czwartek, 18 czerwca 2015

Dziecię boże ( odcinek 17 ).



                  Inspektor Mirosław Szarawy, tak, tak, Mirek mu było, pojechał swoim prywatnym, granatowym golfem na Plac Marii Konopnickiej. Zaparkował nieśpiesznie na południowym skrzydle placu i prostym krokiem poszedł do ogródków piwnych na zachodnim skrzydle. Na Placu ruch był niewielki, jak to w środku tygodnia. W namiotach siedziało kilka młodych osób. Zamówił colę i usiadł z dala od gości. Był umówiony z informatorem, ale przyszedł przed czasem. Chciał się rozejrzeć, zakumać coś, skminić aktualny klimat miasta. Tak szybko wszystko się zmieniało, nawet paroletnia kostka brukowa zmieniała swój kolor na bardziej modny. Rynki miast są ich sercem, duszą i zwierciadłem. Szarawy widział więc wyraźnie wokół sportowe adidaski na nogach, białe skarpetki, sportowe spodenki i t-shirty. No i nieśmiertelne dresy. Nigdy nie zgłębiał istoty dresów, kodów tego ubrania, pasków, kolorów. Wokół siebie widział twarze piłkarzy, takie trochę niezbyt inteligenckie. Język ich jak w knajackich knajpach albo na warszawskiej Pradze, w jego mieście był językiem potocznym. Miasteczkowi inteligenci spotykali się bardziej kameralnie, zwykle chyba U Fryca albo po domach. Jeśli chodzi o kobiety, to jednak tutaj, wśród dresów można było spotkać ładne blondynki do towarzystwa, pewnie również ładnie pachnące. Ładne kobiety lgnęły do prawdziwych samców, męskich, silnych, a książki, to przecież takie niemęskie... Książki nie były modne, bo jednak przeczytać nawet powieść przygodową, to zajmuje sporo czasu i jest trudniejsze, niż takie cowieczorne obalanie browara przed telewizorem i odkodowaną Ligą Mistrzów. Właśnie czytał Nielegalnych  Severskiego, bardzo wciągającą powieść przygodową, w sumie bardziej dla młodzieży, uśmiechnął się sam do siebie. Ale jak to się ciekawie czyta ! Dawno już mu się nie zdarzyło, żeby myślał, co będzie dalej w książce, kiedy tak jak teraz, siedział na Rynku i nie miał nic do roboty. Obok przysiadła się starsza para, był pewien, że wezmą browara, życie mieli wymalowane na twarzach, może nie tak bardzo jak okoliczne purki cały dzień przesiadujące na placu w oczekiwaniu na okazję do wypicia. Zaczęli rozmowę o polityce, ale zaraz zeszło na jej faceta. Ciebie stary znowu chcą okraść ! Facet miał kamienną twarz, za to kobieta się rozkręcała. Ty durniu jeden... tuman jesteś... Zrób tak, żebyś ty ich okradł, a nie oni ciebie ! Pozlepiane włosy chudej kobiety chodziły raz w lewo, raz w prawo. Ja za ciebie płacę ! Tym złodziejom ! Aż jej ręka zadrżała, kiedy chwyciła za piwo, ale jakoś jednak poszła na kompromis z głową i jej usta ze szklanką spotkały się w połowie drogi. Zdzich !! Słuchasz co do ciebie kurwa mówię ! Zdzichu spojrzał na nią jednym okiem i smutno pokiwał głową. Co miał robić, pomyślał Mirek. Jak można być takim głupim! Znowu zaczęła chuda i stara. Ja ci daję pieniądze, moje ostatnie pieniądze, a ty kurwa co ?! Dajesz tym bogatym bydlakom za darmo, za nic ! Tym co nas okradają ?! To nie jest miasto, ale folwark ! … Nastała cisza. W końcu Zdzichu spojrzał prosto w twarz swojej kobiecie i tak powiedział: Celina, Celina... Ja mam na nich sposób, to oni mi zapłacą, zobaczy.... Mylisz się stary ! Nagle przerwała mu Celina. Nie zobaczę już ani złotówki od tych złodziei ! Jezu, bóg mnie pokarał takim facetem, tylko siedzi i pije... Kolejna pauza. Inspektor zaciekawił się o kim mowa. Napij się Celina, w końcu wychrypiał Zdzisiek. Inspektor rzucił ciekawym okiem na Celinę, co ona na to, na taką bezczelną propozycję, ale widocznie zaschło jej w gardle od tego gadania, bo bez słowa wzięła szklankę i wypiła naraz połowę browara, a odstawiła szklankę głośno, pewnie żeby stary nie myślał, że to już koniec. Ja tych złodziei pozabijam ! Nagle wykrzyknęła, aż  Szarawym wstrząsnęło, a Zdzichem nieszczególnie, może jakby lekko pochylił głowę, brodą prawie dotykał szklanki, w której już było widać dno, może więc zastanawiał się co dalej robić z tym fantem. A może już był tak nałomotany, że nawet Celina nie robiła na nim jakiegoś szczególnego wrażenia. Któż może wiedzieć co jest w głowie alkoholika? Może drugi alkoholik. Szarawy spojrzał uważnie na Celinę. Macał ją badawczym wzrokiem, jej pociągłą i zmęczoną twarz, brudne włosy, bocianią szyję, czarną kurtkę skórzaną, dalej w dół nie podążył wzrokiem. Amber Gold nie okradniesz, zachrypiał Zdzich i przerwał nerwową ciszę. Inspektor, kiedy posłyszał Amber Gold, od razu stracił zainteresowanie parą, na tych złodziei nie było silnych. Z ociąganiem wstał i poszedł do baru po drugą colę. Od czasu do czasu lubił wypić colę, dodawała energii i dobrze poprawiała samopoczucie. Kiedyś pił litrami, ale w porę przerwał ten zwyczaj, skończyło się tylko na refluksie. Zapłacił i kiedy się obrócił z colą w ręku w kierunku swojego stolika, prawie wpadł na Marcina.  

- Witaj ! - przybił pionę chudemu mężczyźnie.
- Fryc teraz pije i jeszcze pokłócił się z żoną...
- Pije ? - przerwał zdziwiony inspektor.
- No tak, ci co go lepiej znają, mówią, że czasami mu się zdarza takie dłuższe picie.
- A co ze słodyczami ?
- Nie ma słodyczy, sklepy nadal są zamknięte po tym telefonie wczoraj o bombach.
- Może dlatego pije ?
- Hmm, może. - chudzielec potarł swoją kozią bródkę.
- Diabli wiedzą … - Szarawy również popadł w zadumę i podrapał się w czoło.
- A wiesz co pije ?
- Ponoć Fryc pije wino i piwo.
- Nie gadaj ?! - Szarawy zdziwił się jeszcze mocniej, niż poprzednio.
- Wiem co mówię. - Chudzielec wydawał się nieco obrażony. - Jak Fryc tylko zobaczył, że gliniarze wszędzie stoją, w pobliżu nie ma żadnej taksówki, to śmignął z powrotem do knajpy i do tej pory jeszcze z niej nie wyszedł.
- Ale ja nie o tym ! - zaprotestował inspektor. - Chudzielec spojrzał na niego uważnie.
- To wino i piwo wydało mi się takie dość dziwne...
- A! To ! - Chudzielec szeroko się uśmiechnął. - Fryc to chory facet.
- Jasne, no tak ! – przytaknął Szarawy. Zamilkli na chwilę. 
- Naprawdę nie pije wódki ? - nie dawało to spokoju Mirkowi i musiał zapytać
- Taki z niego przecinek – ironicznie uśmiechnął się chudzielec.
- Siet ! Fak ! - teraz już inspektor musiał trochę sobie poużywać językowo.
- No, siet ! - lakonicznie potwierdził informator.
- Z takim to nic nie wiadomo, do wszystkiego może być zdolny, gość, kurwa, jest nieprzewidywalny.
- Też tak uważam – potwierdził chudy. 
- Masz jakiś pomysł ?
- Skoro on coś dodaje do piwa, to i my możemy jemu coś dodać. - ni to stwierdził, ni to zaproponował Marcin.
- Czyli ? Co konkretnie ?
- Wystarczy jakiś psychotrop w odpowiednio dużej dawce. Gościa zwali z nóg.
- Ale nie o to chodzi ! - przerwał Szarawy.
- Następnego dnia, bez prochów – Marcin niezrażony kontynuował – dostanie psychozy, mur beton ! Wiem co mówię. Mózg przestawi się na proszki, a kiedy ich więcej nie dostanie, zacznie wariować.
- Coś jak z herą ? - zdziwił się Szarawy.
- Ogólnie mówiąc tak, zamiast narkotycznego głodu, Fryca pierdolnie w innej części głowy, tam gdzie pleni się psychoza i zrobi coś głupiego, na bank ! - chudy podniósł bardzo pewny siebie głos. 
- No, no – inspektor tylko pokręcił głową z niedowierzaniem wypisanym na szerokiej twarzy.
- Psychoza ?
- Typowa psychoza.
- Dosypie trutki do beczek piwa ?
- Dosypie ! - zapewnił Marcin. - ma to szef jak w banku.
- W banku to może nie... Na sto procent ?
- Na sto.
- A jak pójdzie coś nie tak i zamiast psychozy... niech się zastanowię... zamiast psychozy poczuje się chory, będzie miał, tę, no, samoświadomość choroby  i pójdzie do lekarza ?
- Nie możemy tego wykluczyć. - spokojnie odparł chudzielec. -  Zawsze istnieje ryzyko, że taki koleś zrobi coś nie tak i się wywinie.
- No właśnie, jak pójdzie do lekarza i powie co z nim nie tak, położą go do szpitala i już go nie dostaniemy.
- Właśnie, kurwa. Może się wywinąć. Nie zdążą go przecwelić.
- No kurwa, nie zdążą. - tym razem potwierdził inspektor.
- A taka piękna słonina, niejeden by wiele dał, za takie ciało pod celą. - marzył się Marcin.
- To kurwa co robimy ? - Szarawy był widocznie podenerwowany, głos mu lekko drżał, sadził kurwami. - Nie wywinie się ! - podniósł głos, żeby uspokoić samego siebie, Marcina to tak bardzo nie dotyczyło. Rzucił na niego wzrokiem, czuł do chłopaka sympatię, wiedział o nim, że siedział, ale nie dał się przecwelić. Zuch chłopak.   
- To co robimy szefie ? - zapytał Marcin.
- To ja zadałem takie pytanie.
- Myślałem, że szef się głośno zastanawia.
- Cały czas się zastanawiam... Wiesz co ? Puścimy kryminalnych za nim i jak Fryc będzie chciał zrobić coś głupiego, na przykład zadzwonić po żonę, albo pójść piechotą do domu, wtedy pałką go w łeb i po krzyku. Albo łomot dostanie.
- Albo zagłuszymy jego telefon – wtrącił Marcin.
- To musi w końcu wzbudzić w nim agresję. Dobrze myślę ? - Szarawy pierwszy raz uśmiechnął się do Marcina. - Nie może wyjść poza centrum miasta ! - dokończył stanowczo.
- Szefu to ma łeb. - podlizywał się chudy. - Ja bym na to nie wpadł.
- No już dobrze, dobrze. - Szarawy machnął ręką. Czuł teatralność tych słów, to lizusostwo, ale czasami miał taką słabość, próżność i nie próbował oponować, chwila moment i tak jak po coli, kawie, za chwilę, za moment, zacznie się znowu rzeczywistość. Chociaż cola dłużej trzyma dobry nastrój.
- Aha... - zaczął chudy. - Tylko ci taksiarze będą się burzyć, że zabieramy ich zarobek, co im powiedzieć?
- Zaproponujemy im coś, powiedz że nie pożałują, a ja już coś wymyślę. A tak w ogóle nie mają wyjścia, bo ścigamy seryjnego mordercę. KaPeWu ?
- Kapewu. Obserwacja i podsłuch tak jak było ? - zapytał Marcin.
- Tak, tak, poczekaj. - inspektor wyjął portfel. - Dzisiaj dostałem w kasie specjalny fundusz dla obserwacji. - podał chudemu kilka banknotów. - Na MacDonald`a. - uśmiechnął się.
- Na szefa to zawsze można liczyć. - Marcin wyraźnie był zadowolony z kasy.
- Jak na syna kapitana wojska polskiego przystało.
- ? - Marcin nie wiedział czy nie zasalutować.
- Daj spokój. - wyciągnął dłoń w przepraszającym geście.
- A wie szef, kto powiedział, że człowiek wzbudza w  policjancie tylko dwa uczucia: podejrzliwość i pogardę ?
- Nie mam pojęcia.
- Jakiś francuski glina.
- Aha, francuski. - Szarawy zrobił odpowiednią minę, żeby było widać, że skoro francuski, to wszystko jasne, choć tak do końca to sam nie wiedział, co było wiadome, ale niezbyt podobał mu się taki sposób mówienia wprost. Jak to mówił klasyk, treść się nie liczy, ale wrażenie. To było dobre motto dla policjanta, ale Mirek był takim samym Polakiem, jak inni, a więc jako polski policjant przede wszystkim był Polakiem. A kulturalni, dobrze wychowani Polacy unikają mówienia wprost. Krótką zadumę gliny przerwał Marcin.
- Piona !
- Piona ! - równie przyjaźnie Szarawy uścisnął dłoń chudego.

    Wstali i rozeszli się w różne strony. Plac w słońcu wyglądał inaczej, tak bardziej wakacyjnie i fajnie. Nieopodal robotnicy właśnie rozkładali scenę letnią, może jakiś koncert się szykuje, pomyślał, ale nie miał czasu na koncerty. A kiedy miał czas, to odpoczywał nie pośród nieznajomych ludzi, ale w ciszy jeziora i pluskających rybek. Lubił łowić i kiedy mógł, wędkował. Zresztą, w jego zawodzie, dużą rolę grały względy bezpieczeństwa, pójście na koncert na Rynku mogło źle się skończyć. Mógł spotkać cichych wielbicieli, o których zdążył już kiedyś zapomnieć, a oni o nim nie, bowiem śnili co nocy w więziennej celi, jak się na nim mszczą. Aż się wzdrygnął na taką myśl. Po co o tym myśleć ? Miał ten luksus, że nie musiał o tym myśleć, bo to nie była kwestia niewiernej żony, którą rżnął ktoś z pracy i która swoją dupą przypominała o tym codziennie w domu, a w robocie plotki i koledzy nie dawali o tym zapomnieć. Miał to już za sobą i jak na razie całą swoją energię poświęcał pracy. Właściwie to sublimował swoje człowieczeństwo, nie pozwalał, by penis myślał za niego. Kiedy, zdarzało się, członek sam bez pozwolenia powstawał, kiedy już było naprawdę źle i pyta robiła wszystko, by wydostać się z zamka spodni, miał na to radykalny sposób. Brał ogóra do ręki i kisił. Prosty i niezawodny sposób na wyjątkowe okazje, właściwie szaleństwo do kwadratu. Policjant zawsze musi sobie radzić w każdej sytuacji, nie może być jak smutna pizda, więc jak nie z jednej mańki, to z drugiej, byle żyło się choć trochę lepiej. Naszła go myśl, że wykosztował się na dwie cole, kawa z własnego ekspresu była znacznie tańsza, ale kiedy człowiek pracuje, stać go, by kupić dwie cole na Rynku. Zresztą, machnął ręką na te kilkanaście złotych, dość, nie chcę o tym myśleć, to jakaś bzdura, jak trzeba kupić coś do picia, to trzeba, a poza tym jako również mieszczanin, czuję się choć trochę odpowiedzialny za wygląd i funkcjonowanie miasta, a w szczególności Rynku.

   Szarawy był już przy samochodzie, kiedy przypomniał sobie, że miał coś kupić w aptece, niebieski żel, który przyda się jego mięśniom i stawom po ostatniej grze w badmintona na krytym korcie w hali sportowej. Zawrócił więc i szybkim krokiem poszedł do pobliskiej apteki. Słońce mocno już paliło, czuło się ten upał, panowie, żar leje się z nieba. Kiedy otworzył do połowy drzwi, poczuł, że ktoś go z impetem wypycha na zewnątrz, odwrócił momentalnie głowę w stronę intruza, zobaczył dużego, masywnego faceta, który już był na chodniku kilka kroków za apteką. Zauważył ciemnego blondyna w jasnej koszuli i niebieskich dżinsach. Dziwne, cicho powiedział do siebie Szarawy i wszedł do apteki.  


                  Pies, Szymon i Rynas spotkali się w pijalni piwa Pod Kogutkiem. Stary hipis i Mag opijali utratę roboty w ośrodku kultury, jedynie ezoteryczny malarz Rynas Gaudajtes, miał wywalone na etat, ale wypić lubił. Cała trójka już dawno po sześćdziesiątce, wiedzieli więc swoje i znali życie. Niejeden smak trunków gościł ich podniebienia, a siedząc teraz w ogródku piwnym i patrząc na wycieczki szkolne bawiące się na Rynku, Pies poczuł, że w swoim życiu nie poznał nigdy smaku posiadania dzieci. Nie wzbudziło to w starszym panu jakiegoś smutku, był na to zbyt twardy  i posiadał zbyt krzepką, zahartowaną duszę, by niewinne dziecięce zabawy mogły zburzyć jego wewnętrzny spokój. Dotkliwie odczuł zwolnienie z Moku, finansowo i prestiżowo, ale trzymał fason, przynajmniej starał się zachować twarz. Szymon Mag zdążył się już pogodzić ze zwolnieniem, nie pierwszy raz kościół stanął mu na drodze, a Rynas z kolei, łysy jak kolano, z długą siwą brodą, wiedział, że przyjaciele muszą się wygadać, toteż na razie nie włączał się do rozmowy. Kiedy jednak temat zszedł, według niego, na ciekawsze tory, poczuł mrowienie wzdłuż kręgosłupa. Skądś u trójki kompanów wychynęła potrzeba zgłębienia tajemnic Kabały i Tarota. Szybko dostrzegli, że teoretyczne rozważania do niczego nie prowadzą i stosując logiczną metodę dedukcji doszli do wniosku, że to ćwiczenia czynią mistrza i że aby poznać Tarota, trzeba praktykować na prawdziwych kartach. Podnieceni myślą o postawieniu Tarota, wstali bez ociągania i ruszyli na miasto, by dokonać zakupu kart. W połowie Placu przystanęli jednak i głośno zaczęli się zastanawiać, gdzie lepiej pójść, do Empiku czy do księgarni Biały Kruk. Stwierdzili, że bliżej była księgarnia, ale kiedy zaczęli ponownie iść placem, okazało się niezbicie, że jeszcze bliżej i po drodze jest knajpa znana niektórym bliżej jako Kuźnia. Od wielu lat mordownia ta straszyła podczas nocnych godzin, położona na deptaku, a dokładnie na ulicy Chłodnej, zwanej tak od chłodu latem, śniegu wiosną, a zimą silnych mrozów. I te progi przestąpili starsi wędrowcy, których trudny charakter Los wypisał na ich twarzach, zmęczonych, porysowanych zmarchami, miejscami pożółkłych, kosmatych, włochatych. Wszyscy trzej nosili długie, popielate brody, Pies i Mag szczycili się jeszcze długimi do ramion i na poły ciemnymi włosami z siwymi kosmykami. Zebrani razem przypominali starych rockmanów. Jeśli ktoś przyglądał im się na Rynku, mógł odnieść wrażenie, że czegoś zapomnieli, kiedy tak szli przez plac, a mianowicie futerału z gitarą, albo dwóch futerałów. Kiedy dotarli do knajpy, w Kuźni panował półmrok, więc nikt nie zwrócił na nich uwagi, kiedy zasiedli przy stoliku opodal baru.

- Czym mogę służyć ? - podeszła młoda kelnerka o zniszczonej cerze, pewnie z powodu palenia papierosów.
- Poprosimy metr piwa.
- To wszystko ?
- No może, niech będzie jeszcze pół metra ! - zarechotali, wtedy kelnerka posłała zgredom słaby uśmiech.
- Ok, zaraz przyniosę. - skinęła głową, poszła za bar i rzeczywiście wyglądało na to, że sama nosi drewniane metry piwa.
- Ale kurde – zaczął Pies – Najpierw musimy się nauczyć, co która karta oznacza.
- Wiemy, wiemy stary, coś się skołuje, jakąś książkę – powiedział Rynas, który miał coś w sobie z Litwina.
- Wiemy, komu stawiamy pierwszego Tarota ? - zapytał Mag.
- Można by się zastanowić... Coś proponujesz magu? - spojrzał pytająco Pies, wpatrując się przy tym w coś za barem.

 Podeszła kelnerka z metrem, pomogli jej rozładować spienione kufle.

- Może nie ćwiczmy na sobie, życie mi jeszcze miłe. - zdziwieni spojrzeli na maga, który pochłaniał już drugi kufel.
- Wiem co mówię, z przywoływaniem demonów nie ma żartów. Jeśli nieumiejętnie otworzymy portal, złośliwość tamtego świata spadnie wprost na nas.
- Hmm, sam nie wiem, co o tym myśleć - Pies zanurzył wąsy w perlistym płynie i tylko łypał oczami znad kufla w kierunku przyjaciół, ale jakby w oczach skrywał jakąś ironię. Rynas siedział sztywno i zastanawiał się nad słowami maga, widać było, że wziął na poważnie słowa maga. Podeszła kelnerka z kolejnym metrem.

      Na górze knajpy, bezpośrednio nad nimi siedziała jakaś grupa tankująca trzeci metr. Siwy dym spowijał towarzystwo, o czymś żywo dyskutowali, co jakiś czas spływał na dół czyjś rechot i ten rechot nie pozwalał Psu/Psowi odpowiednio się skupić i odpowiedzialnie podejść do tematu. Uważał, że Tarot to tylko karty, że to zwykłe wróżenie, coś jak szklana kula i że jeśli jest w nich jakaś moc, to wynika ona bezpośrednio z tych przedmiotów, na zasadzie Świętego Gralla. Ale Mag przeniknął myśli Psa.

- Nie myśl, że to działa na zasadzie Świętego Gralla, o nie ! - Mag intensywnie wpatrywał się w Psa, chcąc dotrzeć do umysłu Psa. - A wiesz dlaczego to tak nie działa ?! - wyraźnie podniósł głos, trochę już pijacki.
- Nooo... dlaszszego ?! - podniesiony głos Psa, po szybko wypitym kufle, zabrzmiał jeszcze bardziej pijacko. 
- Nie działa, bo Święty Grall jest tylko jeden.
- No i ?! - nie odpuszczał Pies.
- No i Grall rządzi się swoimi prawami, ale najpierw trzeba go mieć ! Każda inna próba z innymi artefaktami może otworzyć portal !
- Cruca fix ! - zaklął wtedy Rynas. Był chyba najbardziej trzeźwy z całej trójki.- Ej, hola ! - zakrzyknął zaraz znowu. - Mieliśmy iść po karty !
- Zara, zara pójdziemy. Najpierw wypijemy. Pamiętajmy, wszystkooo musi być pod kontroląąą. - Mag już wyraźnie zaczynał bełkotać.
- Rynek, spokojnie, nie ma co lecieć łeb na szyję, prawda ? - Pies rzucił uspokajający uśmiech do Rynasa, po czym spojrzał na zegarek.
- Mamy jeszcze dwie godziny. Ja bym coś zjadł, a wy? - stary hipis spojrzał na kolegów. - Na co macie ochotę? Ja stawiam ! Ej ! Kelnereczko ! Co macie dobrego do jedzenia ?!
- Mogą być szaszłyki ?! - doleciał ich głos zza baru.
- Dawaj! Trzy razy !
- Już się robi !
   
     Przekąsimy coś i idziemy dalej, zarządził bez słowa Pies, jakby nadal poczuwał się do kierowania ludźmi, choć przestał być dyrektorem Moku cztery tygodnie, dwa dni i osiem godzin temu.
  

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz