poniedziałek, 28 listopada 2016

Dziecię boże ( odcinek 29 ).






- Ale jeżeli Umysł przyznaje zwycięstwo światłu i ciemność znika, to zniknie i rzeczywistość, ponieważ rzeczywistość jest składową w równej mierze yang i yin - zauważył doktor Stone.
(…)
Gnostycy wierzyli, że stwórca jest szalony. Człowiek i prawdziwy Bóg są tożsami - podobnie jak Logos i prawdziwy Bóg - ale ślepy, oszalały stwórca i jego spieprzony świat oddzielają człowieka od Boga. To, iż ślepy stwórca faktycznie wyobraża sobie, że jest prawdziwym Bogiem, dowodzi tylko, jak bardzo jest zaślepiony. To jest gnostycyzm. W gnostycyzmie człowiek jest z Bogiem przeciwko światu i jego stwórcy, który jest szalony wraz ze swoim światem, czy sobie z tego zdaje sprawę czy nie.

Philip K. Dick, Valis, Poznań, 2015.


Analiza marzeń sennych to technika otwarcia drogi do nieświadomości. (…)
Marzenia senne to fakty obiektywne. (…)
Nasze marzenia senne są niezależne od naszej świadomości; są one bardzo wartościowe, ponieważ nie mogą nas okłamywać. (…)
Głowami brodzimy wśród bogów niebieskich, stopami zaś dotykamy dna piekieł. (…)

Seminarium 1, 7 listopada 1928.
Analiza marzeń sennych. Według notatek z seminariów 1928-1930
Carl Gustav Jung, W-wa 2015.

Piazza Navona. Rzym





                  Łowcy zamówili kawę i ponownie siedzieli w bistro Sonno Satana. Słońce już tak mocno nie prażyło, jak miesiąc temu, ale na wszelki wypadek schowali się pod grubą markizą. W nieopodal stojącej budce na kołach zakupili słomkowe kapelusze, czuli się więc jako tako zabezpieczeni. Za barem stała Włoszka, ale nie mogła ich znać. Szarski jak i pozostali byli zdania, że miło jest rozpoznawać się wśród wielkomiejskiego tłumu. Tak po cichu liczyli, że zobaczą Dario, baristę, który jako ostatni na tym placu zrobił im przepyszną i mocną kawę i był na tyle rozmowny, że podał im nawet rękę i przeszli na ty. Ale cóż, dzisiaj zostali przynajmniej przywitani aromatycznym zapachem szatańsko mocnej kawy i silnym zapachem unoszącym się z kosza pełnego pachnących rogalików nadziewanych marmoladą domowej roboty. Nie bez powodu bistro nazywało się Sen Szatana. U góry pod sufitem pracował wielki wiatrak i schłodzone powietrze spotykało się w połowie drogi z tym nagrzanym wpadającym przez okno i otwarte drzwi. Robił się miły ciału mały przeciąg i przykre wspomnienia po upalnych dniach przepadły jak zeszłoroczne zimowe artefakty. Łowcy raczyli się widokiem na Piazza Navona i jak Włosi popijali kawę małymi łyczkami. Chwilę wcześniej chlasnęli po jednym espresso z malutkich filiżaneczek. Na raz. Smakowali życie, chociaż jeszcze nie dolce vita, oj nie. Poznali smak prawdziwego włoskiego życia i stało się to zbyt szybko, tak bezpardonowo zaraz po przybyciu do tego pięknego skądinąd kraju, że pozostałości po szoku wciąż jeszcze głęboko drążyły podświadomość Łowców. Nie byli przygotowani na nagły skok w inny wymiar cywilizacyjny, a jednak teraz w tym tutaj oto bistro powoli odzyskiwali utraconą miesiąc wcześniej tożsamość. Dochodzili do równowagi egzystencjalnej i ładowali energię potrzebną do wykonywania zawodu Łowcy. Czuli jak wzbierają w nich moce, niczym u gadzich jaszczurów. Ale na szczęście w odróżnieniu od tych nieprzyjemnych gadów wciąż pozostawali ludźmi z dużą dozą empatii wobec swoich. Klucz do psychiki Łowców znajdował się w rękach współczesnych magów, specjalistów od marzeń sennych. Tylko we śnie ludzie byli naprawdę sobą. Jednak, czego można się było spodziewać, dr Szarski, Gruby i Chudy jako ludzie polskiej nauki nie uznawali specjalistów posługujących się narzędziami jungowskiej analizy marzeń sennych. Mimo tego, nie wszystko było stracone, ponieważ mając dostęp do ich snów, sami możemy je przeanalizować i zbadać dręczące Łowców problemy, a także odkryć rozwiązanie kłopotów, które podpowie sama nieświadomość kształtująca sny. Mistrza Junga mając za przewodnika w wędrówkach po piekielnych rubieżach psychiki trójki Polaków.

Na Piazza Navona specjalnie nic się nie działo. Łowcy skończyli pić kawę. Szarski wyciągnął smartfon i w przeglądarce odszukał stronę Zakonu Felicjanek. Pod ikonką kontaktu znalazł numer klasztoru, dotknął palcem cyferek, po czym telefon odczytał je i wybrał numer. Doktor czekał na połączenie. Po dłuższej chwili, widocznie siostra dyżurna miała przerwę na defekację, podniosła słuchawkę i zadała jedno proste pytanie.

-    Czego ?
-    Przy telefonie dottore Witold Szarski. Chcę umówić się na wizytę z siostrą przełożoną.
-    Wie signore, gdzie zadzwonił ?
-    Wiem.
-    To jest zakon żeński i mężczyźni nie mają do niego wstępu !
-    Ale ja w sprawie Jerzego Kawki. On chyba niedawno był w siostry zgromadzeniu.
-    Nie udzielamy dziennikarzom żadnych informacji, mi dispiace, signore / przykro mi proszę pana.
-    Ale ja jestem lekarzem, z Polski. Jest nas trzech. Ścigamy pana Kawkę.
-    Nie moja sprawa.
-    Muszę koniecznie zobaczyć się z siostrą przełożoną. Nalegam !
-    Jakiś czas temu zmieniła się jedna z naszych reguł klasztornych. I od teraz żaden mężczyna nie ma prawa wejść na teren zgromadzenia. Klasztor został całkowicie zamknięty i formuła czeka na papieskie zatwierdzenie. To jest zakon kontemplacyjny signore. Powtarzam jeszcze raz, zakon został całkowicie zamknięty. 
-    Rozumiem, że po skandalu z Kawką siostry zmieniły regułę, ale ja reprezentuję polski szpital, jestem doktorem psychiatrii i bardzo potrzebuję informacji na temat owego pana. Proszę mi pomóc, bardzo proszę ! / ti prego ! - w słuchawce zapadła głucha cisza.
-    Dobrze. Może pan powtórzyć swoje nazwisko ?
-    Szarski, dottore Witold Szarski.
-    Dobrze. Pomożemy panu, ale jedynie przez telefon. Proszę więc zadać swoje pytania, postaramy się na nie odpowiedzieć, zaznaczam jednak, że o ile to będzie możliwe.
-    Teraz ?
-    Tak, proszę mówić.
-    Czy wiadome jest siostrom gdzie pracuje i gdzie mieszka w Rzymie Jerzy Giorgio Kawka ? …  Czy mogłyby siostry opisać wygląd Kawki ? Czy znana jest siostrom jakakolwiek informacja, która ułatwiłaby odszukanie Kawki na terenie Rzymu ?
-    Czy to wszystko, co chce pan wiedzieć ?
-    Tak. Kiedy mam ponownie zadzwonić po odpowiedź ?
-    Proszę zadzwonić jutro o tej samej porze.
-    …... Grazie mile ….... - Szarski nie usłyszał pozdrowienia, zakonnica z hukiem odłożyła słuchawkę.

Krótka, ale za to treściwa rozmowa ! Skomentował uradowany Chudy, który siedział tuż obok Szarskiego i dobrze wszystko słyszał. W porządku panowie. Szarski machnął ręką, wstał i podniósł do góry ramiona. I dodał: jesteśmy na dobrej drodze ! Jakby na komendę tamci też wstali znad kawiarnianego stolika i powoli ruszyli na plac, leniwie rozglądając się wokoło. Sprawa wlokła się niemiłosiernie. Byli w Rzymie już ponad miesiąc, a doszukali się jedynie kościelnego skandalu z udziałem Jerzego. Efekty ich pracy ucieszyłyby reportera poczytnego tabloidu, jednak oni musieli przyznać, że do tej pory ponosili same porażki. Może w końcu coś się ruszy, ale teraz skoro mają tyle wolnego czasu i nadarza się okazja, żeby pozwiedzać wieczne miasto, głupotą byłoby nie skorzystać z takiej szansy. Gruby z Chudym zaczęli więc spoglądać w kierunku Szarskiego mając nadzieję, że szef nie karze wracać do hotelu i siedzieć bezczynnie na dupie. Szarski potrafił czasami być równym gościem i kiedy chciał, to dobrze rozumiał swoich podwładnych, więc domyślając się nastrojów pokazał tylko ręką, żeby szli za nim. Gruby i Chudy bez ociągania wykonali rozkaz szefa i wataha ruszyła za swoim panem. Witold Szarski miał ochotę na jakiś dobry salon masażu, a nawet  wielką ochotę. Tak bardzo liczył w szpitalu na tę przyjemność. Liczył na seksowne masażystki i bardzo fajne masowanie. Ta świadomość, że gdzieś niedaleko czekają na niego salony pełne miłych kobiet, podtrzymywała go na duchu w tym okropnym ospedale. Była mu ostoją i wytchnieniem. Ale Łowców otaczały starożytne ruiny. Nie chciał więc wyjść na wała w oczach podwładnych. Byli z miasta, a więc kulturalnymi ludźmi w oczach społeczeństwa. Chociaż przebywali tak daleko od Polski, to nie uwolnili się bynajmniej od skostniałych wzorów kultury. Nie mieli głowy do zastanawiania się nad takimi rzeczami, a poza tym nie musieli za dużo wiedzieć o mądrych rzeczach. Ich zadanie było proste. Ciach, rach, strzykawa w żyłę trach i pacjent w asyście wraca z powrotem do siebie, do szpitala, do domu czy gdzie tam powinien. Takie zagadnienia były ich wyzwaniem.

-    Gdzie idziemy szefie ? - dopytywał Chudy.
-    Do ruin.
-    Tu prawie same ruiny. - Chudy był dociekliwy i na potwierdzenie swoich słów pokazał ręką na wokoło zaniedbane budynki o wyblakłych kolorach, jakby nie widziały remontu od co najmniej pięćdziesięciu lat. 
-    Idziemy do starożytnych ruin, bałwanie ! - zakończył rozmowę doktor Szarski, bo wnerwiał go Chudy na tym piekielnym słońcu.


I szli tak ulicami, uliczkami pośród starych domów, willi, kościołów, pałaców, z których tynk odlatywał. Miejscami ściany pękały lub kruszyły się ze starości. Inne budynki wyglądały po prostu na zaniedbane. Wszystkie miały na sobie patynę wielu stuleci co wskazywało na oryginalny stan budowli, albo brak prac konserwatorskich. Kiedy przechodzili obok Panteonu wielkie wrażenie na Łowcach zrobił widok kolumn portyku, które wyrastały wprost z placu wyłożonego kamienną kostką. Starożytna świątynia była tak stara, że jej fundamenty dawno temu zapadły się głęboko w ziemię. Wyblakłe kolory na reliefach jeszcze bardziej podkreślały jej starość. I szli dalej, człapali wąskimi uliczkami w cieniu wysokich, starożytnych willi, renesansowych bibliotek, średniowiecznych kościołów, zabytkowych pałaców i typowych, dostojnych rzymskich kamienic z drewnianymi żaluzjami wykorzystywanymi w upalne miejskie dni. I co chwila wchodzili na jakiś plac wypełniony grupkami turystów, niczym na Placu Zamkowym w Warszawie. Czasami napotykali urokliwy, wręcz kameralny, zacieniony plac z niewielką i wąską świątynią wciśniętą pomiędzy pozostałe czteropiętrowe staromiejskie kamienice albo pałace. Wszystko naznaczone piętnem czasu. Starówka ciągnęła się w nieskończoność i wszędzie spotykali się z radosnym gwarem ludzkim, zaś niczym kontrapunkt co jakiś czas szybkim krokiem mijał ich zasępiony mieszkaniec Rzymu. Może przedsiębiorca, a może ktoś zupełnie ktoś inny. To były tajemnice wiecznego miasta i Watykanu. I oni też tędy szli, przemierzali historyczne rzymskie szlaki, chłonęli markowe wrażenia. Nie wyglądali na robotników z Polski. Raczej na białych turystów, choć jakichś takich biednych, bo bez złotych łańcuchów na szyi i sygnetów na palcach i aparatów fotograficznych na szyi.   
    
Po Grubym było widać, że nie jest pierwszym lepszym tłumokiem z Europy Środkowej, ale rodowitym białostoczaninem. Te maniery, ta mowa, ten inteligencki sposób bycia i wyniosła głowa. Matka z domu Kącka, ojciec zaś z białoruskich bojarów, co to dali początek miastu, białemu ściekowi, przy którym urządzono średniowieczne garbarnie skór. Liczne dawne garbarnie produkowały mnóstwo ścieków, a od ich jasnego koloru nazywane były białym ściekiem. I tak z czasem utarła się nazwa osady, a później miasta. Biały - Ściek: Białyściek: Białyściok: Białysciok: Białystok. Domowa legenda mówiła, że prapradziadek wywodził się z garbarniczej rodziny, która specjalizowała się w czerwonych skórach barwionych sokiem z poziomek i stąd pochodziło rodowe nazwisko Poziomka. Karol od dziecka cierpiał na nadwagę i od zawsze domownicy zwracali się do niego per Gruby, chociaż w elitarnym białostockim liceum, do którego miał zaszczyt uczęszczać, koledzy i koleżanki czuli zażenowanie, kiedy zwracając się do Grubego, musieli używać grubiańskiego zwrotu. Uważali, że są elitą, jednak nie wyobrażali sobie, żeby na Karola mówić inaczej, niż Gruby. On sam miał dosyć okropnego przezwiska, przez które ładne i szczupłe dziewczyny nie chciały z nim rozmawiać ! Ile by dał, żeby być szczupłym ! Potrafił być towarzyski, umiał rozśmieszać kolegów i koleżanki czy to na długich przerwach czy na biwakach w ostępach Puszczy Białowieskiej, do której regularnie wyjeżdżali ze szkoły na ekologiczną burzę mózgów. Jednak, kiedy nocami coś się zdarzało pod namiotami, to nie pod jego tipi, bo zupełnie nie miał brania. Niech to szlag ! Przeklinał w samotności swojego namiotu, w którym przygotował miłe gniazdko swej wybrance. Miał nawet whisky i zimną colę zapobiegliwie schłodzoną w pobliskim strumieniu. Dysponował wyperfumowanym namiotem, czystym śpiworem, wymytą karimatą, nastrojowym światłem i sporo ilością smakołyków, a w tym przepysznymi śledziami w śmietanie. Nie był brzydki, ale nalany. Mógł pochwalić się uroczymi, kręconymi włoskami, do tego całkiem estetycznym i nawet wypukłym podbródkiem. Gustownym kolczykiem w uchu, dużymi oczami, choć może za bardzo przypominającymi brązowe guziki przyszyte do głowy pluszowego misia. Drobny mankament. Któregoś dnia miał już dość i zapisał się na siłownię. Ale cóż z tego. Tak duże sadło jak jego nie chciało się spalić, nawet kiedy kończył trening spocony jak mysz. Zaczynał od truchtu na bieżni, potem brał się za atlas. Po dwóch czy kilku tygodniach biegał już po pięć kilometrów, a po dwóch miesiącach robił prawie dziesięć. A sadło wciąż nie chciało zejść. Na buzi jedynie schudł. Zaczął więc łykać suplementy diety, chrom i tym podobne. O chromie Gruby dowiedział się przypadkowo. Czytał w internecie jakiś artykuł o zdrowym odżywianiu i w komentarzu do artykułu ktoś bardzo polecał chrom, że reguluje poziom cukru we krwi i zmniejsza apetyt. W preparacie miał być jeszcze HC blokujący enzym odpowiedzialny za przemianę węglowodanów w tłuszcze. Poszukał w aptece preparatu o nazwie „ Apetyt stop” i bez przekonania kupił i potem nieco się zdziwił, kiedy zauważył, że tabletki działały. Nie na tyle jednak, żeby mógł stać się szczupłym. Po kilku miesiącach treningów na siłowni schudł całe dziesięć kilo. Niby sukces, ale wciąż wyglądał zbyt grubo. I niestety obleśnie też. I wtedy gorzko zapłakał. Płakał naprawdę długo. Wypłakał się do końca i pogodził się ze swoim wizerunkiem grubego człowieka.

Niemałą w tym rolę odegrała religijność Grubego, ale o tym kiedy indziej, ponieważ obecnie był niewierzący, a poza tym oddzielał sprawy zawodowe od osobistych . 

Na studiach medycznych znajomi wzdragali się przed nieładnym i grubiańskim przezwiskiem, ale co z tego, skoro imię Karol im nie pasowało. Zwracali się: Cześć Gruby, Co słychać Gruby ? Z wyraźnie wymalowanym niesmakiem na twarzy. Jakby nagle poczuli w powietrzu czyjeś pierdnięcie. Byli twardzi. Na takich ich kształcono. I szczerzy. A mimo to od ludzi wykształconych lub takich, którzy pretendują do tego poziomu, można chyba wymagać czegoś więcej, a mianowicie pewnej klasy i wysokiej kultury osobistej. Marzenie. Zapytacie zapewne dlaczego są to marzenia ?  Może dlatego, że ciało Grubego wprost wylewało się w stronę rozmówcy. Takie przynajmniej powszechnie odnoszono wrażenie. Cielesność Grubego była wręcz kobieca, ale trudno byłoby nazwać ją erosem. Jeśli już koniecznie chcemy ją określić, to przyjmijmy, że była nieco obleśna. Niefajna w każdym razie. Gruby w sobotnie noce próbował zakisić ogóra, najczęściej w akademiku, ale kończyło się na tym, że próbował. Jednak pewnego razu Bóg wynagrodził jego starania, zdarzają się bowiem na tej ziemi rzeczy, o jakich nigdy się nikomu nie śni. Było to jednak na tyle żałosne, że nie potrafię tego opisać.

Z Chudym było zupełnie inaczej. Miał piękną kartę, bowiem pochodził z rodziny słynnego polskiego psychiatry Antoniego Kępińskiego i po sławnym dziadku nosił to samo nazwisko. Był z tej części rodziny, która po wojnie osiadła w Białymstoku, zatem był białostoczaninem od drugiego pokolenia i czuł się mocno związany z rodzinnym miastem. Porządnie zaciągał i nawet trochę śledzikował. Wyglądał na ścianie i wiem, że to pójście na łatwiznę, ale wierzcie mi, był chudy jak śledź. Nabierał pewnej wypukłości dopiero w okolicach brzucha, ale to dlatego, że nogi i uda miał niezmiernie wychudzone, a w torsie zapadłą klatkę piersiową, niżej płaską dupę i jeśli gdzieś odrobinę tłuszczu, to na brzuszku. Prezentował się jak szczapa czy decha z wypukłym pośrodku sękiem.  Włosów na głowie miał niezbyt dużo, strzygł się krótko. I mimo, że miał kompleksy z tytułu swojego wyglądu, bo był również niski, potrafił być towarzyski i nie wiadomo jak to robił, ale zawsze układało mu się z dziewczynami. Podejrzewano, że ma dużego. Żonę poznał jeszcze na studiach. W pracy zawsze ekspresyjny, niczym gończy pies. Mówił kolegom i koleżankom, że lubi fach poskramiacza. No po prostu był z niego rasowy szakal. Można by o tym długo, o jego wyczynach i szalonych przygodach, ale warto odnotować, że nadzwyczaj mocno spodobało mu się Forum Romanum. Odezwała się w nim artystyczna dusza, ukryta do tej pory głęboko pod narządami ciała. Raz w sercu, raz w mózgu, raz po wątrobie wędrowała dusza Chudego, kiedy dotykał niezwykle starych kolumn Hadriana. Kiedy usiadł pod cieniem bujnego, karłowatego drzewa i spoglądał jak koledzy zadzierają głowy, żeby dostrzec wszystkie szczegóły z rzymskich czasów zaklęte w Łukach Triumfalnych Tytusa i Tyberiusza, on zakochał się w rzymskich okolicznościach przyrody i z błogim uśmiechem na twarzy zapadł w ciężki sen. Towarzysze zaraz również pokładli się wokół drzewa i sen ich zmorzył.




Sen Grubego.

Był na dyskotece, na środku parkietu. Ważył znacznie mniej i poruszał się z gracją i niewiarygodną wprost szybkością. Był jak Bruce Lee w tańcu. Zwinny jak specjal z SAS albo Gromu. Czujny na ruchy partnerki, wyprzedzał jej zamiary, był o krok przed nią, tak po męsku, jak Al Pacino w Zapachu kobiety. Raz był umięśniony i szybki jak mistrz kung-fu, a za chwilę szczupły i przystojny jak Brad Pitt. Wspaniały sen, ale Gruby śnił świadomie i wiedział, że jest w marzeniu sennym. Psychika Grubego odkrywała się w pełnej krasie, wyobraźnia pociągała zniewalającym urokiem, zaś odczucia cielesne stwarzała na miarę jej, to znaczy jego możliwości. Był teraz blisko dziewczyny, ona stała przy ścianie, on dotykał jej wypukłych kształtów i po chwili namiętnie całował i ręką przesuwał po rozgrzanym kobiecym ciele. I wtedy Gruby zdał sobie sprawę, że jest rozdwojony w ciele i na umyśle. Ujrzał, że idzie jasnym, szpitalnym korytarzem i potyka się o leżącą, nieznajomą dziewczynę. Pochyla się nad nią i widzi piękność, jakiej nigdy przedtem nie spotkał. Miłość miłości, miłość nad życie. Pomógł podnieść się dziewczynie z zimnej, kamiennej posadzki układającej się w koślawe szare esy floresy. Nieznajoma była nieduża i w dodatku cała dygotała. Włosy miała spięte w rudy warkocz i z wyraźną trudnością mówiła po włosku. Objął ją ramieniem i poprowadził do swojej sali. Pomógł usiąść na łóżku i wtedy zapytał skąd jest i jak ma na imię ? Jestem Jasna i przyjechałam z Ostrawy. Z Czech ? Tak i coś mi się stało w Rzymie. Pewnego dnia obudziłam się w szpitalu. Gruby powiedział, że też jest tutaj przez przypadek. Chciał usprawiedliwić przed dziewczyną swój pobyt w psychiatryku. Wstydził się tego bardzo i źle się z tym czuł przed tak piękną osobą. Wtedy Jasna powiedziała, że musi już iść i że jutro się spotkają, taką przynajmniej ma nadzieję, bo to bardzo duży szpital i różnie może być. Gruby opadł lekko na łóżko i było mu bardzo dobrze. Kiedyś miał już taki piękny sen o dziewczynie, która mu się szalenie podobała. Zauważył, że do sali weszli Chudy z Szarskim, ale ich zignorował. Leżał na łóżku i miał przed oczami piękną Czeszkę. Było mu cholernie dobrze i chyba już wiedział co oznacza być szczęśliwym. W całej ozdobie, na sto procent, bez żadnych wyjątków. Po prostu całkowity bezmiar błogości jaki ogarnął Grubego mógłby pomóc tuzinowi ludzi z ciężkimi i ponurymi myślami. I wtedy obudził go dzwonek telefonu.

Usiadł na trawie jeszcze snem zamroczony i ledwo wyszarpał z kieszeni smartfona. Ki diabeł dzwoni ?! Pomyślał jeszcze nieco oszołomiony. Spojrzał nieostrym wzrokiem na wyświetlacz telefonu i po chwili dotarło do jego rozedrganej świadomości, że dzwoni Krystyna, żona. 

-    Halo ?!
-    Cześć Piotruś ! W końcu was wypuścili ?! Spałeś ? Masz taki zachrypnięty głos.
-    A tak, trochę się zdrzemnąłem... Krysia co słychać ? Jak tam w Polsce ?
-    A co ma niby być ? - odwróciła pytanie. Miała wesoły głos. - Cieszę się, że już jesteś wolny.
-    W końcu udało nam się wyrwać z tego przeklętego ospedale psichiatrico. Ostatniego dnia podrzucili nam do sali jakiegoś owłosionego jak wilk gościa w metalowej klatce ! Wyobraź sobie ! W klatce ze stalowymi prętami siedział pacjent ! Klatka miała nie więcej, niż półtora metra wysokości na metr, może dwa szerokości. Niewiarygodne !
-    Przestraszyłeś się ? - zapytała Krystyna dość lekkim tonem, jakim się zwykle posługujemy, kiedy straszliwa prawda jest dopiero w drodze do naszego umysłu.
-    Ehe. Musimy to omówić z kolegami. Bo to jednak niepojęte... Aha, słuchaj. Mamy trop. Powiedz w szpitalu, że nic nam nie jest. Szarski będzie dzwonił do profesora Kokoszki. Wiesz jak teraz czuje się Kaszalot ?
-    Z Aleksandrem coraz lepiej. Jest na razie jeszcze w gipsie, ale trzyma się dzielnie, tylko wiesz... jest pewien problem. Przez jakiś czas był w śpiączce, przez kilka dni i wydaje mi się, że się trochę zmienił.
-    Jak to zmienił ? Kaszalot się zmienił !?
-    Jak dla mnie, to jest teraz jakiś dziwny. Ostatnim razem zaniosłam mu coś dobrego do jedzenia i nagle on do mnie mówi, że wasza grupa musi zmienić nazwę, że dłużej nie możecie nazywać się Łowcami, że pacjentom powinno się pomagać.
-    Kaszalot tak mówił ?! - Grubego jakby ktoś obuchem strzelił. Otrzeźwiał na dobre.
-    Coś w głowę mu się stało. - wyjaśniła Krystyna.
-    Coś takiego... Człowiek na trochę wyjedzie z kraju i nagle takie duże zmiany...
-    Na razie Alek jest jeszcze na urlopie, więc może tylko tak gada, jak to stary.
-    Krysia, nie martw się na zapas. Kaszalot oderwany od szpitala gada głupoty. Wróci do pracy, to mu przejdzie. My zabawimy trochę w Rzymie. 
-    Mówiłeś, że macie trop ?
-    Tak, ale facet jest wyjątkowo przebiegły i różnie może być. Nie wiem ile zajmie nam czasu sprowadzenie go do Polski.
-     Ano zobaczymy. Gdzie teraz jesteś ? - była ciekawa Rzymu.
-    Zwiedzamy właśnie Forum Romanum. Jest gorąco i duszno.
-    A dlaczego tam ?
-    Szarski zarządził.
-    Witek taki jest. Lubi poszerzać horyzonty.
-    I jemu duchota daje się we znaki. Obaj śpią pod drzewem.
-    Chciałabym to zobaczyć. - rozmarzyła się na chwilę.
-    Trzym się Kryśka ! Do zobaczenia w Białymstoku !
-    Bywaj. - powiedziała cicho do słuchawki. Tęskniła trochę i może zazdrościła mężowi, że jak gdyby nigdy nic chodzi sobie z kolegami po zabytkach Rzymu. Jakby mówił do niej, że po drodze z pracy wstąpił do Desy, żeby pooglądać obrazy Bartłomieja Kotera czy Edwarda Dwurnika. Ich ulubionych współczesnych malarzy. 


Kiedy powietrze zrobiło się bardziej rześkie, ruszyli w głąb ruin. Po kwadransie łażenia bez wyraźnego celu, obijania się o wystające z ziemi pokruszone mury i połamane kolumny, bez przewodnika, choćby elektronicznego, znowu poczuli ociężałość swoich parujących ciał i wtedy chyba Gruby powiedział, że czas wracać. Szarski zmordowany gorącem, którego nie chłodził choćby najdrobniejszy wietrzyk, przyjął z wdzięcznością propozycję Grubego. Na Zatybrze wracać piechotą nie mieli już sił, więc kiedy tylko wydostali się z Forum Romanum, czym prędzej poszukali czegoś zimnego do picia. Nie łatwo jednak było znaleźć sklep spożywczy z wodą. Kiedy mijali małą i pustą restaurację, której stoliki stały w porządnym cieniu, bez zastanowienia opadli z radością na wolne krzesła i zamówili zimną wodę mineralną. Budżet Łowców przewidywał posiłki w lokalach na mieście i jeśli nie były to drogie restauracje, mieli prawo korzystać ze specjalnej karty kredytowej. Przepis mówił o zamawianiu najtańszych w menu napojach i posiłkach. A że właśnie Łowcom skończyła się gotówka, Szarski wyciągnął służbową visę z portfela i z nudów obracał ją w dłoni, kiedy wspólnie z niecierpliwością czekali na wodę. Duży cień dawała ogromna ściana, pod którą siedzieli, lecz nawet tutaj musiało być ponad trzydzieści stopni. Koszule lepiły się do ciała, a cieniutkie bawełniane spodnie ciążyły, choć w Polsce to się raczej nie zdarzało. Na nogach mieli sportowe, lekkie obuwie w jasnym odcieniu, jak pozostała reszta ubrania. W kolorze coś pomiędzy kawą z mlekiem, a jasnym szafirem. Spodnie wyglądały nieco workowato, a swobodne, luźne koszule z długimi rękawami prezentowały się nieco nonszalancko. Robili gustowne wrażenie, to było widać po minach niektórych mijanych kobiet. Choć kompozycję kolorystyczną psuły słomkowe kapelusze, a na szyjach brakowało złotych bądź srebrnych łańcuchów. Pili łapczywie zimną wodę schłodzoną lodem, a poważny kelner stanął z boku i czekał na kolejne zamówienie. Niedługo miało się zrobić chłodniej, zbliżał się zmierzch.





                                                                   
                                                                                     


                                                            W sierść się zjeżyły szaty, a w pazury
                                                            Ręce. Wilk z niego, a przechował ślady
                                                            Siebie dawnego: taż siwizna, takaż
                                                            Wściekłość wyrazu, tak samo się jarzą
                                                            Oczy, taż dzikość jest w całej postaci...


Zeus, jak zazwyczaj, jawnie Likaona / króla Arkadii odwiedził ( była to przecież jeszcze pora bosko-ludzkich biesiad ), Likaon zaś, udając, iż o związku córki z Zeusem nic nie wie, zabił, posiekał i upiekł maleńkie dziecię bosko-ludzkie, Arkasa, i położył je przed gościem. Jakkolwiek to było, Zeus nie dał się oszukać. Zaraz podniósł się oburzony i przewrócił stół ( po grecku: trapeza ); odtąd miejsce to, dosyć słynne później miasto w południowej Arkadii nad rzeką Alfejosem, zwano Trapezuntem. Umęczone szczątki dziecka, jeśli to był Arkas, Zeus wyrwał z pożogi i scalił, i przywrócił im życie; dalsze więc dzieje przyszłego króla i patriarchy Arkadyjczyków zostały ocalone; właśnie on zbudował Trapezunt. Likaon zaś uciekł i od razu poczuł, że przemienił się w wilka.

Metamorfozy, Owidiusz
, 1,236. tłum. Zygmunt Kubiak w: Mitologia Greków i Rzymian, W-wa 1997, s. 121.

                                                                                  
Likantropia/ mianem tym w psychiatrii określa się chorobę psychiczną polegającą na przekonaniu chorego, że zmienił się w zwierzę. Chory na likantropię naśladuje wydawane przez wyobrażone zwierzę dźwięki lub odgłosy, a także jego wygląd bądź zachowanie.

Hipertrichoza/ owłosienie ciała nie mające przyczyny endokrynologicznej (hormonalnej), które może wystąpić w dowolnej okolicy ciała, zarówno u kobiet, jak i u mężczyzn.




                  Filip Wierusz obwąchiwał mury Hotelu vicino a Rosa, ale robił to dyskretnie, w obawie przed zwróceniem na siebie niepotrzebnej uwagi. Pod pozorem oglądania barokowej architektury i różnego typu maszkar uświetniających gzymsy hotelu. Widział już takie na warszawskim Pałacu Branickich na ulicy Miodowej. Przez duże okna bez zasłon wypatrzył swymi wilczymi oczyma wysokiego i kościstego recepcjonistę ze złośliwym uśmieszkiem na twarzy, mimo że ów nosił bujną, czarną brodę. Właśnie podawał klucze niemieckim gościom. Dzięki swym wilczym uszom dobrze słyszał przez uchylone drzwi wejściowe podniesione, mocno wyeksponowane, oburzone niemieckie szwargolenie. Tego nie sposób było nie zarejestrować zmysłami. Ale czaderski hotelarz nie dawał się. Filip domyślił się, że Włoch zapewne coś tam mimochodem wspomniał o Hitlerze, a może o obozach koncentracyjnych albo i nawet kwestii żydowskiej. Wyglądał na takiego jak ten z sitcomu: John Cleese w Hotelu Zacisze. Brawo ! Młody człowieku. Oby więcej nas takich było w Europie. Miał ochotę wejść do środka i powiedzieć to Włochowi prosto w oczy. Pragmatyzm jednak zwyciężył. Recepcjonista, zapewne dla odreagowania, zaczął śpiewać stary przebój: Azzurro - Adriano Celentano i Wierusz przystanął pod drzwiami zasłuchany w szlagier z dawnych lat.

„Szukam lata przez cały rok i oto nagle się pojawiło
Ona wyjechała nad morze a ja zostałem w mieście sam.
Słyszę nad dachami świst odlatującego samolotu.
Błękitne, za bardzo błękitne i za długie jest dla mnie popołudnie
uświadamiam sobie, że brak mi sił bez ciebie
więc może wskoczę do pociągu i przyjadę do ciebie.
Pociąg pragnień w moich myślach jedzie do tyłu.

Szukam trochę Afryki w ogrodzie, wśród oleandru i baobabu,
jak to robiłem będąc dzieckiem, niestety są tu ludzie i teraz się już tego nie da zrobić.
Podlewają właśnie twoje róże, zniknął też lew i kto wie gdzie się podział.
Błękitne, za bardzo błękitne i za długie jest dla mnie popołudnie
uświadamiam sobie, że brak mi sił bez ciebie
więc może wskoczę do pociągu i przyjadę do ciebie.
Pociąg pragnień w moich myślach jedzie do tyłu.

Przypomina mi się jak byłem w oratorium parafialnym skompanym
w słońcu, przed wielu laty.
Tamte samotne niedziele na dziedzińcu spędzane na łażeniu
teraz nudzę się bardziej niż wtedy, bo nie ma tu nawet księdza z którym można pogadać.
Błękitne, za bardzo błękitne i za długie jest dla mnie popołudnie
uświadamiam sobie, że brak mi sił bez ciebie
więc może wskoczę do pociągu i przyjadę do ciebie.
Pociąg pragnień w moich myślach jedzie do tyłu”.


Kiedy recepcjonista przestał śpiewać, Filip ponownie usiłował wywąchać okno należące do trójki przybyszów z Polski. Ich szpitalny smród wydobywający się z ciał i ubrań wciąż unosił się w powietrzu, niczym niezatarty ślad ciągnący się za transportem  promieniotwórczych izotopów. Od frontu zapaszek był ledwo wyczuwalny, więc zwierzoczłowiek obszedł budynek i wszedł przez bramę na typowy dziedziniec starej zabudowy w kształcie studni otoczonej z każdej strony wysokimi ścianami hotelu. Jednak mury odmalowane w jasne, pastelowe barwy nie wywoływały przygnębiającego wrażenia, które często nam towarzyszy, kiedy znajdziemy się na wewnętrznym dziedzińcu zapuszczonej warszawskiej kamienicy. Może również dlatego, że była to wysoka „studnia” i kiedy Wierusz zadarł do góry głowę został zalany pięknym włoskim światłem, do którego pielgrzymują studenci malarstwa z ciemniejszych rejonów Europy.

Pośród mnóstwa zapachów z różnych części świata szpitalny smród przebijał wszystkie inne. Pokój z upatrzonym mięskiem znajdował się na drugim piętrze w lewym skrzydle hotelu. Filipowi bezwiednie skapała ślina z prawego kąta ust ledwo widocznych za gęstym owłosieniem. Czuł jednak, że jego mięsa nie ma w pokoju. W ogóle robienie rzezi w hotelu to ryzykowna sprawa. No i poza tym nie czuł się głodny jak wilk. Chciał schrupać jednego. Uczta w postaci trzech homo sapiens dobra by była dla jakiegoś obżartucha, grubego wilka. Na grubo, jak to się mówi. Nie życzył sobie bólu brzucha. Był trochę jak wygodnicki arystokrata, człowiek Arymana, samego Szatana. Bynajmniej nie jakiś lucyferopodobny stwór, żadne tak zwane zło konieczne, którym uzasadnia się postęp w materii, z której jest zbudowany świat. Nie ! Wierusz był bestią jakiej obecna współczesność jeszcze nie miała okazji poznać. Ale to żaden problem. Na świecie aż roiło się od potworów, zatem jeden więcej, jeden mniej, czy to komuś robiło różnicę. W źródłach historycznych rzecz jasna zawsze opisywano współczesnych danej epoce diabłów, ale w dzisiejszych czasach, które zaprzeczają istnieniu Zła jako takiego, realne cielesne potwory są faktem bardziej przerażającym, niż całe metafizyczne piekło Dantego razem wzięte. Filip jest jak inni, zwyczajnym, szarym człowiekiem, który pojawił się znikąd i którego nie interesowała ani metafizyka, ani Dante. Jeśli miał zadawać zła, to prawdziwego, realnego, niczym seryjny morderca, miejski terrorysta. Chciał też dobrze zjeść. Ubrać się za dnia elegancko w porządny garnitur, nałożyć wypucowane buty, włosy na żel wziąć, wsadzić na mały palec srebrny sygnet, złoty łańcuch powiesić na szyi. Być eleganckim, być kimś. Zjeść dobry obiad na mieście, kupić kwiaty i wręczyć je pierwszej lepszej dziewczynie i zaraz odejść tajemniczo, wtopić się w bezimienny tłum wielkiego miasta. Chciał po dobrym seksie zapalić papierosa, wieczorem pójść do modnego klubu i wypić kilka drogich drinków, popatrzeć sobie na rytmicznie wyginające się młode i seksowne laski. Takiego chciał życia, dobrego, porządnego. Natura tylko mu nie pozwalała. I kiedy nocą wyrastały kły czy chciał czy nie chciał musiał zadawać śmiercionośnego szyku.

Obserwacja hotelu wyglądała prosto. Nieopodal znajdował się trochę większy hotel Vergillo z kawiarnią na trzecim piętrze. Z atrium rozciągał się piękny widok na Zatybrze. Nie można było wprawdzie dostrzec stąd Hotelu vicino a Rosa, ale znajdował się na tyle blisko, że nie stanowiło to żadnej przeszkody, by wilczy nos Filipa wyczuł pożądany i charakterystyczny zapach trójki ludzi. Wierusz miał wielką siłę i takie moce, o których wielu ludzi dotąd nie ma żadnego wyobrażenia i mieć nie może. A szkoda, bowiem może wtedy w grę wchodziłaby ucieczka. Spierdalaj przed wilkami póki można, mawiał kiedyś pradziad Alfred Wierusz-Kowalski do swego syna, dziadka Filipa, kiedy razem wybierali się w plener malować na polesiach samotnie przechadzającego się basiora. Teraz to prawnuk ze zwierzyny przemienił się w myśliwego. A czy pradziadek, gdyby żył, portretowałby wilkołaki ? Filip czasami zastanawiał się nad tym, kiedy przy porannej kawce zajadał świeże, zwykle chrupiące rogaliki obsypane cukrem pudrem.

Polacy niedługo mieli się przekonać, że ich życie było w wielkim niebezpieczeństwie, a ratunek jedynie w ucieczce. Wierusz uśmiechnął się szeroko swoją wydłużoną nieco paszczurą i sięgnął po filiżankę kawy, całkiem dobrą przyrządzali tutaj kawę, i siorbnął dwa łyczki. Ostatnie dwa łyczki. 

-    Cameriere ! Chodź no tutaj ! - nie czuł w sobie żadnej potrzeby ogłady, stąd często sprawiał wrażenie chama. Jedynie sprawiał takie wrażenie, serce bowiem miał dobre i bywało nawet, że dość czułe.
-    Słucham signore ! - cierpko odezwał się wysoki i chudy Włoch, który podszedł do stolika szybkim, ale drobnym kroczkiem.
-    Jeszcze jedna kawa ! Presto ! Avanti ! - po kawie Filip robił się nieco agresywny. Nie powinien był przesadzać i pić zbyt dużo kawy, ale kto go w Rzymie miał powstrzymać ? Na Zatybrzu ?
-    Dobrze, signore. Już się robi presto. - odpowiedział oschle i teatralnie kelner. Warszawskiemu kelnerowi zwyczajowy zwrot : „Dobrze, signore” nie przeszedłby przez gardło. Kultura włoska pozwalała na znacznie więcej, na szlachetny egalitaryzm bez cienia arogancji i pogardy wobec gościa. Włochy są inne. Włochy to romans niebanalny. Rzym był miastem, które oddawało Bogu to, co boskie, a Szatanowi to, co szatańskie. Wprawdzie udział Wierusza w tych okolicznościach mógł nieco poddawać w wątpliwość zasadność stwierdzenia, że Włochy to romans niebanalny. Miało się bowiem okazać, że w jego przypadku, ależ owszem, banalny. I że w jego wydaniu oszukiwać, dręczyć, zdradzać znaczyło zupełnie co innego.


Kelner nie wracał migiem, a wręcz trzeba powiedzieć, że dłużej, niż zwykle kazał czekać na siebie. W końcu przyniósł białą filiżankę i delikatnie postawił ją na okrągłym, jasnym stoliku. Oddalił się natychmiast, nim Filip zdążył podziękować. Od chama nie przyjmuje się podziękowań. Luigiego nauczył tego ojciec, dumny Włoch. Zaczynał pracę w restauracji przyjaciela ojca. Luigi wolał pracować, niż kraść. Nie tak, jak jego niektórzy koledzy ze szkoły, którzy wymuszali haracze od dzieciaków. W kamienicy Luigiego mieszkali sami porządni Włosi i chłopak robił wszystko, żeby nie zawieść rodziny. Praca kelnera wraz z upływem lat stawała się coraz bardziej nieznośna, co raz bardziej nużąca i niewdzięczna. Okropni bywali zazwyczaj goście z Niemiec. Upite winem Niemki traciły głowy i na oczach swoich mężów wciskały napiwki za pasek jego spodni albo wręcz wprost dobierały się do rozporka. Wyjaśniały, że koniecznie chcą wrzucić banknot czy monetę do jego rozporka, głośno przy tym chichocząc. Na nic były tłumaczenia Luigiego, że tak się nie robi, że nie można tak się zachowywać, że panie są we Włoszech, a nie u siebie w Alemanii. Niemkom nie robiło różnicy. Zupełnie nic, a nic. Nie będzie im podczłowiek mówić jak Niemiec powinien się zachowywać. Będą pastwiły się nad głupim kelnerem ile im się spodoba, bo dopóki płacą, to one mają rację.

-    Ej ty cameriere ! Chodź tutaj ! - wrzeszczeli pijani Niemcy. - Signore ! - krzyczeli i zaśmiewali się z ironii zwrotu.
-    Słucham. - podchodził i grzecznie odpowiadał kelner.
-    Bliżej ! - darł się pijany Niemiec.  
-    Słucham. - grzecznie, ale chłodno odpowiadał wyprostowany kelner.
-    Pochyl się ! - i kiedy Włoch się pochylał, wtedy odrażający Niemiec udawał, że chce dłonią uderzyć kelnera po twarzy, po czym cała czereda kraju Hitlera i słynnej na cały świat formacji SS wybuchała śmiechem nad schylonym, głupim podczłowiekiem. Jakie to było bliskie nazistom, takie w ich stylu. Taki bandycki sposób bycia.

Ktoś mógłby pomyśleć, że w istocie Niemcy byli gorsi od wilkołaków i miałby trochę racji. Tak też uważał Luigi. Niektórzy nosili się jak zombie, inni jak wampiry, a jeszcze inni byli po prostu zwykłymi postnazistami, banalnymi postfaszystami. Pewien rodzaj Niemców chociaż nadal zachował faszystowską formę, wypełnił ją nowoczesnymi trendami intelektualnymi z Francji bądź popkulturą z USA i UK. I oni jedyni jako tako zachowali w sobie resztki humanizmu. Natomiast postnaziści, ten gorszy rodzaj Niemców, byli jak pedofile. Owszem, na dzień dobry sprawiali dobre wrażenie, kiedy skrzętnie kryli robactwo w swym wnętrzu. Byli podobni do ruskich internetowych trolli, którzy ukrywali złe intencje, a krecią robotę nazywali pracą. I po co, na co ta ich robota ? Żeby silny Vlad był jeszcze silniejszy ? A Federacja Rosyjska stała się ponownie jak dawne ZSRR i znowu mogła  udawać, że bierze w opiekę słabszych i ich wyzwala, tak jak pedofil zakładał przedszkole, żeby niepokojonym przez nikogo mieć możliwość dawania upustu swoim złym skłonnościom. Złym ludziom mówi się wprost: Fuck you ! Bierzmy przykład z Amerykanów ! I warto przygotowywać się do wojny, póki jest na to czas i są możliwości, są pieniądze i dostępni producenci broni. Posłowie i senatorowie mogliby przestać jeździć na dalekie i drogie wycieczki, a zamiast tego wziąć się do prawdziwej pracy i zbierać pieniądze na dofinansowanie obrony terytorialne, na granatniki, na przenośne, przeciwlotnicze rakiety Piorun, na przeciwpancerne Spike`i, na drony, na wyposażenie, które będzie niezastąpione w walce partyzanckiej. Luigi był świadom zagrożenia wojną, która, jak niektórzy sądzili, może wybuchnąć już za chwilę, bo w 2017 roku.

Polacy mieli jeszcze gorszą sytuację. Byli zdani na środowisko polityków „ Samosiów” od lewa do prawej. Czy mogli w tej materii liczyć na zbiórkę pieniędzy organizowaną przez Owsiaka ? Bo na zdegenerowanych prywatą polityków już raczej na pewno nie. Powstanie Warszawskie z 1944 roku być może miało szanse zostać wygrane, gdyby powstańcy byli dobrze wyposażeni w broń przeciwpancerną, karabiny maszynowe i amunicję do nich, granaty, miny przeciwczołgowe i odpowiednio wcześnie zdobyte jakieś niemieckie Tygrysy lub gdyby na początku polskiego zbrojnego zrywu groźne czołgi zostały wyeliminowane. Bez broni powstanie musiało upaść.

Wierusz siedział tyłem do gości, jako że sam również nie przepadał za Niemcami, bez urazy, ale takie życie. Powstanie Warszawskie, dwieście tysięcy zabitych warszawiaków, ludobójstwo na Woli, dwa miesiące później w 44-tym stolica została zrównana z ziemią, pozostały same gruzy i te nazistowskie obozy koncentracyjne utrwalone w pamięci ofiar i na fotografiach, w których zagazowano kilka milionów Żydów i Polaków, tak, Polaków również, takie sprawy ! Tego nie zapomina się zbyt łatwo, jak sądzą współcześni postnaziści. Codziennie w polskiej telewizji kablowej na którymś kanale są puszczane programy dokumentalne o Hitlerze. Żyją jeszcze ofiary i naoczni świadkowie jego zbrodniczych działań. Mają po dziewięćdziesiąt lat, ale na przekór złym Niemcom wciąż żyją i świadczą o ponurej prawdzie wojny. Takie to było życie. Niemiecka twarda i gardłowa mowa, a przy tym zbyt głośna i przetykana salwami śmiechu kojarzy się Polakom z sadystami - oprychami, którzy znęcają się nad jakimś Bogu ducha winnym Slave. Bandziory co jakiś czas z uciechy wybuchają gromkim śmiechem. Jakby karły, bestialscy Nibelungowie, a nie cywilizowani ludzie siedzieli za jego plecami. To było trudne do zniesienia, choć przecież sam również nie był przyzwoitym człowiekiem. W nocy, kiedy wydłużały się kły, a sierść stawała się bardziej gęsta i on był bardzo nieprzyzwoity. Sporo włosia gubił rano.

Filip miał przed sobą naprawdę dobry widok na bliską część dzielnicy. Zabytkowej, jak prawie całe to miasto o historii tak długiej, że trudnej do wyobrażenia przybyszowi z Polski. W epoce starożytnej tereny nad Wisłą i Odrą porastały wielkie i dzikie puszcze i wiódł przez nie szlak bursztynowy, który jako jedyny tak długi trakt prowadził przez cały kraj z południa Europy przez Kalisz do Morza Bałtyckiego w okolice dzisiejszego Gdańska. Na kupców mogli zasadzać się zbóje, rabować co się dało i potem szybko uciekać w nieprzebyte knieje. Wierusz znowu uśmiechnął się do siebie samego. Na samą myśl o bezkarnym kąsaniu przyjemne mrowienie przeszło wzdłuż kręgosłupa. Gdyby urodził się wcześniej, ach, mógłby to robić po lasach zupełnie swawolnie. Polować na zasobnych kupców jeżdżących nieoświetloną drogą, wiodącą przez wysokie i bujne lasy, puszcze, rozstaje, knieje, bory i gąszcze nietknięte ludzką stopą.

Rozejrzał się jakoś bezwiednie. Wokół robiło się coraz ciemniej, zapadał wieczór, słońce co jakiś czas chowało się za dostojnymi, olbrzymimi rzymskimi budowlami.   

-    Jest ! Czuję coś ! - wykrzyknął, kiedy poczuł szpitalny odór, a miał przecież dobrego, wilczego nosa.

Rzucił się na kelnera i przerażonemu wcisnął w rękę cztery euro. Schodami pognał na ulicę. Czuł gdzieś blisko wyraźną szpitalną woń, na którą składał się zapach cuchnącego gumoleum, intensywnych środków czystości stosowanych do mycia podłóg, do tego nieokreślone, śmierdzące perfumy i męski zapach potu. Podbiegł do końca uliczki i kiedy zaczęło mocniej śmierdzieć był już pewny swego, lecz za rogiem na chodniku stała karetka pogotowia.

-    Kacza dupa ! - zaklął soczyście. - Noż kacza dupa ! - powtórzył. - Co z moim obiadem ?! - zawył do księżyca, który właśnie zaczął wschodzić na śródziemnomorskim niebie. Spojrzał na zegarek, ale czy to coś zmieniało ? Przyjdą. Poszukał wzrokiem jakiegoś dogodnego miejsca do przekimania się. Kiedy w nocy nastąpi przemiana i jego zmysły staną się bardziej czułe, to obudzi się nawet wtedy, kiedy kruszyny zbliżą się na kilometr do hotelu. Jak na razie panował tutaj zbyt duży ruch. Co chwila ktoś przechodził chodnikiem. Znad Tybru niósł się śpiew grupki młodych ludzi grających na gitarach z kolorowymi bandanami na głowach. Dopiero nad ranem, kiedy okolica się wyludni, może będzie okazja. Wtedy będzie porządnie głodny i zdeterminowany.

Zrezygnowany przechadzał się trotuarem i w końcu wypatrzył miejsce na nocleg. Powalił się pod zabytkowym murem dość mocno rozsypującego się w kilku miejscach rzymskiego akweduktu. Ktoś, kto przechodził ulicą mógł pomyśleć, że to jakiś wielki pies zapadł w drzemkę i wyleguje się w cieniu pamiątki historii. Tymczasem zwierzoczłowieczy nos Filipa pracował bez ustanku, również podczas snu. Wierusz potrafił jak zwierzę zapaść w sen natychmiast i równie szybko z niego się wybudzić i zachować całkowitą przytomność umysłu. Jak arystokrata, jak bogaty i zamożny człowiek, zawsze czujny, dzień i noc, dwadzieścia cztery godziny na dobę na wahania giełdy papierów wartościowych i kursów walut. Jego wilkołacza natura nocą przybierała mocno na sile i jeszcze bardziej potęgowała wyostrzone zmysły, tak że Filip nie obawiał się sypiać na dworze, kiedy okoliczności zmuszały do tego i były warunkiem udanego polowania na ludzkie mięso. Był jak dziki wilk, ale lepszy od psa. Arystokratyczny Filip Wierusz-Kowalski spał na gołej ziemi pod rzymskim akweduktem, zapamiętajcie sobie dobrze to nazwisko, bowiem jest bardzo istotne w tej historii.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz