piątek, 13 września 2019

Dziecię Boże - odcinek 38. powieści w odcinkach.


W nas jest to, czego szukamy,
Nie trzeba za tym gonić.
Jest przez cały czas…
I czas wystarczy temu dać…
a samo nam się objawi...

O. Thomas Merton


Facolta di Lettere e Filosofia

- Z czym pan i przyszedł ? - zapytał profesor Pompeluni, który właśnie oderwał wzrok od jakiegoś almanachu. Resztki ciemnych, ale jeszcze mocnych włosów biegnących od tyłu głowy miał zaczesane w kogucik, który przydawał czupurności dobrotliwym rysom wijącym się na pociągłej twarzy humanisty.
- Ezoteryczne zagadnienie roślinnej natury ludzkiej w literaturze powszechnej - śmiało i z energią w głosie odpowiedział Jerzy, zaraz też usiadł na krześle niedaleko profesora.
- Ho, ho. To i u Dantego coś się znajdzie - Pompeluni rozparł się na biurowym fotelu.
- A to profesor zna ? Ze Słowackiego - Giorgio wyjął z teczki notatki.
- Hmm, nie znam, proszę przeczytać.
- Zatem proszę posłuchać: „A ciemny był las, smutny, i głęboki, / A drzew gałęzie powite jak smoki; / Na jednych wisi czarny liść i krwawy, / Te otworzyły wielki pień dziurawy / I siedzą z dumną starości powagą. / Dobyłem szabli, a ujrzawszy nagą, / Taki mię smutek zdjął i tak szalony / Żem zaczął rąbać las na wszystkie strony. / Aż tu krew tryska, oczy mi zalewa, / Krwią wybuchają, jęczą wszystkie drzewa; / Próżno ubieram pierś w najświętszą Trójcę; / Krwią leją - krzyczą: stój ! My samobójce / O ! przestań rąbać ! O ty bez litości / Człowieku ! Czemu ty nam łamiesz kości ? - / Któż wy jesteście spytałem o ! dusze ? / A jeden do mnie: Nie krusz mi gałęzi ! / Bo ja w tym dębie pokutować muszę, / (…) Tam łzy - a tu was szlachcic szablą płata, / Choćby go wasza krew zalała z głową. / Tam mówiąc idę i rąbię na nowo, / A szabla moja smutnie w drzewach brzęczy; / A las oblewa mię krwią; a las jęczy; / I woła za mną i na drzew wyłamy / Wychodzą białe księżycowe plamy: / To smutnych dusze co z twarzą księżyca, / Przez krew patrzały w piekle na szlachcica. / Idę, a czarna krew z tych dębów syka, / Idę, podobny z twarzy do krwawnika, / Idę i niosę niestrwożone lice; / (…) I dalej leciał ów hufiec kałmucki / I na las runął gdyby morskie waty; / I rozpłakał się las za nim cały, / I rozjęczał się las - a jęk był ludzki. / (…) Stałem na grobie Wielkiego Książęcia / Śród drzew co krwią mi oddawały cięcia; / A oto jakiś wóz przez lasy rusza, / Powozi diabeł, czy stracona dusza; / W ręku ma lejce z płomieni czerwone, / A wóz prowadzą dwa węże zielone. / Patrzę na gady, widok wcale nowy / Jak ogonami popychają głowy [s. 55- 58].

- Pięknie przetłumaczone na włoski - profesor pochwalił z uznaniem w glosie.
- Dziękuję - doktoranta Kawkę kosztowało to wiele czasu i trudu, ale chyba sprostał zadaniu.
- Ta scena dzieje się tuż przed przybyciem szlachcica Dantyszka herbu Leliwa do piekła. To takie nasze polskie małe piekło inspirowane Dantem.
- Bardzo dobre, bardzo, nie znałem tego. W ogóle polska literatura sięgnęła szczytów w czasach romantyzmu, prawda ?
- Zgadza się, nie było drugiej tak wielkiej i literacko znaczącej epoki w dziejach polskiej kultury, z kolei podczas zaboru rosyjskiego powstały najlepsze polskie powieści. Wyprzedziliśmy nawet Francuzów...
- Ale wie pan co ? To nie jest dobry temat pracy doktorskiej… Może da się go wykorzystać w którymś rozdziale, rozdziale tak.
- Rozumiem. Chcę pisać o ezoteryce w literaturze klasycznej. Wątek roślinnej natury ludzkiej jak najbardziej tutaj pasuje. Oprócz tego wątek gigantów. Mam na myśli sekretną historię świata u Homera, Wergiliusza, Owidiusza, Dantego. Wątek wiedzy tajemnej u Szekspira, Cervantesa i Goethego. I jeszcze gnozę, gnostyckie motywy literackie.
- Tak, tak, ale to wciąż jest zbyt szerokie ujęcie jak na pracę doktorską. Mówiłem panu, że najlepiej jest wybrać jedną ważną książkę lub jednego autora i naprawdę wiem co mówię. Wypromowałem kilkudziesięciu doktorów, ale proszę się nie zrażać, to normalne, że ktoś, kto nie pracował na uniwersytecie i nie pisał artykułów naukowych ma trudności z precyzyjnym określeniem tematu doktoratu. Może zacznijmy od początku. Proszę napisać artykuł o interesującym pana zagadnieniu czy motywie literackim u jakiegoś pisarza czy w jakimś utworze. Roślinna natura ludzka wydobyta z Dantego, Wergiliusza, Owidiusza i Słowackiego oraz z tej książki, o której pan wspominał jest owszem interesująca, ale nie pasuje do doktoratu, a raczej monografii, do której napisania potrzeba by niezwykłej erudycji, żeby miała jakąś wartość naukową, inaczej w formie uproszczonej będzie dobra do magazynu popularnonaukowego, raczej nie do publikacji uniwersyteckiej. Rozumie pan na czym polega różnica ?
- Si, si. Ma pan profesor rację, zacznę od artykułu. Tak się składa, że znam kogoś z Polski, kto może mi pomóc, a teraz nie trzeba wszystkiego wypożyczać, wystarczy znaleźć w sieci i już mieć gotowe do czytania.
- O kim pan mówi ?
- O starszym dawnym koledze ze studiów, dzisiaj z tytułem doktora habilitowanego. Ma w dorobku sporą ilość artykułów naukowych, których lektura na pewno mi pomoże w pisaniu. Człowiek bywa tak zabiegany, że nawet nie ma czasu spokojnie pomyśleć i obrać dobrej drogi do celu, za to miota się jak ryba w sieci przypadkowych zdarzeń.
- O tak, dobrze powiedziane, doskonale, świetnie że ma pan punkt zaczepienia. W ojczystym języku na pewno jest łatwiej czytać, ale gdyby czuł się pan na siłach, to proszę regularnie zapoznawać się ze Studiami literackimi Sapienzinorum, które można znaleźć w czytelni czasopism naszego instytutu - Pompeluni przylizał nieco koguta, bo przez uchylone okno mocniej powiało i zmierzwiło profesorowi kruchą fryzurę.
- Chodzi mi po głowie zagadnienie pojęcia dobra w literaturze, ale to też chyba nie pasuje do pracy doktorskiej.
- Równe interesujące, co szerokie zagadnienie. A może dobro i sprawiedliwość ?
- Jak miłość i sprawiedliwość Paula Ricoeura ?
- Jeśli czuje się pan na siłach, proszę coś napisać, jak najbardziej. Autor tej książki wywodzi się z bardzo płodnego hermeneutycznego nurtu badań literatury. Można dobry esej bez trudu opublikować i będzie się liczył w dorobku naukowym. Ale jest pewne ale - znowu mocniej powiało i zaburzyło kogutka na głowie starego profesora. Włosy prawie stanęły dęba.
- Trzeba być również filozofem ?
- Owszem. Pana koleżanka Ramona mogłaby przedstawić podobną pracę doktorską.
- A fenomenologia ? Wielu badaczy posługuje się jej narzędziami do opisu literatury. Dostałem kiedyś nawet książkę dr Adriana Glenia, badacza literatury średniego pokolenia, fenomenologa.
- Nie słyszałem.
- Nawiązuje do szkoły krytyki tematycznej, głównie Georgesa Pouleta.
- Aha, czyli do Szkoły Genewskiej. Bellissima. A czytał pan któregoś fenomenologa ?
- Na studiach Gastona Bachelarda, Jeana Starobinskiego, z kolei przez Pouleta nie dałem rady przebrnąć, był zbyt erudycyjny. Przynajmniej wówczas tak mi się wydawało.
- No i widzi pan, wszystko w swoim czasie… Swoją drogą Bachelard to bardzo ceniony badacz. Nie każdy jednak rodzi się geniuszem. To trochę jak chcieć dorównać najlepszym, ale czy warto to robić ?
- Ma pan profesor na myśli Heideggera ?
- Nie tylko jego jednego.
- Ma pan na myśli książkę Marka Lilly „Lekkomyślne umysły” z Uniwersytetu Chicagowskiego ?
- Si.
- Ale w jaki sposób znaleźć własną drogę ?
- Trzeba dużo czytać i dużo pisać. To zawsze warto robić - kogucik profesora nieco podskoczył, ale zaraz potem opadł.
- A jeśli zejdę na manowce i będę tylko tracić czas ?
- Pisać zawsze warto, nie w tym rzecz. Miejsce na publikację też się zawsze gdzieś znajdzie, nie o to chodzi. Celem naszej rozmowy jest jednak doktorat. I żeby pan nabrał o nim jakiegokolwiek rozeznania musi pan skupić się na pojedynczym, konkretnym zagadnieniu, problemie. Proszę zapomnieć o ogólnej erudycji humanistycznej. Teraz proszę zogniskować uwagę...
- Jak to będzie po angielsku ? Fokusować uwagę ?
- Si.  Fokusować uwagę na jednym przedmiocie i poszerzać wiedzę tylko o nim. Robił już pan kiedyś coś takiego ?
- Niech pomyślę, ale chyba tak. Kiedyś zbierałem informacje o polskich kamedułach. Wszystkie dostępne informacje.
- O to właśnie chodzi w tej pracy. Niech pan zapomni o dziennikarstwie, o zbieraniu ciekawostek, chwytliwych sensacjach.
- Capisco. Mam pogłębiać jedno konkretne zagadnienie.
- Zgadza się ! Praca doktorska to nie powieść, że jak do zupy można wszystko wrzucić. Co tylko pan chce. I kość z mięsem i panoramę społeczną, wojnę, rewolucję, epidemię i problemy egzystencjalne, tematy eschatologiczne wymieszane z melodramatem, sensacją i wyrazistymi postaciami, chwytami rodem z literatury popularnej. Czytelnicy lubią krwawe sceny, to je pan wrzuca, chcą czytać o miłości, to porusza pan tkliwe struny duszy, filozofuje pan ? Funduje pan czytelnikowi Pałubę lub walkę dobra ze złem, jedno i drugie równie oderwane od rzeczywistości. Za dużo tragedii ? Bierze się garść komedii, dosypuje i wychodzi tragifarsa. Za dużo eseju, publicystyki, historii ? Dolewa pan więcej literackości, sensacyjnej fabuły, wprowadza charakterystycznych bohaterów, dosypuje pan jeszcze szczyptę fantastyki i otrzymuje zupę zwaną powieścią.
- A tak... uczyłem się kiedyś na studiach o wyznacznikach literackości. To tak jakby rozebrać samochód zabawkę i pokazać dziecku z czego jest zrobiona. Studia polonistyczne oduczają naiwnego odbioru literatury. Czytaliśmy Kulawika, Markiewicza, Głowińskiego, Welleka i Warrena, Michaiła Bachtina, Sartre`a. Zupełnie niezwykła sprawa, wręcz nieziemska od strony teoretycznej ! Projekcja zasady ekwiwalencji z osi wyboru na oś kombinacji. 
- Znam to ! Zdanie pochodzi z artykułu Henryka Markiewicza „Wyznaczniki literackości”, profesora UJ-tu, traktuje o propozycji Romana Jakobsona z rosyjskiej szkoły formalnej co do teoretycznego opisu języka poetyckiego - zrobił się przeciąg i kogucik znowu stanął.
- Nie chcę pisać powieści. Dopiero dzięki panu przejrzałem na oczy.
- No tak, nie powiedziałem niczego nowego. Za to pan w pracy musi dopowiedzieć coś do ogólnej istniejącej już wiedzy, dorzucić swoją cegiełkę do gmachu wiedzy,  inaczej całe to pisanie nie będzie miało większego sensu. Pisarzem pan nie chce być - Pompeluni uśmiechnął się do Polaka i zrobił to całkiem sympatycznie.

Giorgio zdumiony erudycją profesora Pompeluniego pożegnał się niezwłocznie i rozglądając się po korytarzu zaczął szukać wydziałowej biblioteki, którą znalazł dopiero na końcu długiego korytarza. Nie miał czasu do stracenia, wieczorem miał jeszcze ważne spotkanie w agencji fotograficznej, które Jerzemu załatwiła Ramona. W sumie był to obiecujący dzień. Wszystko się pięknie układało, gdyby tylko nie Barbara i jej wspólnicy. Łowcy dotarli za nim aż do Carli, dotrą i tutaj, na uczelnię, do agencji i może nawet do Ramony. Razem z Ramoną będą musieli coś wynająć z dala od centrum, a potem czekają ich częste przeprowadzki. Dobra strona tego, że lepiej pozna miasto. Ale kiedy to się w końcu skończy ?! Nie da się tak normalnie żyć, kiedy wciąż ciągle cię ktoś ściga i grozi igłą. Carla jakiś czas temu opowiedziała mu zajście z hipisami anarchistami, którzy zamachnęli się na zdrowie jej przyjaciela Gustavo.
Jerzy miał więcej szczęścia, w miarę skutecznie ukrywał się przed grupą Barbary - zawodowymi Łowcami, no i przed samą Barbarą i jej kumplami, która nie wiadomo co jeszcze wymyśli, aby się zemścić, ale jak jeszcze długo będzie mu się udawało umykać pościgowi ? Na szczęście Rzym był wielkim miastem pełnym fajnych ludzi. Goodbye Polsko !
Przesiedział w czytelni nad artykułami o jakich mówił profesor. Odpoczął chwilę i kiedy wyprężony przeciągnął kręgosłup dla lepszego krążenia, przypomniał sobie, że jego pobyt w Rzymie zaczął się od objawienia, od pełnego miłości mistycznego kontaktu z Bogiem, który nakazał mu głosić dobrą miłość i piękny seks.
Czy on, wybraniec boży ma uciekać przed jakąś wszechwładną prowincjonalną prezydentką ? Nie ! Po dwakroć nie ! Stawi czoła przeznaczeniu bez oznaki strachu. On- Boży człowiek, mistyk ze wschodu Polski niczym jutrzenka, gwiazda poranna Wenus zwiastująca duchowe odnowienie nie ugnie się okolicznościom, ale będzie głosił dobrą nowinę ! Tak jak Jezus miał naturę boską i ludzką jednocześnie, tak chrześcijanin na drodze do świętości ma na uwadze ducha i ciało. Słowo przyjęło bowiem pełnię natury ludzkiej, cała nasza natura jest przeznaczona do uczestnictwa w jedności z Bogiem. Dobra miłość i piękny seks.
Giorgio spojrzał na zegarek, niewiele pozostało czasu do rozmowy w fotografica Agenzia dell`ANSA. Odłożył więc grube uniwersyteckie zeszyty i obiecał sobie solennie, że w ciągu najbliższych dni znowu tutaj zajrzy i zacznie systematyczną lekturę. Wstał po cichu i lekkim krokiem wyszedł z czytelni. Zbiegł szybko po uczelnianych schodach i czym prędzej ruszył skuterem w kierunku winiarni Carli. 


Przed restauracją Carli

Umawianie się z byle kim, na
ludnym placu. W południe, nie, nie.
Niebo jest brudne, a rozjaśnia je
Giordano Bruno na cokole.
Brudne, chore gołębie. Tak chodzę,
jak gdyby grom
z jasnego nieba
miał spośród tłumu
mnie wybrać.

Marcin Świetlicki, Wiersze: Jeszcze nie wyjechałem, 2011. [Trawestacja]

                Carla uwarzyła w kuchni risotto, którego zapach dolatywał do polskiego stołu zasiedzonego przez mocno już przepitych biesiadników. Krokodyl wymyślił sobie, że na pobudzenie apetytu właściwe byłoby, gdyby ktoś przy stole pierdolnął małą arię. Barbara siedziała jakaś oklapnięta, ksiądz Bazyl bez sensu kręcił szyją, Pies w międzyczasie jakby spuchł i posiwiał i ogólnie nie był predysponowany do jakiejkolwiek ekspresji, Branicki zaś niemym gestem wskazał na Katarzynę, która nie zdążyła jak Ramzes upić się do nieprzytomności, konsjerżki zaś nie było akurat przy stole, bowiem niedawno co pożyczyła od Barbary pozłacany wibrator i poszła do łazienki, a szkoda, bo miała niezły głos.
- Ale ja nie umiem - próbowała wykręcić się laska Branickiego.
- Jestem w posiadaniu innych informacji, prawda ? - Krokodyl utkwił wzrok w Maćku Branickim, ale młody mężczyzna nabrał w usta wody.
- Niech śpiewa, tak chce nasz wspólny los ! - zachęcał Pies gromkim głosem, który tak jak przystało na prawdziwego hipisa pierwszy był do śpiewania i nietuzinkowej zabawy.
- No dobrze panowie i panie… miło mi, że chcecie mnie posłuchać, ale ostrzegam, że głos mam niepewny, za dużo wypiłam.
- Jest w sam raz ! - Pies ciepło zachęcał niczym rozgrzany od snu pudel łaszący się do swego pana. 
- No dobrze… Pan Pies tak namawia, że chyba nie odmówię - posłała hipisowi szeroki uśmiech.

I Katarzyna, jak to się mówi, poszła w tango, to znaczy coś się jej pomyliło, zaśpiewała jak kura domowa zimową porą :
Pada śnieg, pada śnieg, cieszą się dzieci.
Tu płatek, tam płatek puszysty leci.
Będziemy, będziemy lepić bałwana
I rzucać śnieżkami oj dana, dana.

- Ona jest pijana ! - uroczystym tonem zauważył ksiądz Bazyl.
- Nie taka pijana, na jaką wygląda - wyjaśnił Branicki. - Kasia może dużo wypić, ma mocną głowę - był zupełnie szczery, sam miał już mocno w czubie.
- Ale ona jest pijana ! - upierał się nieco upierdliwy ksiądz Bazyl.
- Trochę jestem - kołysała się, chciała żeby była jasność. - Ale to nic ! Zaraz mi przejdzie - i wtedy dosłownie zwaliło ją z nóg, ale miała trochę szczęścia, upadła na krzesło, ciało zadygotało. Zmroziło kobietę, dostała gęsiej skórki, po czym jakby nigdy nic wzięła do ręki widelec i przystąpiła do konsumpcji makaronu mechanicznie nawijając na widelec zwoje pysznego maccheroni.
- Ja zaśpiewam - zaoferował się Krokodyl, który powoli wyrastał na czempiona stołu i to pomimo tego, że miał gorsze zęby od Psa.
- Słuchamy, słuchamy - wspaniałomyślnie dopingował Pies.
- Gdy o Rzymie ktoś bezczelnie
Powie to gród pełen wina i ostu
Będzie z głodu konał dzielnie
Przed siedzibą Caritasu.
- Moskalik ułożony na poczekaniu - niepotrzebnie usprawiedliwiał się Krokodyl.
- Bardzo dobry ! - ocenił Pies, ale w środku aż gotował się z zawiści i zazdrości. Wtedy właśnie najmocniej znienawidził Krokodyla. Otello byłby przy nim małym zasrańcem z piaskownicy zazdrosnym o śmieciową gumową zabawkę. Od tego czasu nienawiść do kumpla zaczęła narastać. I tylko pomyśleć, że miał lepsze zęby, został pierwszym kochankiem i w ogóle miał nawet pewien autorytet pośród kompanów i przy stole. Niezbadane wciąż są jednak meandry ludzkiej psychiki…
- A teraz ksiądz ! - ktoś nagle wypalił, ale ksiądz Bazyl w odpowiedzi zadarł głowę i siedział dumny jak paw, choć nikt ani w ząb nie wiedział dlaczego.
- Wy księża zawsze jesteście tacy dystyngowani. Można wiedzieć dlaczego ? - Krokodyl chciał być dociekliwy i niewątpliwie bywało królował przy stole, choć raczej nie spodziewał się sensownej odpowiedzi, inaczej może dałby spokój sobie i innym.
- Dobrze, postaram się to wyjaśnić, ale uprzedzam, że czeka was mały wykład - ksiądz Bazyl kipiał energią.
- Nie ma sprawy ! Wal śmiało - zachęcali towarzysze stołu, a Krokodyl nawet wyciągnął przed siebie zaciśnięte kciuki.
- Wiedzcie, że Bóg was kocha ! Serio, posłuchajcie nauki o człowieku.
- Słuchamy, słuchamy - na twarzy świeckiego Maga, czyli hipisa Krokodyla, zagościł szeroki uśmiech od ucha do ucha, a zaokrąglone policzki przypominały dobrze wypieczonego maślanego rogala.



- Słuchaj ludu Boży: Człowiek jest stworzeniem bliskim Bogu i w pewien sposób wielkim - ksiądz Bazyl rozpoczął wykład. - Człowiek ma wielką duszę - anima magna, gdyż jest powołany do uczestnictwa w chwale Boga. Nie jest wprawdzie człowiek obrazem Boga - imago Dei, gdyż ściśle jego obrazem jest tylko Słowo, ale jest on stworzony na podobieństwo Boga - ad imaginem Dei. Wielkość człowieka zatem to nie sama dusza, ale coś, co czyni człowieka ad imaginem Dei, to forma, bez której dusza przestałaby być sobą - forma inseparabilis. Człowiek nie może więc nigdy przestać być na obraz Boga. Ponadto dusza pragnie uczestnictwa w Bogu. Uczestnicząc w Bogu przez swe podobieństwo, dusza jest wielka - magna, a pragnąc owego uczestnictwa dusza staje się prawa - recta. Między magnitudo a rectitudo zachodzi różnica, ponieważ wielkość to forma, której nie można stracić, a prawość można zatracić. Rectitudo więc to forma separabilis; tracimy ją wtedy, gdy tracimy miłość. Im człowiek jest podobniejszy do Boga i im bardziej pragnie tego podobieństwa, tym bardziej jest człowiekiem. Człowiek to wzniosłe stworzenie, zdolne do majestatu, wychodzące ponad przeciętność w dążeniu do prawości. Człowiek jednak może oddalić się od Boga, ponieważ jest wolny i może zgrzeszyć, to znaczy dobrowolnie odwrócić się od Boga, a zwrócić ku sobie. Zamiast być prawą w rectitudo, zwracać się do Boga, dusza sama w sobie się kurczy. Dusza staje się spaczona, przez incurvatio traci rectitudo. Jako forma inseparabilis tkwi w duszy magnitudo, ale przez zatratę prawości zatraca się ostrość podobieństwa bożego. Dusza niepodobna Bogu jest niepodobna sobie.
Całą tragedię grzesznika stanowi to, że chwilami czuje wstręt do samego siebie, a to wskutek rozdźwięku, jaki zachodzi między niezbywalną magnitudo a zatraconą rectitudo.
Gdyby obraz boży, a więc i magnitudo, mógł zupełnie zniknąć, to dla duszy spaczonej nie byłoby już ratunku. Jednakże tak nie jest, a więc istnieje możliwość nawrócenia. Do niego jednak konieczne są łaska i miłość, ponieważ tylko przez miłość w łasce może być zmazana dissimilitudo i rozpocząć się powrót do Boga. Miłość ta ma wiele stopni, z których ostatnim jest miłość ekstatyczna. Ona stanowi przedsmak prawdziwego upodobnienia się do Boga i zjednoczenia z nim.
Ksiądz Bazyl zakończył krótki wykład teologiczny i sięgnął po kielich z winem, by nawilżyć usta.
- Oto myśl Bernarda z Clairvaux, założyciela zakonu cystersów, przyjaciela papieży, a także autora reguły templariuszy - wyjaśnił. - Czy rozjaśniłem mroki księżowskiej wzniosłości ?
- Pięknie nam to ksiądz przedstawił - podziękował Pies. - Daje do myślenia - dodał zamyślony.


                            Giorgio szedł nieśpiesznie wąskimi uliczkami po brzegi wypełnionymi kolorowymi turystami i po jakimś czasie, po trudach przepychania się i wymijania gapowiczów, poczuł że zgłodniał, ale nie rozglądał się za jedzeniem, miał zamiar zjeść coś smacznego u byłej kochanki. Było, nie było, jeszcze całkiem niedawno gotowała Jerzemu. Carla dbała o swoich kochanków, kobieta miała wielkie i serdeczne serce. Jerzy zostawił skuter przy Corso Vittorio Emanuele II. Teraz nie mieszkał przy placu Campo de`Fiori, musiał oddać winiarce parkingowy identyfikator. Słońce nie prażyło już tak mocno, nie czuło się gorąca bijącego od murów, ludzie nie kryli się w cieniu jak pustynne jaszczurki, raczej gapili się, w powietrzu unosiła się atmosfera swobody i początku nowego rozdziału życia.
Wszedł na plac i niezauważony zbliżył się do stołu, przy którym biesiadowało spore grono nieznanych mu osób - dwóch ni to rocke`n`rollowców, ni to hipisów z imponującymi brodami, trzeci łysy był chyba z nimi, miał napuchniętą fizjonomię i piękną czaszkę, siedział ze zwieszoną głową; po prawej od nich samotnie pił młody ksiądz, obok niego zaś tuliła się jakaś młoda para, która wyraźnie miała się ku sobie, a jeszcze dalej niczym rozwinięty kwiat, ale zbyt piękny, by go przystrajać, rezydowała Włoszka, której - miał przeczucie - przydałaby się bliska dusza. Barbary nigdzie nie zauważył, brakowało też znajomych Łowców.
Kawka stanął tuż przy ogromnym, białym stole i niczym głaz leżący przy morzu górował nad biesiadującymi, czym zwrócił na siebie uwagę księdza Bazyla mniej pijanego od reszty kamratów.
- Może chce się pan przysiąść ? Pan z Polski ?
- Piękny to doprawdy stół - zaczął uroczyście jak prawdziwy Polonus. - Ale szukam Barbary Żygoń-Wysockiej - odpowiedział dość dyplomatycznie.
- Jestem ksiądz Bazyl - ksiądz szybkim ruchem wstał i wyciągnął smukłą dłoń młodego jeszcze mężczyzny.
- Giorgio Kawka - Jerzy nie odwzajemnił mocnego uścisku duchownego i choć nie miał ochoty na picie, nie pogardziłby małą czarną.
- Jerzy Kawka ? - dopytywał ksiądz Bazyl.
- Słyszał pan o mnie ?
- A jak - pijany ksiądz Bazyl uśmiechał się głupkowato.
- Niech ksiądz nie wierzy w to co ludzie gadają, nie warto.
- Rodak ? - Pies podchwycił rozmowę i zaciekawiony próbował się podnieść, ale że zakołysało nim mocno, dał temu spokój i mówił dalej w postawie zgiętej trzymając się brzegu stołu. Z postawy przypominał nieco hybrydę, dawniejszego garbusa. 
- Poznaję po akcencie, że pan z Suwałk ? - Jerzy zwrócił się do przygiętego hipisa z imponującą brodą.
- Wszędzie pana szukamy - wykrztusił Pies uradowany szczerością rozmowy, z ulgą opadł na krzesło.
- Bazylika z bazyliką się nie zejdzie, a rodak z rodakiem zawsze - radośnie oznajmił Krokodyl, również zaintrygowany nową sytuacją i zbiegiem, który sam się odnalazł.
- A myśmy za panem aż do Rzymu przylecieli ! - krzyczał Ramzes spod stołu, zleciał bowiem jakiś czas temu z krzesła wprost na rzymski bruk.
- Takem sławny ? - żartował sobie Jerzy w niezłym humorze po tak miłym przywitaniu przez krajan. - Nie spodziewał się dobrego przyjęcia, nawet cienia uprzejmości nie przewidywał, raczej liczył się z fruwaniem maczugi.
- Barbara uwzięła się na ciebie - melodyjnym włoskim wyjaśniła konsjerżka Federica. O jaka ładna wydała się Jerzemu, może nawet zbyt ładna, żeby siedzieć samotnie w tak zacnym gronie bez adoratora.
- Giorgio - podszedł do młodej kobiety, przedstawił się i wyciągnął rękę.
- Federica. Po co przylazłeś ? - wygarnęła prosto z mostu bez cienia przyjacielskości. Jerzego uderzył nagły chłód ze strony Włoszki, jakże różny od polskiego ciepła. Przytrzymał dłoń konsjerżki, a ta się nie broniła, popatrzył więc Włoszce głęboko w czarne oczy jakby chciał zmierzyć głębokość przygodnej studni.
- Mogę się przysiąść ? - odpowiedział pytaniem.
- Proszę - pokazała dłonią na wolne krzesło obok. Usiadł koło Federici, żeby ze szczegółami objaśnić cel swojej niespodziewanej wizyty. Miał dość ukrywania się przed pościgiem Barbary i przed nią samą. Będzie mówił o dobrej nowinie, miłości i pięknym seksie. O tym, że Bóg pragnie ludzkiej miłości, a on Kawka, mały robaczek nie bez winy, przychodzi teraz od Boga jako boży człowiek, by połączyć się z Barbarą w bosko-ludzkim misterium mszy zjednoczonych serc, choć musiał wiedzieć, że to ryzykowna gra.
Do Federiki podszedł Ramzes, który zdążył wygramolić się spod stołu i z pękatą butelką i kieliszkami mamrotał coś pod nosem. Proponował kolorowy bimberek, który wcześniej gdzieś zwędził, ale uczciwie uprzedzał, że to mocny trunek.
- Panie pielgrzymie… i my pielgrzymi - zwrócił się do Kawki i pokazał ręką na zastawiony butelkami stół, po czym kontynuował. - Napijmy się ! - musiał kiwnąć się parę razy, nim dokończył. - Myśmy za panem przyjechali z samych Suszwałk, pan wie, że to ładny kawałek. A teraz proszę państwa, w końcu żeśmy się znaleźli - wymamrotał pijacko.
- Znaleźli ? My ? Myśmy ? - przyjrzał się długiej, zmierzwionej brodzie łysego, starego, wysuszonego faceta, jakby hipisa z obejścia.
- Jerzy Kawka ?
- Kto pyta ?
- Rynek - Ramzes wyciągnął dłoń, którą Jerzy uścisnął, ale wciąż był nieco zdezorientowany, nie kojarzył jaki rynek ? Krakowski ? Kiwa się i kiwa, pomyślał. 
- Szukaliśmy ciebie, ale sprawa sama się rozwiązała.
- Jak to ?
- Nie słyszałeś ? W Suszwałkach wybuchła epidemia zombi i teraz lepiej się wspierać, nie szukać zemsty.
- Już rozumiem ! Przyszedłem właśnie w tej sprawie.
- Lepiej będzie jak się napijesz, jest na ciebie bardzo cięta - podał Kawce pełny kieliszek  bimbru. Jerzy wychylił szkło, ale twarz mu wykrzywiło. - Mocne - ocenił z pogłębionym grymasem na twarzy.
- Gdzie prezydent ? - zapytał jakby bez szacunku, na co Litwin był bardzo wyczulony, ale ujęty szybkim shotem w wykonaniu Kawki, nie myślał o zemście, podał tylko karniaka, z którego aż się ulewało.
- Dziękuję, ale nie. Mam jeszcze kilka spraw do załatwienia i naprawdę nie mogę więcej pić.
- Pij, wypada wypić, kiedy grzecznie częstują.
- Ale kiedy naprawdę muszę odmówić. Wieczorem idę do pracy.
- Jakiej pracy?
- Rozwożę pizzę.
- My też wszyscy pracujemy, a pijemy ! No wypij ! - Ramzes podsunął kieliszek prawie pod sam nos Jerzego.
- Cazzo, niech będzie ! - i załadował drugiego shota.
- Dobry bimberek.
- Dobry - Jerzy musiał usiąść, czuł jak uszami uchodzi z niego para.
- To jeszcze jednego !
- No nie, dość !  - Jerzy był zdenerwowany, okropna sytuacja, ale nie.
- Dobry bimberek - Rynek mlasnął językiem.
- Niestety jestem zmuszony odmówić - ton głosu Kawki był więcej, niż stanowczy.
- W towarzystwie się nie odmawia ! Tak się nie robi ! - obrażony Litwin nie odpuszczał.
- Dziękuję za pouczenie - Giorgio nie zamierzał się już więcej odzywać, wyobraził sobie, że właśnie oto zamienia się w kamień.   

Barbara tymczasem stała i prężyła się na tle pomnika Giordana Bruno, kończyła udzielać wywiadu czołowej polskiej stacji informacyjnej - TVN24, od kilku dobrych lat należącej do Amerykanów, która wysłała z Warszawy na głęboką prowincję najlepszych dziennikarzy. Rozmowa z prezydent Suszwałk - miasta średniej wielkości, które w praktyce przestało istnieć - iskrzyła emocjami i zarazem pełnymi zadumy refleksjami. Barbara stwierdziła na oczach milionów telewidzów w Polsce, że świat nie jest już taki sam. Epidemia zombi niczym dżuma XXI wieku zmieniła antropologię, od tego granicznego momentu inaczej patrzymy na ludzką kondycję. Słowo człowiek nie brzmi już dumnie. Całkiem możliwe, że ten dziejowy moment w historii Europy stanie się punktem odniesienia w antropologii, patologiczna ludzka kondycja, patologiczny człowiek wyznaczy nowy horyzont pojmowania człowieczeństwa. Zombi, zombiak… Chciała mówić dalej, ale wyschnięty język odmówił posłuszeństwa. Na odchodne zamieniła parę słów z ekipą telewizyjną i ruszyła do restauracji Carli, żeby się czegoś napić i podzielić się z grupą nowymi informacjami.
Jakież było jej zdziwienie, kiedy zobaczyła siedzącego przy stole drania Jerzego Kawkę. Stanęła jak wryta i mało co nie ułamała obcasa. Kilka metrów dalej siedział okropny typ, to bydlę co ją ugodziło, beztrosko gawędząc sobie teraz z jej (!) konsjerżką.
- Co ?! Co on tutaj robi ?! - z gardła Barbary wyrwał się histeryczny krzyk. Szybkimi ruchami, nic nie myśląc, zrzuciła z nóg szpilki, złapała za podeszwy i porwała się z butami na Kawkę spokojnie zatopionego w rozmowie z kobietą o powabnej, ciemnej karnacji.
Prezydent Suszwałk lecąc na łeb i szyję potknęła się o ledwie co wystającą kostkę granitową i wyrżnęła o bruk całym ciałem, bowiem ani Pies, ani Krokodyl nie mieli zamiaru jej łapać, nie tym razem. Potłukła się nieco, ale nie okazując bólu wstrętnemu typowi szybko i dzielnie powstała i ze szpilkami w dłoniach zmierzała prosto do głowy Giorgia, miała do pokonania ostatnie pół metra.
- Giorgio ! Uważaj ! - krzyknęła Federica w ostatnim momencie. Pół sekundy później w tym miejscu, w którym przed chwilą była głowa Kawki, powietrze przeciął ostro zakończony metalowy obcas.
- Barbara ?! Poczekaj ! Chcę coś powiedzieć ! - Jerzy w mgnieniu oka zorientował się w sytuacji, odskoczył od stołu i wyciągnął ręce w geście mediacji. - Chcę się pogodzić ! Posłuchaj ! Mogę to jakoś odpłacić, co złego zrobiłem. Chciałbym przeprosić i zakończyć całą sprawę.
- Zakończyć sprawę ?! - ryknęła oburzona Barbara. - To ja powiem, kiedy sprawa będzie zakończona, nie ty !
- Pogódźmy się, proszę ! - Giorgio zastygł w bezruchu z wyciągnięta do zgody ręką.
- Właź pod stół i tam przepraszaj - Barbara pokazała ręką na stół, przy którym wszyscy biesiadowali, ale Jerzy stał bez ruchu najpewniej mocno zdezorientowany. - No właź ! Pod stół ! - rozkazała. Miała mocno wysuniętą do przodu sylwetkę i z nieruchomo wyciągniętym ku obrusowi palcem wskazującym mogła robić za manekin drogowy lub ewentualnie dmuchaną lalę. Wewnątrz zaś Barbary buzował ogień, a wybuchy gorąca przyprawiały o gorączkę. Dostała gęsiej skórki i Żygoń przeszedł zimny, wstrętny dreszcz. 
- Ale jak to pod stół ? - Kawka wycedził powoli słowa.
- Wsuwaj się na czworakach ! Chcesz się pogodzić czy nie !?
- Si.
- To wchodź pod stół i przepraszaj na czworaka. Czekam - zadarła do góry głowę.
Jerzy oniemiał. Nie spodziewał się takiego obrotu sprawy. Gotów był na poświęcenie, ale poczuł, że Barbara przesunęła granicę zadośćuczynienia zbyt daleko na lewą stronę, wręcz na lewicę komunistyczną. Na czworakach ? Miałby udawać psa lub małpę, zwierzęta pozbawione rozumnej duszy ? Zwierzę ? Barbara naprawdę miała go za małpoluda ? Nie za człowieka ? Niech mi to powie w twarz, zdecydował w swoich myślach.
- Masz mnie za małpoluda ? - zapytał wprost patrząc na Barbarę.
- Tak, mam cię za małpoluda - szczerze odpowiedziała, miała dość swoich i cudzych wykrętów. Omiotła Jerzego pogardliwym wzrokiem.
- A nie za człowieka ?
- Nie za człowieka, ale za małpę ! Wchodzisz czy nie ?!
- Nie dogadamy się.
- Bazyl ! Łap go ! Federica ! Za co ci płacą ?!
- Ja miałam tylko go odnaleźć, a nie łapać - rzymianka siedziała nieruchomo jak słup soli.
- A ja miałem jedynie ci towarzyszyć - odciął się ksiądz Bazyl, któremu od początku w ogóle nie podobała się ta cała idea pościgu. Nie było w niej miejsca na miłosierdzie i przebaczenie.
- A co z wami ? - wymownie spojrzała na hipisów.
- Na nas nie licz - odpowiedział Pies za całą trójkę.
- Więc ja sama muszę… - wysyczała chrapliwie. - Na tych debilnych Łowcach jak zwykle nie można polegać. Zgubili się kuźwa czy co ?!
- A co z nimi ? - zapytał zaciekawiony Giorgio.
- Nie odpowiadają, dzwonię i nic, nikt nie odbiera, jakby zapadli się pod ziemię. Nawet nie wiem, gdzie nocują. Trzech chłopa szlag trafił.
- Nie ma już grupy Barbary ? - Jerzy zapytał nieco ironicznie.
- Nie ciesz się za wcześnie. Ja jeszcze jestem i zaraz dostaniesz - zrobiła solidny zamach do tyłu i rzuciła w Jerzego butem. Ostry obcas minął go o dwa, trzy centymetry. Odskoczył do tyłu, ale że poruszanie się do tyłu było trudne, obrócił się i odbiegł na kilkanaście metrów. Obejrzał się czy Barbara go ściga, wtedy ruszyła za nim w pogoń i zaraz by go dopadła, bo wystartowała jak rakieta, więc błyskawicznie zmienił kierunek i nagle skręcił w prawo w kierunku targu i kolumny Giordana Bruno. Ludzie stojący z dala zapewne myśleli, że to jakaś zabawa pijanych turystów. Żygoń niczym zombi pognała za Kawką i oboje wbiegli pomiędzy stragany ze świeżymi owocami, a potem wszyscy stracili ich z oczu.

Prezydent wyłoniła się z kramów dopiero godzinę później, zdyszana, brudna i bez butów.
- Nie mam na niego już sił - usiadła z ulgą na wygodnym krześle i poprosiła o coś do picia.
- Ale może warto docenić, że przyszedł i chciał rozmawiać - zasugerował ksiądz Bazyl, kiedy podawał jej puchar pełen wina.
- Może, sama już nie wiem, muszę odpocząć. Która godzina ? Późno już chyba się zrobiło. Goniłam za tym fiutem/cazzo przez całe stare miasto aż do Murów Aureliana.
- Domyślamy się - wtrącił Krokodyl.
- Znowu chciał się godzić, ale dostał solidnie obcasem w ucho. Trafiłam ! Tym razem trafiłam ! - pochwaliła się i wyciągnęła rękę z dwoma wyprostowanymi palcami. 
- Piwo dla Barbary ! - zarekomendował Pies, po czym wszedł do środka winiarni by samemu przynieść prezydent kufel zimniutkiego i spienionego napoju. - Mówił coś jeszcze ? - zapytał stawiając piwo przy Barbarze.
- Że Bóg kazał mu głosić prawdę, dobrą miłość i piękny seks, że ma dawać świadectwo i dlatego przyszedł do mnie, żeby się pogodzić. On jest chyba nienormalny ?! Zrobił zamach na urzędującą prezydent jak jakiś cholerny terrorysta, poniżył na oczach mieszkańców, urzędników, turystów, a teraz mówi, że przebacza i chce się godzić. Jest nienormalny !
- Widocznie uważa, że miał powody, by przeprowadzić zamach.
- I co z tego, Krokodyl ?! To nie jest powód, żeby strzelać do swojego prezydenta ! W ogóle nie można do nikogo strzelać ! Już ja mu przebaczę ! Wkurzył mnie jeszcze bardziej, niż w Suszwałkach. Boże ! On chyba naprawdę jest nienormalny. Myślałam, że nic gorszego nie może już mnie spotkać, a jednak, przecież epidemia, chorzy, zombi, niepoczytalni, szaleńcy, Suszwałki zamknięte kordonem wojska, a w nim prawie sami szaleńcy i ludożercy. Apokalipsa. Boże zmiłuj się nad nami wszystkimi, Apokalipsa nadeszła. - opadła na fotel, sięgnęła po kufel i wypiła kilka porządnych łyków zimnego, pysznego piwa. 


 
Golem i Barbara

Jest wiatr, co nozdrza mężczyzny rozchyla;
Jest taki wiatr.
Jest mróz, co szczęki mężczyzny zmarmurza;
Jest taki mróz.
Nie jesteś dla mnie tymianek ni róża,
Ani też „czuła pod miesiącem chwila” -
Lecz ciemny wiatr,
Lecz biały mróz.

Liryki najpiękniejsze: Upojenie, Stanisław Grochowiak, Toruń 2014.

                      Barbara migiem opróżniła szklanicę zimniutenkiego piwa. Miała pewną refleksję, kiedy wpatrywała się w zabytkowe budowle Rzymu. Cóż znaczyła teraz jej prezydentura ? Właściwie co to znaczyło być prezydentem zamkniętego miasta i sprawować urząd na wychodźstwie ? Kim właściwie teraz jest ? Prezydentem czy może tylko dobrą panią na emigracji ? Czy ktoś ją jeszcze kocha ? Czy ona sama jest jeszcze zdolna do takiego uczucia ? Suszwałk już nie ma. Mieszkańcy giną skazani na powolną głodową śmierć. Zamknęli miasto, ale czy jeszcze wciąż moje ? Czy moje ? Wszyscy się ode mnie odwracają. Kim jestem ? Nie mogę nikomu pomóc, ale choć będę dobrą panią. Jakie to wszystko smutne. Muszę być twarda i zimna. Tego ode mnie oczekują ci co jeszcze żyją - opieki i choć odrobiny troski. Nie mogę już być gorącym ciałem, już nie.
Pies poklepał Barbarę w ramiączko i zapewnił o swojej dozgonnej przyjaźni, w jego ślady poszedł Krokodyl i mniej niepewnie Ramzes, obaj wygładzili nieco pomięte ramiona damskiej marynarki. Byli w Rzymie razem z prezydent, na dobre i złe, wspólnie, choć na obczyźnie, dzielnie i solidarnie wspierali się nawzajem. Nie znali swojej zagadkowej przyszłości, ni powołania, chcieli przeżyć, choć nie za wszelką cenę, w ich przypadku bowiem późna starość mogłaby być mocno problematyczna i to głównie dla nich samych. Objęli się nawzajem i tak trwali dłuższą chwilę. Takich też z oddali przyuważył Andrzej Irski, który zaledwie kilka godzin temu widział Barbarę w telewizji. Zbliżył się powoli, nie śmiał przerywać zadumy czwórki towarzyszy nad swoim i Suszwałk nieprzewidywalnym losem. To nie ich zadaniem było odkrycie przeznaczenia Suszonych Wałków/Suszwałków/-ek/Suwałków/-ek. Precz odrzucili fantazje, płonne marzenia o szczęściu na ziemi, zrozumieli, że los skierował emigrantów na wojenną ścieżkę.

Wrócili do stołu. Wówczas to podszedł do nich Golem i uprzejmie zwracając się do towarzyszy Barbary powiedział: Czy mogę na trochę porwać przyjaciółkę ?
- Ach, to ty Andrzej ! - omiotła wzrokiem ciemnoniebieski, delikatnie prążkowany garnitur Irskiego i lśniącą łysinę dobrze zbudowanego mężczyzny, którego grube ramiona marynarka chyba zbyt mocno opinała.
- Barbara !  Wszędzie cię szukałem odkąd przyleciałem do Rzymu.
- Co tu robisz ? Chyba nie dla mnie przyjechałeś ?
- Chodź, to ci opowiem. Przepraszam panów - zrobił niewielki ukłon w stronę hipisów, brodaczy i pijaków, ale również już dziadków. Jaka epoka, jaki wiek, jaki rok, jaki miesiąc, jaki dzień i jaka godzina ? Kończy się, a jaka zaczyna ?
Barbara niespiesznie wstała i podała Andrzejowi rękę. Przeszli kilka kroków, po czym przystanęli bardzo blisko siebie. Zapadał wieczór, wszędzie na około zapalały się żółte lampki gazowe.
- Przyszedłem się pożegnać. Mam do wykonania bardzo trudną misję, mogę zginąć. Widziałem ciebie w telewizji przy pomniku Giordna Bruno, poznałem pomnik i oto jestem.
- Andrzeju, tak dobrze nam było ze sobą. Patronowałam twojemu powstaniu w laboratorium. Byłam i orędowniczką i wspomożycielką narodzenia super hosta, a ty teraz tutaj, tak romantycznie się poczułam.
- Chodźmy się przejść urzekającymi rzymskimi uliczkami - zaproponował Irski.
- Dobrze, prowadź - podała mu ramię.

Objął Barbarę szerokim ramieniem i spacerowali wzdłuż średniowiecznych murów i kamieniczek obrośniętych zielonymi, bujnymi pnączami winobluszcza i egzotyczną śródziemnomorską roślinnością, wraz z mrokiem historyczne mury okrywały się czarnym cieniem. Co jakiś czas mijali przepięknie wystrojone różami, dławiszem i pnączem amerykańskim wykuszowe okna rozświetlone lampkami w kolorowych szybkach.
- Wiesz co ? - nagle zagadnęła Barbara.
- Tak ?
- Już ciebie nie kocham, to znaczy chciałam powiedzieć... , że już mnie nie kręcisz, rozumiesz ? - próbowała spojrzeć Andrzejowi w oczy, ale odwrócił głowę.
- Co mam nie rozumieć Barbara, nie rób sobie wyrzutów z mojego powodu. Ludzie się schodzą, a potem rozchodzą, czasami schodzą się na długo, ale bywa, że na krótko też. My jesteśmy tym drugim przypadkiem. Było fajnie, ale nic nie trwa wiecznie, sama dobrze wiesz.
- Fajny facet z ciebie i pomyśleć, że nie jesteś prawdziwym człowiekiem, tylko Golemem.
- Hostem ?
- Hosty miały własny sztuczny mózg, ty masz ludzki. Jesteś Golemem.
- Nie oceniajmy ludzi powierzchownie - powiedział stanowczym tonem. Czuję się jak prawdziwy człowiek, bo wszystko mam ludzkie. Wiesz, tak poza tym to mam robotę całkiem niedaleko.
- Chcesz powiedzieć, że praca czyni nas ludźmi ?
- Hmm, nie wiem, naprawdę mam niedaleko robotę. Jeśli już, to praca czyni nas fachowcami. Chodziło mi raczej o to, że stajemy na przeciwko osobliwości, stajemy tuż nad przepaścią i skaczemy z trwogą w sercu, by spotkać się z naszym przeznaczeniem - Barbara przyjrzała się uważnie Irskiemu, podobało się jej co mówił.
- Codziennie stajemy wobec niesamowitego - mówił dalej. - I tak do emerytury - uśmiechnął się, przystanął i ogromniastymi dłońmi objął głowę Barbary, przyciągnął do siebie i namiętnie, gwałtownie wpił się w jej usta. Chwila ta trwała długo i gdyby nie gromada gołębi spłoszonych przez bawiące się w pobliżu dzieci nie przeleciała tuż nad ich głowami, upojenie trwałoby jeszcze dłużej. Irski miał ochotę na jeszcze, ale Barbara spochmurniała, przypomniały się jej Suszwałki i okropna epidemia, którą zostały dotknięte niczym nowi trędowaci. Ochota na bliskość odleciała wraz z gołębiami niczym w obrazie Nocy Antonioniego. Barbara czuła się podobnie jak Lidia - bohaterka Nocy, osamotniona i wyobcowana. Historia się powtarzała, to nie była pierwsza epidemia, która nawiedzała Suszwałki, starzy ludzie pamiętali dżumę panującą w latach 1710-1711, która zdziesiątkowała, a może i nawet całkiem wybiła wszystkich mieszkańców wsi Suche Wałki/ Suszone Wałki/Suszwałki. 
- Wiesz co… Andrzeju ? 
- No ? - zapytał z czułością Golema.
- Naprawdę cię kochałam.
Zatrzymali się i stali przez jakiś czas zupełnie bez ruchu.
- Bywa - powiedział w końcu Irski.
- No to bywaj - Barbara cały czas trzymając jego dłoń zrobiła krok do tyłu.
- Zatem żegnaj, wszystko musi przeminąć, także nasza miłość - przyciągnął ją do siebie i pocałował w usta.
- W Suwałkach jest epidemia, wiesz chyba. Wszyscy oszaleli, muszę iść - trochę się szamotała próbując się wyrwać z silnego uścisku Andrzeja. - Sam rozumiesz - dodała, kiedy udało się jej uwolnić.
- Rozumiem, najdroższa - silnymi ramionami ponownie złapał kobietę, przyciągnął Barbarę do swej piersi i wpił się w napęczniałe słodyczą usta. - Wszystko rozumiem - dodał i wtedy zwolnił uścisk i pozwolił odejść.
 
Sam zaraz zniknął w wielobarwnym tłumie wieczornego, romantycznego Rzymu. Nie odwrócił się, nie pomachał, prawdziwy twardziel.



Suszwałki

                   Ogródki powiatowe stoją jakby na krawędzi Suszwalszczyzny i patrzą poprzez parkany w nieskończoność anonimowej równiny. Tuż za obwodem suszwalskim mapa kraju staje się bezimienna i kosmiczna, jak Kanaan. Nad tym skrawkiem ziemi wąskim i straconym otworzyło się raz jeszcze niebo głębsze i rozleglejsze niż gdzie indziej, niebo ogromne, jak kopuła, wielopiętrowe i chłonące, pełne niedokończonych fresków i gwałtownych wniebowstąpień.
Z Republiki marzeń Brunona Schulza.

Barbara stała z telefonem przy uchu, odseparowana nieco od reszty towarzystwa. Ucho jej zwilgotniało od gorąca, które biło ze smartfona podczas rozmów pełnych napięcia, powagi i trwogi z rodakami w Suszwałkach. Co kilka minut przecierała ucho mankietem marynarki z ciepłych kropel potu.

Radny Zdzisław de Noga nadzorował ryzykowną operację dostarczenia żywności straży miejskiej. Niestety brawurowa akcja na Chłodnej zakończyła się tragicznie.

Była sobota, koło południa. Sekretarz miasta Mieczysław Trakiejnis ostrożnie wysunął nogę z apartamentu położonego w Sercu Suszwałk, potem wyjrzał, na korytarzu łączącym kilka mieszkań panowała cisza. Z marynarskim workiem na plecach zszedł po schodach najciszej jak umiał. Założył w tym celu adidasy z grubą gumową podeszwą. Znalazł się na parterze, części biurowo-usługowej dużego apartamentowca. Wszystkie biura i sklepy zostały porzucone jeszcze na samym początku apokalipsy. Celowo nie domknął drzwi na klatce schodowej, ostrożnie wychylił się, ale nie zauważył niczego niepokojącego, więc ostatnie schodki pokonał ekspresowo i skierował się ku pobliskiej ulicy Chłodnej - miejskiemu deptakowi, w którym zimą śnieg leżał najdłużej. Idąc w podskokach, to z nerwów, co chwila oglądał się za siebie, w końcu dotarł do pobliskiego studia fotograficznego Wosia i Syna i przystanął, rozejrzał się nerwowo, ale nie zauważył niczego podejrzanego, z ulgą więc zrzucił na asfalt płócienny worek pełen jedzenia i wyrwał z miejsca najszybciej jak mógł. Zdyszany sadził z powrotem przez parking, do zabudowy Serca Suszwałk dobiegł skonany. Przy głównych drzwiach na szczęście nikt się nie kręcił, wpadł do środka jak burza i ciężko dysząc oparł się o ścianę. Miał zbyt dużą otyłość brzuszną, do tego grube wałki tłuszczu na karku, które źle wpływały na wydolność całego organizmu. Kilogramy sekretarza były zbyt dużym obciążeniem dla jego kolan, toteż kiedy biegł cały się trząsł. Trząsł się brzuch, trzęsły się sflaczałe piersi, miał wrażenie, że wszystko w nim podskakuje. Kiedy tak biegł bez opamiętania miał wrażenie, że wprawia w ruch jakieś obce ciało, albo wielki i ociężały organizm, który trzeba ciągnąć i popychać do przodu. Nie zdawał sobie sprawy, że jest gruby. Nie był typowym grubasem, nie miał nóg jak serdelki, ani nalanego karku, brzuch za to nazbyt wystawał zza paska spodni i odstawał wiele ponad tłusty tors.
Zaraz kiedy za Trakiejnisem zamknęły się solidne, metalowe drzwi, sekretarz miasta kompletnie opadły z sił powoli osunął się całym ciężarem ciała na wyfroterowaną podłogę z marmuru, wciąż przy tym dysząc. Przeczesał drżącymi dłońmi rzadkie, długie i mokre kosmyki włosów na tył głowy, strącił z palców gęste krople potu. Mi się udało, myślał z ulgą, wyrównał oddech i prawie poczuł się szczęśliwy z błogim uśmiechem na twarzy.
Teraz worek z grubego podwójnego płótna marynarskiego miał przejąć naczelnik Wydziału Kultury Józef Marchewczakowski, który mieszkał w klasycystycznej kamienicy przy Chłodnej. Do biura straży miejskiej naczelnik miał daleko, więc radny Zdzisio de Noga zaproponował jeszcze jednego pośrednika. Na ochotnika zgłosił się Przewodniczący Rady Miejskiej Zenek Szyplik, posiadacz ogromnego SUV-a. Kiedy wysoki i chudy Marchewczakowski długimi krokami, miał prawie ze dwa metry wzrostu, możliwie jak najciszej stąpając zbliżał się do wylotu deptaku, Szyplik trochę wcześniej zaparkował ogromne auto na środku ulicy Kościuszki, nieopodal Galerii Podwójnego Obrazu. Zadanie przewodniczącego rady polegało na dostarczeniu wora - który Marchewczakowski tymczasem miał podrzucić pod okna nieczynnego pubu Warka - pod bramę Straży Miejskiej, która zdewastowana przez pamiętliwe i mściwe zombi, była położona zaraz obok Apteki Miłoszów, tuż za rogiem Chłodnej i Kościuszki. Niestety głośny wóz Szyplika wywołał mocne poruszenie wśród zarażonych, bo nagle przybyło zombiaków, powychodzili z bram, z podwórek, przyczłapali z parku, spod Kościoła św. Romualda i kiedy Zenek parkował, od razu zorientował się, że nie będzie łatwo.

- O ty chamie ! - rozdarł się na szaleńca, który wbiegł wprost pod jego samochód. - Blachy mi pogniesz ! - krzyczał w bezsilnej złości. Samochód przejechał miękko, ale za chwilę coś gruchnęło. - Ty chamie ! - zawył przewodniczący rady, nie myślał darować uszczerbku na drogim i ulubionym SUV-ie.

Tymczasem urzędnik Marchewczakowski poruszał się zwinnie niczym szpieg z Krainy Deszczowców; rzucił wór pod knajpą i zawróciwszy szczęśliwy pomykał do do domu. Był taki chudy, że ubrany w zgniłą zieleń, brudne żółci wyprane brązy zlewał się ze ścianami kamienic. Szyplik nie miał tyle szczęście. Podobnie jak Mietek -sekretarz miasta i większość podstarzałych mężczyzn cierpiał na sporą nadwagę brzuszną i daleko było przewodniczącemu Rady Miejskiej do sylwetki sportowca, zatem żaden sprint w ogóle nie wchodził w grę. Szyplik potarł przyprószonego siwizną krótko przyciętego wąsa a la Hitlerek, nie bał się, bo był normalnym facetem z wąsem, w tym kryła się jego siła. Załatwi zombiaka normalnością. Jest energiczny, kręcony już od dziecka, zawsze z nadwyżką energii. Dorosły Szyplik szybko dorósł, zazdrościł każdemu, kto miał lepiej, emanował zawiścią wobec rządu, prezydentów, premierów, ministrów, urzędników w ministerstwach i każdemu z nich gdyby tylko mógł podłożyłby świnię, organicznie nienawidził gejów i Żydów, bo byli inni, na dodatek jeśli miał okazję - robił na złość, cieszył się jak dziecko z niepowodzeń bliźnich, w dupie miał dobro wspólne. Nade wszystko lubił prymitywne żarty przy piwie i głupkowate śmiechy z innych. Jak więc każdy normalny Polak z wąsem, pewny siebie facet z Polski czuł się panem swej ojczyzny. Nie inaczej miało być i teraz.

Powoli otworzył drzwi i cicho podkradł się na tył samochodu, otworzył bagażnik, wyjął z niego solidny pręt, który wcześniej zabrał z kominka. Masywny i długi pogrzebacz. Uznał, że się nada do dźgania lub innej samoobrony. Podszedł z łomem do przednich kół i ostrożnie zajrzał pod maskę. Jak podejrzewał zombiak przeżył zderzenie i szamotał się z miską olejową. Jedną rękę miał wykręconą do tyłu i chyba urwaną nogę, zapewne od czołowego spotkania z ciężkim samochodem Zenona jakby idealnie stworzonym na czasy apokalipsy.
- Ja ci zaraz dam ! Precz stąd ! - odgrażał się nerwowym i napiętym głosem, ale zombi nie zareagował wciąż usilnie próbując wyrwać miskę olejową. Wtedy samorządowiec wziął lepiej chwycił pogrzebacz i z całej siły dziabnął w czaszkę szaleńca. Weszła jak w masło. Dziabał jeszcze kilkanaście razy, aż zombi przestał się ruszać i przywarł do kostki brukowej.
- A widzisz teraz chamie ! - przewodniczący triumfował i szybko wycofał się do samochodu.

Wrzucił brudny łom na przednie siedzenie pasażera, cicho zamknął drzwi i zastanawiał się czy nie zaczekać przed główną akcją. Przewodniczący zsunął się więc z fotela i wystawiając głowę ledwie nad kierownicę lustrował aktywność żywych trupów w okolicy. Ruch był wciąż spory. Mijały minuty, czekał. Zsunął się aż na podłogę SUV-a i zamarł. Liczył na uspokojenie sytuacji, ale nie chciał tkwić godzinami na wycieraczce samochodu.

Co chwilę pojawiał się jakiś zombi i albo przelatywał prosto jak szalony lub skręcał w Chłodną i pewnie dalej leciał na plac Konopnickiej, albo zatrzymywał się chwilę przy worku z jedzeniem i tłukł głową o mur zamkniętej knajpy aż do momentu, kiedy z czaszki zaczynała wypływać krew z płynem mózgowym. Tak jakby pozbywali się nadmiernego ciśnienia w głowach. Ściana pubu wyglądała jak miejsce masowej zbrodni. Coś wprawiało ich w stan kompletnego szaleństwa, nie było to bowiem zwykłe wariactwo, autystyczne zamknięcie we własnych urojeniach, ale zjawisko znacznie bardziej niepokojące. Oni przecież żywili się ludzkim ciałem, wyjadali sobie mózgi, które nadjedzone nie mogły dobrze pracować w potrzaskanych skorupach. Możliwe, że starczało im mocy obliczeniowej na poruszanie się i odczuwanie głodu, ale czy nadal wypróżniali się jak ludzie, czy raczej robili pod siebie, kiedy tak włócząc się kiwali na boki ?

Szyplik przeleżał prawie z godzinę na dywaniku Nissana, po czym ostrożnie się podniósł i wyjrzał znad kierownicy. Na deptaku ruch się wyraźnie zmniejszył, gdzieś w oddali było słychać piłę tarczową, jednak zapewne użytej w innym celu, niż zazwyczaj. Odkąd samochody przestały jeździć zrobiło się spokojniej i znacznie przyjemniej, szkoda że ludzie wcześniej nie przesiedli się na rowery, teraz było już za późno na wszystko. Pod bramą Straży Miejskiej panował całkowity bezruch, nie zauważył żadnego szaleńca, tylko kilka zeschłych liści wiatr poderwał mocno do góry. Teraz albo nigdy - przeleciało Zenonowi przez głowę. Delikatnie otworzył drzwi i zwinnie niczym wąż wypełzł z samochodu, przykucnął przy przednim kole i ostrożnie wyjrzał na Chłodną, która wyglądała na zupełnie pustą. Było bezpiecznie. Zacisnął dłoń na chłodnym kawałku szurulca. Teraz albo nigdy.
Pobiegł z łomem na róg Kościuszki i Chłodnej, wyjrzał zza winkla, chwilę patrzył. Rzucił się deptakiem i zaraz dobiegł pod Warkę, gdzie z dużą siłą dźwignął worek z jedzeniem i zarzucił na ramię, ciężki jak złoto - mówiły mięśnie. Podreptał ociężale z powrotem na Kościuszki, wysunął głowę zza winkla i wtedy przewodniczącego Rady Miejskiej złapała za włosy silna chimera. Poczuł ogromny ból, puścił worek, potknął się o schodek kamienicy i runął na twardy chodnik. Rozpaczliwie próbował wstać i uwolnić się z żelaznego uścisku i z początku prawie się udało, ale naraz zobaczył, że doskoczyło kilku innych zombi, nie zdążył nawet zawyć z bólu, potwory jednocześnie kąsały i wyrywały kawałki ciała z rąk i nóg, torsu i twarzy, któryś oderwał kawał szyi i Szyplik niezrozumiale zabulgotał, zwymiotował krwią i stracił przytomność.

Zenonowi przeleciało przed oczami całe jego liche i marne życie. Czasy materialnej beznadziei  Polski Ludowej, przymusowe czyny społeczne, przymusowe pochody i zakazy zadawania niewygodnych pytań, mięso na kartki i czekolada na kartki, raz w roku widziany banan, zdjęcia w zagranicznych magazynach egzotycznych owoców - ananasów, nektarynek, kiwi. Ponownie ujrzał połamane huśtawki, nieczynne i zdewastowane fontanny i dzikie chaszcze, w których zbierali się starsi koledzy, żeby pić, palić i przeklinać. Nie pamiętał, kiedy sam zaczął chodzić, zobaczył samego siebie jak na dzikim śmietniku zarośniętym krzaczorami całuje się z grubą Kaśką. Potem jak dla fasonu przeklina przy zardzewiałych, połamanych garażach i obskurnych połatanych chlewikach. Zobaczył się na zebraniu aktywistów Związku Młodzieży Socjalistycznej, na kolejnym zebraniu jest starszy, zostaje wybrany na sekretarza Polskiej Zjednoczonej Partii Robotniczej i w drodze awansu i zasług otrzymuje uroczyście wręczony talon na malucha. Jaka to była radość ! Pije żytniówkę z kolegami do białego rana, a nazajutrz udaje się na proszony obiad do Domu Pracy Twórczej na terenie pokamedulskiego klasztoru. W końcu widzi siebie jak z wielką ochotą potrząsa długą na trzy metry finezyjnie wyrzeźbioną laską, kiedy debiutuje w roli Przewodniczącego Rady Miejskiej. I wtedy zapada ciemność, traci przytomność. 

Zenon Szyplik obudził się chimerą bez lewej ręki i prawej nogi, nie czuł stopy w lewej nodze, coś ciepłego i ciemnego sączyło się z krocza. Pomacał się dłonią po nadjedzonym nosie i szczątkach pourywanych uszu. Dziwne, ale nie czuł bólu.
Właściwie po co mu kuśka w tych okolicznościach przyrody ? Miał dziwną ochotę kogoś ugryźć albo coś komuś odgryźć, ale nie potrafił stanąć na jednej nodze, nawet nie dał rady unieść się na czworaka, zaczął więc pełznąć ku swojej porzuconej nodze, leżała metr dalej. Przypomniał sobie, że jest tu po coś, miał dostarczyć worek z jedzeniem, ale zaraz ! Zapach, który się wydzielał z wora był gorszy od smrodu świeżego gówna, jak ludzie mogli to jeść ?! Znowu zachciało mu się kogoś ugryźć. Dziwna sprawa. Nie znał siebie od tej strony, nie zmieniłby się chyba w tak nagły sposób, chociaż… ile czasu był nieprzytomny ? Spojrzał na własną odgryzioną nogę, która zdążyła już nieco obeschnąć. Zostałem zombi ? Żywym trupem ? Niemożliwe. To wprawdzie choroba zakaźna roznoszona przez ugryzienie, ale wciąż czuł się dobrze, no może prawie dobrze, nie mógł wprawdzie wstać, ale umysł miał zupełnie jasny, a ten mówił przewodniczącemu, żeby dokończyć zadanie. Po prostu był w szoku i miał głupie, infantylne myśli. Miałby kogoś ugryźć ? Dobre sobie.   
Obowiązek pozostał obowiązkiem i samorządowiec wiedział, że nie zwalnia z niego żadna sytuacja i choćby miał pełznąć na prawej ręce do wieczora, dociągnie wór do bramy strażników.

Strażnicy bezradnie spoglądali na makabrycznie objedzonego przewodniczącego Rady Miejskiej, który praktycznie nie miał twarzy… Najwidoczniej musiał obszarpańcom smakować, mięsisty był, to fakt. Zenon ponaglany resztką siły woli i wyższym imperatywem urzędowym, za wszelką cenę próbował dopełznąć do drzwi straży, bowiem dzielnie, choć był już tylko chimerą człowieka, ciągnął za sobą poszarpany, ale wciąż jeszcze pełen worek okropnie cuchnącej żywności. Przewodniczący pełznąc pozostawiał na nierównej i kanciastej kostce resztki żył, naczyń krwionośnych, skóry, jednym słowem krwawej mazi, która ciągnęła się za nim na długie metry. Na tym co pozostało jeszcze z jego dawnej twarzy pojawił się ledwo dostrzegalny grymas bólu.
Samorządowiec musiał być za życia bardzo szlachetnym człowiekiem, dziś zasłużył na miano kogoś w rodzaju świętego pośród żywych trupów. Warto więc i to odnotować, że w Suszwałkach swego czasu egzystował bardzo dzielny i szlachetny zombi, który odkupił swoją zezwierzęconą, zdegenerowaną duszę. Święty zombi Zenon.
Nikt nie mógł wiedzieć, że Zenek miał podwójną naturę i że do głosu dochodziła również zombiaszcza osobowość, nad którą tracił wtedy kontrolę i wówczas w jego chorym umyśle powstawały straszne myśli. Kiedy bowiem z takim poświęceniem ciągnął worek z jedzeniem, opierając się właściwie tylko na sile jednej ręki, wcale nie odmawiał Różańca, ale liczył, że chapnie któregoś strażnika podczas odbioru wora. Złapie i od razu wyrwie całą rękę, dobre będzie miał jedzonko, dobre szamanko, taki był skubany.

W mieście działa się tragedia. Wszyscy już to wiedzieli, cały świat. Barbarze w międzyczasie  udało się dodzwonić do mistrza Szpaka, starego aktora o wielkim suszwalskim autorytecie. W obecnej chwili był jej nadzieją, sądziła, a miała ku temu słuszne powody, że do końca będzie potrafił zachować człowieczeństwo i dać odpowiedni przykład oszalałej młodzieży, jak również całemu ludowi. Potem połączyła się z Wojciechem Bruszczem, obecnie redaktorem naczelnym Miesięcznika Suszwalskiego, który ubolewał, że nie mógł pomóc Zdzisiowi w akcji na Chłodnej. Nie wiedział jeszcze, że przewodniczącego Rady Miejskiej szlag trafił, ale prezydent choć już wiedziała - smutne wieści szybko się rozchodzą - chciała oszczędzić Wojtkowi złej nowiny, bo wiedziała, że prywatnie bardzo się lubili, a on sam był w prawdziwych tarapatach, uwięziony we własnym domku. Wojtusia pilnowało wygłodniałe stado zombiaków, pośród których wypatrzył kilku dobrze mu znanych suszwalszczaków, którzy od dawna żywili wobec niego głęboką urazę z tych to czasów, kiedy miesięcznik odważnie i krytycznie pisał o patologiach w spółkach miejskich i nie tylko. Czasami bywa bowiem i tak, że człowiek nie widzi dobrze siebie samego, dopóki ktoś nie odmaluje jego prawdziwej fizjonomii i jej nie przedstawi urbi et orbi. Redaktor Bruszcz dopiero w czasach ostatecznych, podczas małej suszwalskiej apokalipsy zdał sobie sprawę, że ludzie nigdy nie chcieli znać prawdy, zawsze woleli żyć w ułudzie. Jednak oprzytomnienie przyszło nazbyt późno i teraz zemrze chyba śmiercią głodową, bo żywcem nie da się wziąć, mówił Barbarze, ale wątpił czy długo wytrzyma o wodzie z kranu i podpłomykach z mąki zakąszanych ogórkami kiszonymi, których zapas w piwnicy, jak obliczył, starczy na dwa, może trzy tygodnie. Wiktuały kurczyły się coraz szybciej, chleba nie jadł już od tygodnia, z szafy wygrzebał niewielkie ilości grochu i fasoli, ale od razu zdał sobie sprawę, że nie starczą na długo, podobnie jak te parę kilo ziemniaków, które znalazł pod zlewem. Żonę stracił zaraz na początku epidemii. Co będzie, kiedy skończą się ogórki ? Zadrżał. Był w coraz gorszej kondycji psychicznej. Za drzwiami czekało rozwiązanie kłopotu. Niedoczekanie, powtarzał i wstawał od radia, w którym szukał informacji o Suszwałkach, chodził wkoło salonu i znowu siadał przy dębowym, solidnym biurku. Chyba je porąbię, powiedział do siebie. Nasłuchiwał wiadomości z kraju, ale Polska nie była zbyt zainteresowana wydarzeniami z Suszwałk, jak zawsze zresztą, pod tym względem wiele się nie zmieniło. Powtarzali tylko parę razy dziennie te same wypowiedzi Barbary, która wiedziała jeszcze mniej od niego. Co ona nadal robiła w Rzymie ? W Suszwałkach było jej miejsce albo przynajmniej za zasiekami wojskowymi u wrót miasta. Żałował, że nie miał telewizji satelitarnej, kablówkę zaraz szlag trafił na początku apokalipsy, internet też wyłączyli i jak tu żyć ? O święta Barbaro, jak żyć ?!

Barbara nie usłyszała ostatnich pytań Bruszcza, bo wcześniej się rozłączyła i żałowała jedynie, że nie wybrała numeru Zdzisia, który zawsze był dla niej taki miły i uprzejmy. Podejrzewała, że ten tak bardzo aktywny radny z zawsze zadbanym czarnym wąsikiem robił to dla niej. Codziennie przycinał zarost, smarował brylantyną, by był prosty jak struna, zawsze dobrze ułożony jak jego właściciel. Barbara z przyjemnością wybrała numer radnego Zdzisława.
Radny de Noga nie szczędził Barbarze szczegółów. Akcja na Chłodnej okazała się nie tylko zupełną klapą, ale tragedią bez końca. Jeden ze strażników stracił dłoń, którą zaciśniętą na worku z prowiantem odgryzł Zenek Szyplik. Wpił się zębami w okolice nadgarstka i z niesamowitą siłą przegryzł tętnice, kości, mięśnie i tkanki. I tak dłoń została już na zewnątrz. Szyplik nabrał ochoty na jej palce grubawe jak serdelki i delektując się chrupał jak kurczaka.

W wyniku owego zajścia w biurze straży miejskiej doszło do kanibalizmu. Ofiarę zombi z krwawiącą ręką bez dłoni ponoć zgrilowano, żeby się dłużej nie męczyła, po co miała nadto cierpieć ? Co będziesz się męczyć ? Mówili do pogryzionego kolegi. Za godzinę przemienisz się w zombi i będziesz jednym z nich, do niczego nam się nie przydasz. Ponoć sam się zgodził. Po domach plotkowano, że w Straży Miejskiej zjedli człowieka, o czym miał świadczyć gęsty dym o mocnym, słodkim zapachu ludzkiego mięsa. Wieść się rozeszła w mgnieniu oka. Wprawdzie nie było dokładnie wiadomo kogo zjedli, ale i tak uważano, że stało się coś okropnego. Barbarę aż zamurowało i odnotowała sobie w pamięci, żeby już więcej nie dzwonić do straży miejskiej. Mają teraz mięsa pod dostatkiem. Skoro tak to chcieli rozegrać - ich sprawa, ale ja jako prezydent nie chcę mieć z tym nic wspólnego ! Ludożerstwo w tej sytuacji jest wprawdzie zrozumiałe, ale ja nie będę tego aprobować, ani tolerować ! Lepiej dla nich, żeby dali się pokąsać i przemienić w żywe trupy, tak jak lepiej by było Polsce, gdyby w roku 1939 minister Beck dał się namówić Hitlerowi na wejście do koalicji antykomunistycznej, niż przeżywać Apokalipsę Polski.

Chore, niepoczytalne zombi ciągle w złym humorze nie mają dobrego samopoczucia, więc kąsają, ale i tak są lepsze od ludożerców. Takie miała zdanie, tak uważała, chociaż może w ogóle nie powinna wypowiadać się w tak drażliwej kwestii. Pożegnała się serdecznie ze Zdzisiem i wystukała numer radnego Stefana Reja, który trzymał się chyba najlepiej ze wszystkich, odpowiadał na pytania bez nerwów, jakby nic się nie działo, spytał: Co słychać w Rzymie ?
- Pięknie, grazie bene - wesoło odpowiedziała.
- U nas trochę mniej - zażartował Stefan, czym ubawił Barbarę.
- Aleś mnie zaimponował - uśmiechnęła się. - A ja myślałam, że z ciebie suchy wałek.
- Nie taki jeszcze znowu suchy. 
- Dobrze żyjesz ?
- Całkiem nieźle. Wchodzę na dach domu i strzelam z flinty do szaleńców, niezła zabawa, wyobrażasz sobie ? Niestety kończy mi się śrut powolutku.
- A jak u ciebie Barbara, dobrze żyjesz ?
- Mów co u ciebie !
- Hmm, chyba przerzucę się na procę, w ogródku jest dość kamieni. Mam w garażu całkiem ostry szpadel i maczetę, którą kupiłem kiedyś w OBI. Miałem ją wziąć do buszu, pamiętasz jak planowaliśmy wyjazd do Afryki ? Nic z tego nie wyszło, ale szpadel został, że tak powiem.
- A masz też maczetę ?
- Tylko szpadel, ale wiesz, może po tej całej epidemii znowu się zbierzemy do kupy i coś zorganizujemy.
- O ile wszyscy przeżyją.
- Oby, no chyba że nie.
- Zenka nie ma już między nami.
- Szyplika ? O Święta Barbaro ! Jak zginął ?
- Bardzo dzielnie, odważnie. Próbował dostarczyć jedzenie strażnikom miejskim. Zginął jak porządny samorządowiec w czynie służby społecznej. Przedstawię go do pośmiertnego odznaczenia medalem Misia Uśmicha pierwszej klasy.
- Szkoda Zenona, kawał chłopa był z niego. I dobry był z niego przewodniczący Rady.
- O tak… To mówisz Stefan, że u ciebie wszystko gra ?
- Mam tu pewną głowę w ogródku, strasznie gadatliwa, chyba ją wykopię i kopsnę za ogrodzenie.
- Rób jak uważasz. Masz co jeść ?
- Taksiarze dowożą prowiant, ale tylko oni wiedzą w jaki sposób doliczają marżę. Chcą się wzbogacić na apokalipsie. To trochę nie w porządku, uważam.
- A co jest w porządku, Stefan ? Apokalipsa ? Epidemia ? Emigracja ? Według mnie nic nie jest w porządku. Nawet w Rzymie dzieją się okropne rzeczy. Cały ten świat to jakieś piekło, jedna wielka patologia, jedni polują na drugich, istne ludożerstwo, przychodzi epidemia i nastaje apokalipsa, człowiek traci grunt pod nogami, jest coraz gorzej ! Chyba muszę się napić.
- Wypij za moje zdrowie ! Cześć, mam co jeść ! - zażartował Rej i się rozłączył. 

Barbara miała do wykonania jeszcze jeden pilny telefon. Wybrała numer pułkownika Gerarda, którego pułk stacjonował wzdłuż zachodniej obwodnicy i zarazem bronił przejazdu jedynej drogi ekspresowej do państw bałtyckich.   

- Musicie wypuścić z miasta chociaż taksówkarzy - prezydent rozpoczęła telefon od stawiania żądań.
- Ja rozumiem Barbara, dobrze wiem jaka jest sytuacja, ty też musisz zrozumieć, że rozkazy przychodzą z Biura Bezpieczeństwa Narodowego od samego prezydenta Dudy. 
- Oni bardzo ciężko pracują. Dowożą jedzenie i wystawiają swoje życie na wielkie niebezpieczeństwo. Nigdy nie wiedzą czy jakiś żywy trup nie uczepi się podwozia, który tylko czeka, żeby na postoju wyleźć i chapnąć kierowcę za nogę czy rękę.
- Wielu vip-ów przeżyło ?
- Sporo, taksiarze uwijają się jak mogą za extra stawki, ale to się niedługo skończy, szybko się wykruszają, przemieniają się, jedzenia też jest coraz mniej.
- O nie przesadzaj, puszek, konserw i innych produktów pakowanych próżniowo starczy na długie miesiące. Coś o tym wiem, jestem zawodowym żołnierzem i kilka razy w roku spędzam na poligonie długie tygodnie.
- Może i tak, ale ludzie chcą przeżyć ! To nie ćwiczenia, oni tam naprawdę gniją i nawzajem się zjadają. Taksówkarze bardzo się narażają, niech mają za to chociaż jakąś nagrodę !
- Sama mówisz, że nie jeżdżą za darmo.
- Pułkowniku ! - ach ty zakuty łbie! - Pomyślała sobie.
- Nie mogę ! Mam wyraźny rozkaz nikogo nie wypuszczać z miasta !
- Co mają robić ocaleni ? Czekać na śmierć ?
- Ocaleni ?
- Mieszkańcy !
- Siedzieć na dupie i czekać.
- Aha, ty dupku ! - wypowiedziała w myślach i rozłączyła się bez słowa pożegnania. Ocaleni byli w dupie. To przecież nie tego cymbała kąsały zarażone wirusem zombi, pułkownik Gerard siedział sobie w namiocie polowym i obżerał się wojskową grochówką na boczku. Pewnie utył parę kilo, a nic nie zapowiadało końca małej apokalipsy, chyba że skończy się dużą Apokalipsą.

Prezydent Żygoń ogarnęło przeczucie najgorszego, że zapanuje anarchia, Dzieci Szatana wyjdą na ulice i że dojdzie do otwartej walki z zombi, może nie takiej jak w serialu Z Nation, rodziny zetek nie dopuszczą do otwartej wojny, bo choć zetki są chore, to jednak wciąż rodziną. Ale po kryjomu w nocy zaczną się jednak pojedyncze eliminacje czy nawet zamachy na całe zarażone domy, zajmą się tym nowe uliczne bandy, potworzą się gangi i ustawki z zetkami.  W mieście od wielu lat działała anarchistyczna bojówka o wymownej nazwie Snickers i Wolność, do niedawna od zawsze skutecznie pacyfikowana i dogłębnie spenetrowana przez policyjnych agentów. A mówiłam, żeby ich zdelegalizować, że są zdolni do ulicznych bójek, ale w radzie miasta nikt mnie nie słuchał. Boże ! Co ja mam robić ?! Co robić ?! To wszystko przecież już było ! A my jak ci głupcy nic nie wiemy, nic nie rozumiemy. Oni się tam wszyscy pozabijają nawzajem, a nieliczni, którzy przeżyją, nie ważne czy zdrowi czy szalone żywe trupy, wszyscy i tak w końcu umrą z głodu ! Z poczucia bezradności usiadła na schodkach jakiejś kolumny.

Nieopodal przechodził Ramzes i zdjęty szczerym współczuciem do prezydent swojego miasta podszedł chwiejnym krokiem, złapał ją za niebieską marynarkę i znienacka serdecznie ucałował w oba policzki. Barbarze aż ciepło się zrobiło na sercu i poczuła, że z jej oczu płyną łzy. Pierwszy raz od wielu lat była szczerze i prawdziwie wzruszona. Ramzes odszedł gdzieś na moment i po chwili wrócił z butelką francuskiego szampana, którego zakosił wczoraj u nieuważnego dostawcy delikatesów do drogiej restauracji na sąsiednim placu. Barbara była nieco zdziwiona tak drogocenną butelką przedniego trunku, ale nie odmówiła wypicia kieliszka i okazując sympatię sama bez żadnych zaproszeń cmoknęła kilka razy w policzki starej mordy Ramzesa. Przeszli kawałek i usiedli nieopodal tuż pod pomnikiem Giordana Bruno i dość szybko wypili butelkę bardzo dobrego szampana. Jedynie tyle mogli zrobić w obliczu zagłady znanego im świata, a innego na własność nie mieli. Ramzesowi zaraz zakręciło się w głowie i głową padł na kolana Barbary, ale ona nie zrzuciła go jak nie zrzuca się psa na gołe cegły i kamienie, ani na zimny bruk, ulitowała się nad starym pijakiem, pogładziła po czaszce łysej jak kolano, przeciągnęła dłonią po zmierzwionej brodzie starego hipisa i ponownie zapłakała nad losem miasta i świata, choć może i było to nieco pretensjonalne.         
- Suszwałk już nie ma, nie ma domu, nie ma ciepłego kąta… - cicho zanuciła śpiewną suszwalską mową. - Nie ma domu, ni przyjaciół, nie było i nie będzie udanego powrotu z ziemi włoskiej do polskiej. Tak naprawdę nie było już niczego co stare. Wszyscy byliśmy synami i córkami Bożymi, każdy z nas miał w sobie boską cząstkę i posiadał wolną wolę, by zrobić z nią co zechce - Barbara mówiła jakby z głębi siebie.
- Jest jeszcze Rzym, wieczne miasto, nieprawdaż ? - odpowiedział powoli i jakby dostojnie.
- Jest Rynusiu, jest, ale co z tego ? Nas, nas już nie ma.
- Tutaj zapuścimy korzenie, wierz mi, wszędzie damy sobie radę - próbował pocieszać swoją prezydent, ale mówił z ostatnim przebłyskiem świadomości w alkoholowym zwidzie.
- O jakich ty korzeniach mówisz ? Zachlasz się tutaj na śmierć i pochowają cię jak psa gdzieś pod murem.
- A pieniądze miasta ? Masz ? - zapytał bełkotliwie.
- Są i długi. Banki wszystko mi zabiorą, zablokują dostęp do konta bankowego Suszwałk.
- Zabiorą - pocierał swą diabelnie długą brodę - ale chyba jeszcze nie zabrali ? Co ?
- No chyba nie - Barbara wyglądała jakby się nad czymś intensywnie zastanawiała. - Pobiorę z bankomatu pieniądze na przedłużenie wyjazdu służbowego do odwołania. Z obecnej sytuacji rozgrzeszy mnie każdy sąd pracy. Muszę tylko dobrze policzyć - wyjęła z wewnętrznej kieszeni marynarki smartfon i kliknęła na ikonkę kalkulatora. - Zaraz policzę ile będzie nam trzeba, tyle co trzeba, ani złotówki więcej i zbieramy paragony !
- To tyle co nic.
- Was jako hipisów nie mogę sponsorować, ale ksiądz Bazyl na przykład jest drogi, dopóki oficjalnie jest na moim utrzymaniu i coś tam wam z tej sumy odpalę, on ma pieniądze od swojego proboszcza z Chicago, ale nie wypada nie postawić księdzu obiadu, kolacji czy lampki wina, jest moim towarzyszem, rozumiesz, no nie ?
- Aż za bardzo. A konsjerżka, co z nią ?
- Jej płaci kto inny, zaraz, podliczę jej uczestnictwo w kilku uroczystych bankietach, które wydam z okazji rezydowania na wychodźstwie i podniesienia sprawy Suszwałk na polskich i światowych forach i mediach. Będzie mi potrzebny nowy zastępca.
- To będą i przyjęcia do pracy ?
- Nie żartuj, tylko oficjalnie. Wszyscy dużo mnie kosztujecie. Zaprosimy na przyjęcie włoskich dziennikarzy, TVN, polskiego ambasadora, władze miejskie Rzymu, może jakiegoś posła, koniecznie włoskiego kardynała, muszę się chwilę zastanowić. Polską telewizję też trzeba zaprosić… kogoś z polskiego Kościoła, kogoś ważnego z Watykanu…
- Biskupa ?
- Czemu nie, może nawet kardynała. Muszę jakoś wyglądać, nie mogę źle reprezentować miasta, wszyscy musimy dobrze się ubrać, czekają nas zakupy, dodam więc spore koszta reprezentacyjne. Mam liczyć młodą parę z Białegostoku ? - zastanowiła się.
- Pewnie, że licz, Kasia też jest z Suszwałk.
- A tak, jest ! Carli będzie się trzeba odwdzięczyć, a Łowcy dostaną po uszach jak się już zjawią. Już ja się z doktorami rozliczę.
- No to dobra, pobieżnie licząc… ile wychodzi ?
- Zaczekaj ! A samochód ?
- Co samochód ? Są taksówki, jest Federica, a samochód… Chociaż właściwie ? - wygładzała  zakręcone końcówki włosów. - Może być potrzebny jak już to wszystko się skończy, całe to zamieszanie, Suszwałki zostaną postawione w stan upadłościowy, a syndyk latami będzie licytował, co uda mu się wyszarpać zza murów i zasiek, nim ognisko choroby całkiem wygaśnie. To może być drugi Czarnobyl, nie odżyje przez dziesięciolecia, a my, jak już ostatecznie rozliczę się Kawką, zamieszkamy gdzieś  w okolicy, może w Ełku ? Sejnach ? Augustowie ? Olecku ?
- Może urządzimy się jednak w Rzymie ?
- Będzie co życie pokaże. Jaki samochód ?
- Wydaje mi się, że będąc we Włoszech możemy korzystnie kupić jakiegoś dużego Fiata.
- Kupmy większy wóz, miejsca nigdy dość. I tak licząc z góry wydatki lokomocyjne, zakwaterowanie i wyżywienie na długie lata, biesiady, popijawy, alkohole świata…
- Libacje, uczty i balangi - wszedł jej w słowo.
- Biby, juble i prywatki… - też już była nieźle wypita.
- Ochleje, imprezy, domówki…
- Lumpki, kolacje i balety, powiedzmy, że bale przez…
- Dwadzieścia lat ?
- Powiedzmy, że bale przez czterdzieści lat, kobiety żyją dłużej - podniosła do góry wskazujący palec. - Ty jako mój zastępca…
- Ja ?!
- Nie chcesz ?
- Chcę. Zaskoczyłaś mnie.
- Wystroimy cię, zobaczysz. Broda może zostać, ale się ją przytnie się - otaksowała Rynasa bacznym spojrzeniem. - W garniturze będziesz nie do poznania. Jak coś po nas zostanie, to resztę weźmie bank. Podsumowując wychodzi circa jakieś dwadzieścia pięć milionów euro.
- Dasz radę tyle wypłacić ?
- Ja dam radę, zobaczymy czy bankomat da radę - powiedziała wesoło. - Stracimy na tym, za wypłacenie poza krajem, ale lepiej nie zwlekać do jutra.
- Załóżmy lokatę na dobry procent, z tak dużej sumy w skali całego roku dostaniemy niezły procent zysku.
- Założymy. Jutro zrobimy wycieczkę po bankomatach, zbierz kompanów, ja poradzę się Bazyla i Carli co do włoskich banków. A potem pójdziemy kupić ci parę garniturów, musisz godnie reprezentować Suszwałki.
- Dziękuję, hojna pani - pochwycił rękę Barbary i przycisnął do ust i wtedy lunął deszcz. Plac zalśnił jakby wyrósł na nim szafran. Nad kroplami ulewy unosiła się mgiełka ciepłej pary, miasto oddawało swoje gorąco. Zapewne gdyby mogło utopiłoby w swych ramionach zamożną parę przyjaciół z wymarłych Suszwałk, dla których los niespodzianie okazał się łaskawy. Może w jakiejś alternatywnej historii Polski Suszwałki nazywałaby się inaczej, na przykład Suwałki i wówczas zarówno przeznaczenie jak i boska Opatrzność błogosławiłaby miastu i okolicy. Rzeczywistość jest jednak tylko jedna i stało się inaczej, świat po epidemii zombi w Suszwałkach nie był już taki sam, zmienił się nie do poznania, większości ocalałym przyszło pójść na żebry. Nasi bohaterowie mieli szczęście, może nawet zbyt wiele szczęścia, że trzymali się blisko prezydent Barbary Żygoń-Wysockiej. Los był dla nich wielce łaskawy, a nawet litościwy. Zupełnie inaczej, niż wobec Romka, bohatera Wzlotu Iwaszkiewicza. Nasi żyli w bardziej kolorowych czasach komedii ludzkiej, niż czasy komunistycznej beznadziei stalinowskiej i wegetowania na kredyt Gierka, kiedy to ludzie pierwszy raz w swojej skromnej egzystencji posmakowali banany i zobaczyli w telewizji ananasy.     

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz