej relację bez przyszłości. Hipisów zaś nic to nie obchodziło, skupieni jak zwykle na sobie rozpijali wielką butlę białego wina, który w plecaku na plac św. Piotra dotargał Krokodyl, najsilniejszy z całej trójki, o sercu jak dzwon i mocnych plecach. Zauważyli w supermarkecie korzystną promocję, żal było nie skorzystać. 10-litrowy baniak z winem nabyli za połowę ceny, litr kosztował ich raptem jedno euro, to był udany zakup.

- Poza tym jesteś miernotą ! Słyszysz ?! Miernotą ! Nie jesteś homofilny, kręcą cię kobiety, więc nigdy nie zrobisz kariery w kościele, nigdy !

Ksiądz Bazyl jak przystało na duszpasterza, a więc mistrza pozorów, jakby nigdy nic rozgrzeszył Barbarę w imię Jezusa Pana - może nawet sam się uważał za ziemskiego namiestnika Chrystusa i nakazał kobiecie by więcej nie grzeszyła i zmówił za upadłą niewiastę odpowiednio długą modlitwę, dopiero wtedy zapukał w klęcznik, a prezydent wstała. W kolejce ustawił się jeden z hipisów.

- Panie Psie… - odwagi ! Zapraszam !

A pierdolić to ! Zakrzyknął w duchu Ryszard Marek i poszedł na klęcznik.

- Co skłoniło cię bracie Psie do spowiedzi ?

- Hmm, nie wiem, to jakiś spontan. Wie ksiądz, starzeję się.

- Ile to już lat minęło od narodzin ?

- Zbyt wiele.

- Wyznaj więc grzechy dziecię Boże.

- Gram nieuczciwie. Lubię faule. No i gola też lubię strzelić.

- Nie łapię cię bracie przy tym zadyszka ?

- Ksiądz nie zrozumiał, mówiłem w przenośni. Jestem nie fair wobec kumpli.

- W jaki sposób ?

- Słyszał ksiądz o tym wilkołaku co grasuje w Rzymie ?

- Nie. A to wilkołaki naprawdę istnieją ? - zdziwił się kapłan.

- Chciałem któregoś podsunąć…

- Kogo ?

- Jednego z kumpli albo dwóch naraz.

- W jakim celu ?

- Trzymam kasę, jest jej mało, a nie mamy dokąd wrócić, nie wiemy co będzie za miesiąc, za rok, ale na pewno na trzech nie starczy. Gdyby tak wilkołak pożarł Krokodyla miałbym szansę u Carli, rozumie ksiądz ?

- Rozumiem bardzo dobrze - nie takie rzeczy robiło się w seminarium, dodał w duszy ks. Bazyl. - A co z Ramzesem ?

- Też.

- Co też ?

- Ramzesa też zje.

- Bracie ! Masz żałować za grzechy ! A nie spowiadać się ze swoich planów. A jeśli ostrzegę ?

- Hmm. A toś zabił mi ćwieka - wycedził przez zęby Pies.

- Dogadajmy się - powiedział ksiądz Bazyl i pochylił swe ucho aż do samych ust…

- Czego ksiądz chce ?

- Lubię kobiety, jak pewnie zauważyłeś, bracie. Barbara robi się krzykliwa i nie ma teraz do tego głowy. Pogadaj z Krokodylem, żeby dał mi któryś dzień w tygodniu, a nikt się o niczym nie dowie. Jest układ ?

- Jest - sapnął Pies, szybko się przeżegnał i wstał z klęcznika.

Co za dureń ze mnie, będę się gryzł do końca dnia.

- Teraz moja kolej ! - zakrzyknął do kolegów, którym sporo już udało się wypić.

Więcej chętnych do spowiedzi nie było.


Ksiądz Bazyl wiódł teraz wycieczkę pomiędzy kolumnadami Berniniego głośno śpiewając „Barkę” autorstwa hiszpańskiego księdza Cesareo Gabarain.


Pan kiedyś stanął nad brzegiem,
Szukał ludzi gotowych pójść za Nim;
By łowić serca
Słów Bożych prawdą.
O Panie, to Ty na mnie spojrzałeś,
Twoje usta dziś wyrzekły me imię.
Swoją barkę pozostawiam na brzegu,
Razem z Tobą nowy zacznę dziś łów.
Jestem ubogim człowiekiem,
Moim skarbem są ręce gotowe
Do pracy z Tobą
I czyste serce.
O Panie, to Ty na mnie spojrzałeś,
Twoje usta dziś wyrzekły me imię.
Swoją barkę pozostawiam na brzegu,
Razem z Tobą nowy zacznę dziś łów.
Ty, potrzebujesz mych dłoni,
Mego serca młodego zapałem
Mych kropli potu
I samotności.
O Panie, to Ty na mnie spojrzałeś,
Twoje usta dziś wyrzekły me imię.
Swoją barkę pozostawiam na brzegu,
Razem z Tobą nowy zacznę dziś łów.
Dziś wypłyniemy już razem
Łowić serca na morzach dusz ludzkich
Twej prawdy siecią
I słowem życia.
O Panie, to Ty na mnie spojrzałeś,
Twoje usta dziś wyrzekły me imię.
Swoją barkę pozostawiam na brzegu,
Razem z Tobą nowy zacznę dziś łów.


Barbara, choć nadąsana szła w pierwszej parze pod rękę księdza Bazyla, za nimi dziarsko kroczyła Federica pod rękę Krokodyla, potem sunęli Braniccy, a grupę zamykał Pies z Ramzesem i dużym baniakiem.

Charakterystyczne kolumnady Barniniego otaczają z dwóch stron plac Świętego Piotra, a że mają dach i chronią przed deszczem, a właśnie z lekka mżyło, nic dziwnego, że nie szli do bazyliki wprost przez ogromny plac.

Hipisi zaczęli odstawać, więc reszta grupy poczekała i przy okazji również poczęstowała się odrobiną większą lub mniejszą całkiem przedniego wina. Tragarze trzymali przechylony baniak, a kobiety nadstawiały dzióbka. Wysportowany ksiądz i silny młody Branicki sami się obsłużyli, otarli dłonią usta i z przyjemnym szumem w głowie wespół z całą wesołą kompanią wkroczyli na schody Bazyliki Świętego Piotra. Kobiety niezwyczajne dużych ilości wina podanych w tak zawrotnym tempie, legły na chwilę u wrót kościoła walcząc z ciałem i duchem.

Jakiś czas potem z bazyliki wyszło kilku kardynałów w purpurze, bardzo tradycyjnym ubiorze watykańskim, na tle eleganckich czarnych sutann uderzała po oczach purpura szerokich pasów, którymi były przewiązane, do tego na ramionach wiatr szarpał czarnymi pelerynkami, tak że dostojnicy przytrzymywali rękoma małe piuski na głowie w odcieniu ciepłego fioletu. Książęta Kościoła wyglądali dość zwyczajnie, nie tak jak na pokazie watykańskiej mody u Felliniego, ale wręcz przeciwnie, jeden z nich przygarbiony nie sprawiał nawet wrażenia świeżości.

Młody jeszcze ksiądz Bazyl na tle podstarzałych purpuratów emanował energią i radością, co od razu zauważyła Barbara i dała kochankowi małego klapsa w lewy pośladek ściśle opięty czarnymi chinosami. Sama również miała takie na sobie w kolorze przygaszonego granatu i damską marynarkę wciętą w talii, szyję prezydent otulał mięciutki kaszmirowy szal w pastelowym odcieniu niebieskiego, do tego buty jazzówki. Bazyl wyglądał jak prawdziwy ksiądz w czarnej marynarce i koszuli z białą koloratką pod szyją. Reszta towarzystwa również ubrała się odpowiednio do okoliczności, zatem hipisi zamiast skórzanych katan mieli na sobie lniane letnie marynarki, które skądś wytrzasnęła Carla, a zamiast glanów dostali cichobiegi.

Braniccy jak zwykle wyglądali elegancko, zaś Federica nie musiała zmieniać stroju, ponieważ był odpowiedni do wnętrz Watykanu, poza tym była w pracy i miała wystarczająco profesjonalny wygląd.

Weszli do Bazyliki Świętego Piotra bez kolejki, oto czym była moc koloratki w państwie kościelnym, otwierała wszystkie drzwi i zamki. Stanęli w głębokim cieniu jak wryci. Nadal trwało zgromadzenie kościelnych hierarchów, do uszu Barbary docierało echo cichych słów papieża Franciszka. Nie śmieli się ruszyć. Bazylika imponowała każdemu, nie inaczej stało się i teraz.

Może nawet zniewalała swoją wielkością, artyzmem, dostojnością. Jak zwykle pierwsza z letargu otrząsnęła się Barbara, również i teraz trzeźwa i bystra od razu znalazła sposób na rozładowanie napięcia.

Znienacka dała księdzu Bazylowi klapsa w jeden z opiętych pośladków, ale nie przewidziała, że przewodnik grupy złapie ją za rękę i coś wyszepcze wprost do ucha. Prezydent Suszwałk poczerwieniała.

- Czarni to jednak są zboczeni ! - powiedziała głośno, żeby cała grupa słyszała.

- Nie bardziej, niż inni, moja pani - grzecznie oznajmił Krokodyl.

- My kobiety jesteśmy normalniejsze i porządniejsze !

- A co ci wyszeptał ksiądz Bazyl ?

- Nie muszę mówić, to nasza…, poza tym jesteśmy w Rzymie !

- Słodka tajemnica - westchnął Krokodyl. - Nie takie romanse widywałem w Krakowie, nie robicie na mnie żadnego wrażenia.

- Doprawdy ? - w głosie Barbary kryła się szczypta ironii.

- Jasne. W żadnej innej placówce nie pracuje tylu homoseksualistów i transseksualistów, co na krakowskim uniwersytecie, pełne LGBT.

- Ale ja nie o tym. Chciałam powiedzieć, że księża mają chore fantazje seksualne. Spójrzcie tylko ilu tu ich jest, a w każdej głowie kocioł niezdrowych emocji. I żeby tylko to !

- Diabeł częściej nawiedza osoby duchowne - uczenie skomentował Ramzes, choć sam ledwo trzymał się na nogach.

Wywodził się ze starej szkoły, według której spirit piło się dla zdrowia, niejako jako eliksir życia.

- Żebyście wiedzieli - do rozmowy włączył się ks. Bazyl, żeby się wytłumaczyć. - Jako ksiądz jestem bardziej narażony na podszepty diabelskie i wszelkiego rodzaju demoniczne fantazje.

- Może tak być - przytaknął Pies. - Jestem gotów bronić księdza, choćby nie wiem jak bardzo perwersyjne szepty skierował ku Barbarze.

- Tu raczej potrzebny jest egzorcysta - dodała Branicka.

- Jest coś takiego jak zasada moralna gorącego serca - tłumaczył się kapłan.

- Brzmi nieźle - skomentował Pies. - A co dokładnie oznacza ?

- Że tylko miłość się liczy.

- Chyba słabość ! - wtrąciła od razu Barbara.

- O! Zobaczcie ! Nowe wydanie L`Osservatore Romano - Katarzyna wzięła do ręki jeden z egzemplarzy, których całe stosy pachnące jeszcze farbą leżały na stolikach.

- No i co z tego ? Skoro leży niech sobie dalej leży, interesuje cię to ? - Barbara krzywo spojrzała na kilkadziesiąt egzemplarzy gazety o olbrzymim jak na dzisiejsze czasy formacie, od dawna niespotykanym już w Polsce ( Polszce - Polsce Leszka).

- Pisuje w niej znany włoski egzorcysta ksiądz Marco Amato. O kulturze jako źródle samobójstw. Podszepty diabelskie i tym podobne sprawy to działka egzorcystów. Ksiądz Bazyl powinien więcej się modlić, trwać na nieustannej modlitwie niczym ojcowie pustyni. Ma ksiądz przy sobie brewiarz, co nie ? I różaniec, prawda ? Ksiądz jest tylko leniwy.

- Katarzyna ma rację. Chodźmy ku klęcznikom i zmówmy różaniec - zachęcał ksiądz Bazyl i pierwszy ruszył ku ciężkim i rzeźbionym ławom z drewna poczerniałego ze starości. Nagle przystanął.

- Zapomniałbym rozdać po różańcu - oznajmił i wyciągnął z kieszonki marynarki niewielką, gustowną torebkę ze srebrnymi obrączkami, na których znajdowało się dziesięć maleńkich, metalowych wypustek.

Był to różaniec na palec. Krokodyl wyciągnął dłoń, ale nagle pobladł i ze strachu cofnął rękę, choć kapłan szczerym uśmiechem i gestem dodawał hipisowi otuchy. Z trudem więc ten rozpostarł dłoń i drżącą rękę jeszcze raz wyciągnął, ksiądz szybkim ruchem położył na niej maleńki różaniec. I stało się, co mag przeczuł. Kiedy obrączka wylądowała na skórze Krokodyla aż dym poszedł, syknęło i było czuć swąd spalonego ludzkiego ciała, mag z przerażeniem i bólem zrzucił różaniec na posadzkę, na której po chwili pojawił się wypalony w marmurze niewielki okręg.

- Pomódl się bracie lepiej po swojemu - powiedział Pies i położył dłoń na ramieniu kumpla.

I razem całą grupą ruszyli modlić się przeciwko złemu duchowi.

Po kilku chwilach jeszcze z deczko przerażony Krokodyl nieco ochłonął i powlókł się ociężale ku lewej nawie, przy końcu której w kruchcie znajdowała się kropielnica. Oparzenie piekło i coraz bardziej bolało.

Z ulgą zanurzył dłoń w zimnej wodzie, nic złego się nie stało, poczuł ulgę, widocznie woda nie była święcona.

Zasiadł w ławach i wyciągnął maleńki pentagram. Złożył dłonie jak do modlitwy, w środku chowając magiczny znak. I zaczął się modlić, do proroka Jezusa, nauczyciela ludzkości i łącznika z Bogiem. Rozpoczął medytację.

Jako pierwszy poczuł Ducha Romy, miał zadatki na prawdziwego maga. Wrócił myślą do początku, do Suszwałk. Poczuł działanie siły nadprzyrodzonej, mocnej bardzo sugestii, wręcz nakazu by udać się do Rzymu i odnaleźć Jerzego Kawkę i przekazać mu wiadomość, że nie nazywa się żaden Kawka, ale Stern i że jego samozwańcze wymierzenie sprawiedliwości prezydent Barbarze, w powszechnym odczuciu obraźliwe dla miasta Suszwałk, miało zupełnie inny, bo mistyczny wymiar, zupełnie inny, niż to się Jerzemu wydawało i że musi on poznać swoją prawdziwą naturę, że w istocie rzeczy jest Lucyferem, Jutrzenką i dzieckiem światła i jednocześnie przepowiadaną przez Mickiewicza liczbą 44.

Jednego tylko Krokodyl nie wiedział, mianowicie że liczba 44 dotyczy zbiorowości, ludu bożego, dzieci bożych. Kawka czy Stern nie był wcale zapowiadaną liczbą 44, ale jednym z wielu dzieci bożych, takich jak Czerwone Brygady, Czarne Pantery, hipisi, golemy, zombi, komuniści, żołnierze wyklęci, metale i tricksterzy.

Po różańcu Katarzyna wzięła się za czytanie watykańskiej gazety i szybko przejrzała zawartość dziennika. Ksiądz Amato pisał między innymi o aferze, której winien był Jerzy Kawka z Polski, a dokładnie z Suszwałk. Branicka zaczęła tłumaczyć wszystkim fragment artykułu księdza, w którym pisał o diabelskiej misji Polaka, a na koniec o istocie liczby 44, że to duchowy byt zapowiedziany przez wolnomularza Mickiewicza w Dziadach, polskim dramacie romantycznym. Egzorcysta na końcu wprost zasugerował, że Jerzy Kawka to zapowiedziany Antychryst, który przyjdzie w czasach Apokalipsy, a która już się rozpoczęła i bliski jest koniec tego świata.

- To nie prawda ! Liczba 44 oznacza dziecię boże ! - zakrzyknął Krokodyl, kiedy Katarzyna skończyła tłumaczyć. - Giorgio jest głosicielem prawdy boskiej !

- Co ty pierdolisz Krokodyl ?! - wściekle podniosła głos Barbara.

- Nieważne co zrobił, Bóg i tak go wybrał, powołał na tej spieczonej ziemi włoskiej do głoszenia Prawdy w stolicy Nerona i pierwszych chrześcijan.

- A to co mi zrobił stało się teraz nieważne ?! Bo wybrał go Bóg ? - Barbara zadawała pytania bardzo nieprzyjemnym tonem..

- Tak jest w istocie - odparł Krokodyl. - Taka jest Prawda - dodał.

- Pierdolisz - skomentowała i podeszła do zdezorientowanego księdza Bazyla, by powiedzieć, żeby ruszyli zwiedzać te arcystare rzymskie zabytki.

Grupa modlących się zwróciła na siebie uwagę biskupa Mirosława Małodobrego z Łeku, który przybył do Watykanu z kilku wiernymi ze swojej parafii. Od razu rozpoznał prezydent Barbarę i czarownika, z którym miał incydent w Arce Kultury.



Szli za księdzem Bazylem i błądzili, przechodzili przez różne pomieszczenia, w Sali Klementyńskiej na Barbarze wielkie wrażenie zrobił fresk przedstawiający wielką łódź żaglową w rozmiarze jeden do jednego gnaną silnym wiatrem w stronę lądu być może na skały i z tajemniczą kobietą na pokładzie. Czas nie szczędził malowidła z wytartymi już kolorami i nieostrymi konturami postaci w jachcie. Ksiądz Bazyl zebrał razem całą grupę Barbary i podszedł do jednego z kardynałów nieco kokietując eminencję. Niedługo potem wszyscy pozowali do wspólnego zdjęcia z papieżem Franciszkiem i niektórymi monsiniorami. Idąc dalej nieco po omacku oglądali sale Rafaela, następnie Galerię Map, z któej dostali się do Sali Konstantyna. Na koniec dostąpili zaszczytu podziwiania Kaplicy Sykstyńskiej.

Biskup posuwał się przez jakiś czas za grupą Polaków, aż znajdując odpowiedni moment w wąskim korytarzu znienacka i mocno chwycił Barbarę za łokieć i przyciągnął w miarę delikatnie ku sobie.

Ściszonym głosem wytłumaczył prezydent, że znajduje się w złym towarzystwie mając w kompanii pogańskiego maga, inaczej mówiąc czarownika i alchemika i że to musi być podejrzana grupa, ale on zaprasza na kawę do bistra na końcu szlaku do zwiedzania. Kiedy przysiedli, ksiądz biskup zagaił niby niewinną pogwarką na temat wspaniałości Watykanu, charyzmy papieża Franciszka i cudowności bożego królestwa, ponownie zbaczając w kierunku tematu grupy Barbary, pytając skąd są, czy może z Suszwałk, gdzie się wybierają, czy zawsze trzymają się razem, aż w końcu niby od niechcenia wypytał o młodego i przystojnego księdza, towarzysza Barbary, który najwyraźniej wpadł w oko jego ekscelencji i że bardzo chętnie poznałby tak uroczego młodego kapłana.

- Nie widzę przeszkód - oznajmiła Barbara. - Nie jest już prawiczkiem - dodała znienacka czym wywołała purpurę na twarzy kościelnego dostojnika.

Zamówili kolejną kawę.

- Ojciec zostawił mnie w lesie - zaczęła. - To stara tradycja w naszych stronach.

Idąc nocami lasami, polnymi ścieżkami, łąkami, pagórkami i dolinami spod Obwodu Kaliningradzkiego, śpiąc w dzień, przedarła się aż na Suszwalszczyznę, gdzie zaopiekował się nią pewien gajowy Witold z lasów wokół jeziora Wigry. Przybrany ojciec ledwo co umiał czytać, ale był ambitnym człowiekiem i posłał dziewczynę do najlepszego liceum w mieście.

Od najmłodszych lat uwielbiałam pleść włosy, na początku tylko lalek, w szkole koleżanek z klasy, które często karciłam, kiedy się nazbyt wierciły, lubiłam rządzić, wie ekscelencja. Tak jak moja macocha, która korciła mojego przybranego ojca za obcięte paznokcie, których resztki zrzucał zwykle na dywan. Znosił ich tyle do domu, miał chyba pazury, a nie dłonie. Macocha nie cierpiała tego zwyczaju, ja zresztą też. Lubiła wypić, strzelić sobie piwko przed snem, ale nigdy nie widziałam jej pijanej, czasami tylko miała nierówny chód i czerwoną cerę. Witold nie zajmował się domem, wolał znikać w piwnicy albo w garażu, gdzie mógł palić do woli, papierosy zresztą go zabiły. Matka przeżyła ojca o trzy lata. Dopiero pod koniec jego życia wyszło, że na początku Polski Ludowej mój przybrany ojciec mordował leśnych… Barbarze zrobiło się smutno i polała kilka łez, ale nieprzesadnie obfitych, bowiem w końcu nie był jej rodzonym ojcem. Jej prawdziwy tata zostawił małą Basię samą w lesie.

- Po co mi to pani wszystko opowiada ? - zapytał ksiądz biskup Małodobry.

- Bo nie ma już Suszwałk - siedziała nieruchomo i wpatrywała się w nieporuszoną twarz biskupa.

Ekscelencja sięgnął po filiżankę kawy.

- Brał leśnych, zamykał w klatce, oblewał obficie benzyną i podpalał. Różne rzeczy z nimi robił, sukinsyn - Barbara czuła, że musi dokończyć opowieść.

- Ale co takiego ?! - ksiądz biskup nieco zbaraniał, nie pamiętał dobrze tamtych czasów, sięgał własną pamięcią jedynie stanu wojennego.

- Nie wie ksiądz ? Jak to w UB-owni. Brali świeżego do katowni, zaczynali od obcinania nosów i uszy, potem szły palce, w kolejności zależnie od miejsc bardziej wrażliwych. Kolejny etap to wyrywanie języków i oślepianie. Na koniec młotami gruchotali kości. Niesława UB była tak wielka, że komuniści musieli zmienić nazwę na SB.

- A tak, tak. Dopiero kiedy skończyła się wojna domowa.

- Macocha mi tłumaczyła, że o niczym nie wiedziała, myślała, że Witek zaraz po ślubie dostał świetną jak na tamte czasy pracę za biurkiem w samym Urzędzie Bezpieczeństwa. Co miesiąc przynosił do domu prawie całą wypłatę, bo tłumaczył, że pierwszego wszyscy z resortu po robocie idą na wódkę i on nie może się wyłamać, ale i tak przynosił prawie całość.

- To nic córko, to nic - biskup Mirosław złożył dłonie jak do modlitwy i powiedział kojącym głosem: „Módl się gorąco, a Bóg ojcu wybaczy”.

- Myśli Jego Ekscelencja ? Ale ja nie wybaczyłam !

- Bóg jest łaskawy, módlmy się i wierzmy w jego łaskę.

- Czy komunista może zostać zbawiony ? Czasami pytam samą siebie - Barbara wyglądała na nieco zamyśloną.

- Nie wiem, córko, ale nauka Kościoła Powszechnego nikogo nie wyklucza, każdy ma szansę zostać zbawionym.

- Nawet zwyrodnialec ?

- Jeśli odpokutuje za swoje grzechy.

- Ale w jaki sposób ? Witold od dawna już nie żyje !

- Nie zapominaj córko, że każdy ma duszę, która cierpi po śmierci, by móc zostać zbawioną.

- Ale jak to ? Biskup coś wie więcej na ten temat ?

- Owszem. Dusza złych ludzi nie ogląda boskiego światła, lecz trafia w bardzo ciemne miejsce, gdzie czas biegnie inaczej. U nas mija dzień, a tam już zaczyna się kolejny rok. Mijają dziesiątki lat na ziemi, dusza jest starsza o setki lat, bo nie ogląda światła, tuła się po świecie pełnym mroku. Jednak umarły przybiera coraz młodszą formę ciała eterycznego, cofa się w czasie i cofa, aż staje się dzieckiem, a potem płodem, aż forma duszy znika całkowicie. Nieśmiertelna dusza/anima rodzi się w ciele nowego człowieka.

- To bardzo, bardzo ciekawe.

- A zna pani prezydent wersję Platona ? Nie ?

- Proszę mi więc opowiedzieć, bardzo proszę !

- Już dobrze, dobrze - zrobił afektowaną pauzę i już miał rozpocząć uroczystym głosem krótki wykładzik, ale zamyślił się chwilę i zaproponował Barbarze. - Może pospacerujemy w watykańskich ogrodach ? - odchylił nieco dłoń w kierunku tylnego wyjścia z bistro.

Odurzyła ich woń przejrzałych cytryn, mandarynek i pomarańczy, pod którymi uginały się drzewka, a których jeszcze nie zaczęto zbierać.











Jego Ekscelencja został oszołomiony i może dlatego opowiadał dość długo i zawile, zbyt zawile jak na pogawędkę przy spacerze, ale Barbara sama się prosiła. Niewiele z tego zapamiętała, czuła się jak walnięta deską, nie znała Dialogów Platona, coś kiedyś na studiach czytała Obronę Sokratesa i to w zasadzie wszystko.

- Z Fedonem wiąże się bardzo ciekawa historia - mówił dalej ksiądz biskup. - Otóż na samym początku dialogu zgromadzeni uczniowie Sokratesa dowiadują się od jednego z nich, mianowicie właśnie od Fedona, że Sokrates długo czekał w więzieniu na śmierć, ponieważ Ateny wyprawiły na Delos okręt, ten sam w którym jak „powiadają Ateńczycy” swego czasu Tezeusz wyruszył na Kretę razem z czternaściorgiem ofiar, które uratował zabijając Minotaura, a potem szczęśliwie wrócił z ocalałymi. Tezeusz po drodze do Aten zatrzymał się na wyspie Delos, gdzie z ocaloną młodzieżą uczcił w świątyni Apollina i złożył tu posążek Afrodyty, który otrzymał od Ariadne. W czasie corocznej pielgrzymki dziękczynnej na Delos państwo ateńskie nie mogło nikomu życia odbierać - ekscelencja Małodobry przerwał na chwilę.

- Gdyby wyprawa Tezeusza na Kretę była zwykłą bajką - kontynuował biskup - Ateny nie przywiązywałyby tak wielkiej wagi do pielgrzymki morskiej na Delos, która zawieszała czasowo wykonywanie prawa państwowego. Szczegóły wyprawy można znaleźć u ZygmuntaKubiaka. To rzuca zupełnie inne światło na całą mitologię !

- Co też ekscelencja objawia skromnej parafiance ! - skomentowała prezydent Suszwałk nieco podniesionym głosem udając nieco egzaltację, naprawdę czując się znudzoną. Za dużo tych mądrości jak dla niej, kobiety czynu.

- Proszę nie być fałszywie skromną, jest pani kimś !

- Doprawdy ? Nawet dzisiaj ? Mój marny żywot skończył się wraz z wstąpieniem do Normalnych Obywateli, dzięki temu jakiś czas potem zostałam prezydentem Suszwałk.

- Zacnie, bardzo zacnie - biskup Małodobry cały promieniał szczęściem, szkoda tylko że nieszczerym, aż walnął się dłonią w kolano.

- No myślę - odpowiedziała hardo. Odwróciła głowę, ale nikt za nimi nie szedł, a na wprost biegła perfekcyjnie przystrzyżona i wściekle zielona alejka, zupełnie teraz pusta.

- Opowie mi pani o tym ładnym, młodym księdzu ? - zapytał jakby od niechcenia robiąc przy tym niewinną minkę.

- O księdzu Bazylu ? - biskup skinął dostojnie głową. - Czemu nie, ale może nie teraz.

Nie trafił do niej opis wędrówki duszy przedstawiony przez Platona i streszczony przez biskupa, w ogóle rzygać się jej już chciało od tych duchowości, szmatek koloratek i ciekawskich uszu.

- To nasza polska chadecja, brawo moja córko, jak to dobrze, że rządzicie, a kładą wam kłody pod nogi, nawet Natura się zbiesiła i wystąpiła przeciwko.

- Ano, co robić księże biskupie, gdyby Natura nie chciała, to by się nie zbiesiła.

- Mówią, że to znak, że Antychryst działa na świecie, Bóg pokarał Suszwałki, ale idą kolejne plagi boskie.

- Co też biskup mówi ?!

- Pani mogę powiedzieć, pani z chadecji, pani wierząca - potarł się ręką po dokładnie wygolonej brodzie. - Mówią, że kiedy Baba Jaga z Łysej Góry odprawiła w tym roku pogańskie szeptuchy, to miała przerażającą wizję plag nad Polską i Unią. Sam diabeł lepiej by tego nie wyszczególnił.

- Może to był diabeł ?

- Albo Szatan - biskup spojrzał na Barbarę przeszywającym wzrokiem. - Mają pojawić się jakieś węże, jak pytony rzeczne długie, boa dusiciele i inne wodne potwory do ryb i żab podobne, z deszczem ponoć spadną jak ptaki.

- Co też biskup mówi ?

- Ptaki, ptaki też będą spadać.

- A wie biskup, że jest tu w Rzymie jeden taki, co może być zapowiedzianym Dziecięciem Bożym ?

- Jak to ?

- Chodzi o liczbę 44 Mickiewicza.

- Niech pani nie wierzy w te bzdury. I ja myślałem o tej liczbie w kontekście plagi bożej i chyba wiem co oznacza.

- Mianowicie ?

- Lud boży jako całość, nie samotnego bohatera.

Zadzwonił telefon, Barbara przeprosiła kościelnego dostojnika i odeszła kawałek w kierunku najbliższej fontanny.

- Tak, słucham, tu Barbara Rzygoń.

- Mówi inspektor Mirosław Szarawy z suszwalskiej policji.

- Dzwoni pan z miasta ?

- Nie, jestem tak jak pani w Rzymie.

- Wie pan co się stało w Suszwałkach ?

- Coś słyszałem, ktoś mi coś opowiadał.

- Tragedia. Stała się tragedia. Jestem teraz razem z naszym biskupem w Watykanie i mówiliśmy, że to plaga boska. Epidemia wybiła prawie całe miasto. Zostały same puste głąby, które snują się po ulicach i najwyraźniej nie lubią przyjezdnych. Polują na ocalałych, którzy też muszą coś jeść, zdrowi wychodzą o poranku z zabarykadowanych domów, żeby po cichu zakraść się do sklepu i wziąć co jeszcze się nie zepsuło, ponoć śmierdzi w sklepach jak cholera. Z wojskowych helikopterów zaczęli zrzucać paczki żywnościowe…

- Kto taki ?! - przerwał … - Nie dosłyszałem, może mówić pani głośniej ?

- Wojsko - nie chciała być słyszana przez nikogo więcej.

- Ale, ale… Dlaczego powiedziała pani „puste głąby” czy tam dzbany ?

- Wirus zerwał maski, te wszystkie pozory, miny, uśmieszki, obyczaje, frazesy, runęła normalność… i okazało się, że w głowach było pusto, niczego tam nie ma, kiedy opadły maski rzucili się na siebie, jedni drugich pozagryzali, coś jak furia i wrzask jednocześnie, żadnego intelektu, namysłu, zainteresowania ludzką myślą, przejawami kultury, a tylko małość, płytkość, żądze, zwierzęce orgie. Są głodni, to akurat można zrozumieć, kanibalizm już się zdarzał w podobnych sytuacjach. Tragiczna sprawa.

- A co jedzą ?

- Siebie.

- A piją ?

- Chodniki są ponoć całe pokryte rozbitym szkłem.

- Wojsko nie wjedzie i nie wystrzela tych zombi, żeby to w końcu zakończyć ?

- Położyli na nich lachę, nic już z nich nie będzie, szkoda nawet amunicji, boją się wirusa, chcą żeby sam wymarł.

- A ocalali ? Ilu ich zostało ?

- Nie wiadomo, kryją się po domach, hotelach, spora grupa jest w budynku policji na Lutosłaskiego.

- No dobra, stało się, dzieje się, ale ja dzwonię z Rzymu, żeby panią ostrzec.

- A co pan tutaj właściwie robi ?

- Śledzę Fryca.

- A kto to taki ?

- Taki jeden, co poluje na panią.

- Na mnie ?! Kolejny pomyleniec chce mi coś uszkodzić ?

- Niestety, ale tym razem jest znacznie gorzej. Obawiam się, że chce panią zamordować !

- Powie mi pan coś więcej ?! W gruncie rzeczy chodzi o moje życie.

- Mógłbym powiedzieć dużo więcej, niż pani sądzi. Fryc jest właśnie z kamratami pod restauracją na Campo di Fiori. Dowiedział się, że udała się pani na wycieczkę do Watykanu, siedzi w winiarni i czeka. Nie radziłbym tutaj wracać. Gdzie się pani zatrzymała ?

- Nieopodal placu. To słynny plac.

- Niedobrze.

- A dlaczego ? Wie pan, że Giordano Bruno uważał, że diabeł może być zbawiony ?

- Nie wiedziałem tego. Mam trochę oszczędności, przy okazji zwiedzam, jestem w sławnym starożytnym mieście, więc myślę, że warto, chociaż nie jestem na wakacjach.

- Osobiście pan inspektor wybrał się do Rzymu - usłyszał krótki śmiech Barbary - też myślę, że warto. Dziękuję za ostrzeżenie, później oddzwonię, to pogadamy dłużej o tym Frycu.

Kiedy wszyscy już opuścili papieskie państwo właściwie nikt już nie musiał niczego mówić, wyszło samo z siebie, wręcz naturalnie, że grupę poprowadził teraz Ramzes z Psem, ale niewiele zdążyli ujść, wstąpili do pierwszej napotkanej winiarni, a za nimi reszta ekipy. Zamówili solonego dorsza - baccala fritta z winem z Castel Gandolfo i czerwonymi, jajowatymi pomidorami z San Marzano. 

Po mimo ostrzeżeń policjanta Barbara wróciła ze wszystkimi na plac Campo de`Fiori. Ksiądz obłapiał Barbarę, Krokodyl poszedł z Carlą na górę, Pies z Ramzesem wypili już piątą czy szóstą butelkę wina i dopiero się rozkręcali. Frederica dołączyła do Branickich i zanosiło się na erotyczny trójkąt. Im więcej pochłaniali alkoholu, tym cięższe i trudniejsze były zmagania na pograniczu erotyzmu i wyczerpujących snów. I choć może zanosiło się na coś, Frederica walnęła głową o stół i z miejsca zasnęła. Ramzes wzniósł głośny toast na cześć młodej pary, aż wybudził z drzemki barmana, a na koniec zapytał gdzie młodzi nocują. Braniccy nie mieli siły wracać do hotelu, więc Litwin zaprosił ich w skromne progi winiarni i wskazał dobrze już wszystkim znane kanapy w korytarzach lokalu Carli. Barbara marzyła jednak o miękkiej pościeli i wygodnym łóżku, a że miała niedaleko hotel, wyciągnęła księdza Bazyla za uszy z winiarni i kazała odprowadzić się do pokoju, na co ten chętnie przystał, bowiem nieźle napruty na coś widocznie liczył niespożyty niczym młody pies.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz