niedziela, 22 lutego 2015

Dziecię Boże ( odcinek 11 ).

    
             Andrzej Irski czekał już przy drzwiach eleganckiej restauracji, kiedy Basia Żygoń z klasą wysiadła z wypasionej fury tylko dla bogatych. Wielka limuzyna z wielkim silnikiem, do tego logo marki lśniące i dostojne. Szybkim, drobnym krokiem podeszła do Andrzeja, wyciągnęła lekko dłoń, złapał ją pośpiesznie, przyciągnął i ucałował. Wyprostował się i przez chwilę przeszył ją wzrokiem. Jeden moment, zrobił to instynktownie, choć małe miasto temu nie służyło. Prezydentowa jednak nie speszyła się, odwzajemniła raczej mocne spojrzenie, coś jakby wpatrzyła się w „mocne“ zdjęcie. Przywitani w środku przez eleganckiego boya hotelowego, piękną windą wyłożoną marmurem,  powędrowali na dwunaste, widokowe piętro. Szykowną restaurację otaczał gustownie zrobiony taras widokowy, skąd jak i z innych tarasów, roztaczał się imponujący widok na stare perelowskie bloki mieszkalne i te nowe bloki, zwane apartamentowcami na zamkniętych osiedlach. W dali widać było Plazę, budynek teatru, parki, zimne teraz kominy elektrowni ciepłowych i dach nowego, dużego dworca PKP. Miasto rozwijało się bezapelacyjnie i nie dało się tego nie zauważyć. Cały kraj się rozwijał, budował, a niektórzy nawet się bogacili. Na tych co się bogacili, mówili że to świnie. Irski jednak nie chciał rozmawiać o obozach pracy, miał nieco wyższe aspiracje i starał się być bardzo miły wobec prezydent Żygoń. Oboje wiedzieli, że łóżko to tylko gra wstępna, prawdziwa gra zaczynała się później, a były to interesy. Ale że w zdrowym ciele zdrowy duch, rozpoczęli od konwenansów o pogodzie, potem przeszli do menu, a kiedy już zamówili mule, szparagi z truflami i przepiórki na słodko i michę ostryg, zaczęli powoli przegryzać, żartując z polityków Prawa i Sprawiedliwości. Nieco nawet Barbarę oszołomiło z jaką łatwością Andrzej zastosował się do obowiązującej poprawności politycznej w głównym nurcie polityczno-biznesowo-kulturowym kraju zwanym Polską. Może to Polska tak go uwiodła ? Zastanawiała się w swojej skrytej duszy. Mówił z wyraźnym niemieckim akcentem i raczej zbyt dziwnie jak na Polaka. Słyszała Niemca, który umiał mówić po polsku, ale bardzo dobrze mówił, aż nawet zbyt dobrze. Andrzej jakby czytał jej w myślach, przeszył ją wzrokiem i powiedział, że zobaczył jej duszę.
- Zobaczyłem pani duszę - powiedział swym ciepłym i niskim głosem.
- Hmm ? - nie wiedziała co odpowiedzieć, trochę ją zamurowało, ale z szybkością lwiej kocicy oddała.
- Nie jest pan aby... zbyt szybki ?
- Może przejdźmy na ty? - kiedy to powiedział, zza jego pleców wynurzył się kelner z butelką bardzo drogiego wina, które wprawnie otworzył i rozlał do kryształowych, połyskujących kielichów w świetle bursztynowych żyrandolów.
- Andrzej - dotknął jej ciemnoczerwonego kielicha.
- Basia - uśmiechnęła się uroczo, tak jak to ona potrafiła czarować i uwodzić. 
Andrzej na chwilę przestał panować nad sobą pod wpływem tego uśmiechu i zrobiło mu się twardo między nogami, a w głowie zaczęły latać motylki. A nad głową bierzyć baranki. Pasterka siedziała na przeciwko. I Andrzej już wiedział z kim ma do czynienia. Ale nic nie dał po sobie poznać, dobra szkoła. Twardego penisa, jedyny dowód, nie mogła widzieć pod stołem i drogą serwetą.
- Czemu zamilkłeś ? - cicho, ale wyraźnie wymówiła te słowa.
- Słabo mi się zrobiło - odpowiedział uśmiechem, a penis zamiast zmaleć, zrobił się chyba dwa razy taki.
- Słabo ? - mlasnęła ustami, a potem zawiniętym języczkiem. - Na całym ciele ? - wypowiedziała słowa wolno wpatrując się w oczy nowego faceta.
- Nie na całym - cicho odparł, ale zaraz pożałował swoich słów, bo usłyszał trzask rozrywanego materiału. Barbara zrobiła wielkie oczy, buzię w ciup i złapała Andrzeja za wielki palec całą dłonią. Trzasnęło znowu. Nie pozwoliła mu zabrać palca, ale mocniej go ścisnęła. Tym razem trzask był wielokrotny, jakby ktoś darł spodnie na dwie oddzielne połówki. Kiedy trzaski umilkły, oboje zaśmiali się cicho. Andrzej spojrzał w dół i pomacał spodnie, były całe, za to majtki były w strzępach, kiedy przesunął po nich dłonią. Barbara zmieniła temat, choć sytuacja może tego nie wymagała, ale ją drążyła ciekawość.
-  Powiedz mi... Andrzej... jak to z tobą naprawdę jest. Nie rozumiem do końca jak to jest twoim ciałem.
- Każda część razem tworzy całe ciało, nogi, ręcę, dłonie, głowa, kręgosłup, naczynia, narządy wewnętrzne, płuca, serce i inne, czaszka, uszy, nos, skóra, język, została wyhodowana z moich komórek macierzystych. Mój własny jest mózg, stary mózg - uśmiechnął się mówiąc te słowa. - Całe ciało zostało wyhodowane z moich komórek w różnych specjalistycznych laboratoriach na całym świecie, praktycznie.
- Aha, łapię - Barbara spojrzała niedowierzającym wzrokiem. - Ale... nigdy bym nie pomyślała, że to jest możliwe. W telewizji często pokazują różne operacje, przeszczepy pojedynczych narządów, ale żeby całe ciało ?! To naprawdę możliwe?
- Jak widzisz - posłał jej uwodzicielski uśmiech a`la Leszek Miller. - To jest możliwe, dzięki komórkom macierzystym. Nie ma problemu z odrzutami, ani z cukrzycą, która normalnie pojawia się po przyszyciu cudzej dłoni.
- A tak, czytałam o tym kiedyś reportaż w Dużym Formacie. Chłopakowi przyszyli zupełnie obcą dłoń, nerwy powoli odżywały, był tak zadowolony, że może używać dłoni, że w ogóle nie zmartwił się cukrzycą, której dostał zaraz po operacji.
- Tak, tak. Mnie całego poskładali, ale mówiąc szczerze, to nie wiem jaka to technologia, bo jak zdążyłem się obejrzeć, nie znalazłem żadnych szwów. Spójrz. - podciągnął rękaw koszuli, pomiędzy dłonią i właściwą ręką nie było widać żadnych nietypowych połączeń. Jakby od zawsze były całością.
- Sprawdzałem dane narządów ! Dłonie i ręce były hodowane oddzielnie, uwierzysz?!
- No z trudem - trzymała za nadgarstki Andrzeja, pocierając i masując skórę. Za chwilę to Andrzej przejął inicjatywę i masował od wewnątrz dłonie kochanki. Masował jej palce, kosteczki łączące poszczególne części palców. Prezydent zrobiła się wilgotna, z każdym ruchem coraz dogłębniej. Nie przerywał, okrutnik. Bolesna stawała się ta miłość dwojga zafascynowanych sobą ludzi.
- Kim byłeś w poprzednim ciele ? - to pytanie musiała w końcu zadać.
- Wiedziałem, że o to zapytasz, ale niestety muszę cię zmartwić i na razie obowiązuje mnie tajemnica wojskowa. Moje ciało jest dziełem wojska, specjalnie wybrali to położone na uboczu miasteczko, żeby obyło się bez szumu medialnego. Liczą, że kiedy się już zaaklimatyzuję w nowym ciele, zanim wybuchnie sensacja, przeniosą mnie gdzieś i ukryją na jakiś czas. Co nie znaczy, że nie będą mnie mogli odwiedzać przyjaciele - oboje się spontanicznie uśmiechnęli do siebie.
- Ale zupełnie nic nie możesz powiedzieć o swojej przeszłości?
- Powiem tak, że pamięć wraca mi powoli, a tego co pamiętam, na razie nie mogę zdradzić, przykro mi Basiu, ale na razie tak musi zostać - mocniej nacisnął kosteczki jej palców.
- W porządku, rozumiem. Ale lasy ci się podobają?
- O tak! Bardzo lubię drzewa. Napijmy się - oboje sięgnęli po kieliszki i upili sporą ilość wina. Za oknami ciepłymi barwami roziskrzyło się miasteczko.



         Inspektor Szarawy dopił łyk kawy, spojrzał do filiżanki, miał jeszcze kilka łyków. Miał zwyczaj nie dolewać kawy, zanim nie wypije całej filiżanki. Filiżankę zwykle stawiał na swoim biurku z Ikei. Miał gabinet na trzecim piętrze komendy. Budynek mieścił wiele różnych gabinetów, oddziałów specjalnych, antyterrorystycznych, dochodzeniowych, miał dwie siłownie, spory basen, stołówkę na trzysta miejsc, salę kinową na dwieście osób i wielką salę odpraw na pięćset osób, bo tylu policjantów pracowało w tej komendzie. Za komuny zbudowano taki wielki budynek, więc żeby zaoszczędzić obecnie na budowie mniejszych komend w dalszych częściach miasta, była tylko jedna wielka i miała aż dwadzieścia pięter. Od wielu lat była najwyższym budynkiem. Gabinet Szarawego mieścił się komfortowo na niskim piętrze, skąd wszędzie miał blisko. Kiedy dopił ostatni łyk kawy, podszedł do stoliczka i włączył ekspres. Zmielił nową porcję ziaren i pozwolił zapachowi kawy roznieść się do najdalszych kątów i zakamarków pokoju. Ciężko usiadł na obrotowym fotelu i ponownie wziął do ręki dziwną notatkę, sporządzoną przez patrol policyjny wezwany przez inżyniera chemika do jego domu z... pochylił się nad odręczną notatką, z własnym laboratorium. Aha, hm. Czytał dalej:
"Inżynier chemik w obszernym przydomowym garażu posiada własne laboratorium. Nie stwierdziliśmy w środku naocznie, ani organoleptycznie żadnych niezgodnych z prawem substancji narkotycznych. Laboratorium podzielone jest na dwa rzędy  szerokich stołów, na których stoją szklane słoje, duże i małe, różnej wielkości probówki, kilka specjalistycznych maszyn i dużo szklanych rurek. Na suficie są zamontowane jasne świetlówki, jest tam bardzo jasno i występuje mocny zapach siarki i ołowiu. Na jednej ze ścian wisi duża tablica korkowa z karteczkami, a na prawym górnym rogu tej tablicy zauważyliśmy przyczepioną szmacianą lalkę o wyglądzie czarownicy, miała nawet miotłę między nogami. Laboratorium posiada specjalny pojemnik na niebezpieczne śmieci, a inżynier dba o BHP, co dokładnie nasz patrol sprawdził. Inżynier nazywa się Artur Spiekła, niewyróżniającego się wyglądu, bez znaków szczególnych, o normalnych zachowaniu. Mówił spokojnie, nie wykrzykiwał, nie był zdenerwowany. Zgłosił naszemu patrolowi, że wykrył we własnym moczu niewielkie ilości substancji toksycznej, którą określił jako arszenik. Według klasyfikacji substancji niebezpiecznych jest to substancja bardzo niebezpieczna, więc zabezpieczyliśmy mocz Artura Spiekła. Składający wyjaśnienia Artur Spiekła twierdził, że dzień wcześniej przed badaniem moczu pił piwo w lokalu U Fryca. Niestety, ale nasz patrol nie mógł znaleźć tego lokalu, podejrzewamy, że inżynier Artur Spiekła nie mówi prawdy. Po sporządzeniu notatki obywatel inżynier otrzymał potwierdzenie zgłoszenia i złożenia wyjaśnień. Udał się do domu położonego nad garażem. Dom wygląda na zadbany, na podjeździe stał samochód marki golf o numerach rejestracyjnych nienotowanych w bazie policyjnej“.
    
      Taaak. Inspektor skończył czytać, przeciągnął dłonią po twarzy, wstał i podszedł do ekspresu, zrobił sobie kolejną kawę, posłodził miodem, wrócił za biurko, podciągnął żaluzje i usiadł na wprost okna. Uważnie przyjrzał się radiowozom stojącym na służbowym parkingu. Czy wszyscy, co nimi jeżdżą, są osłami? Westchnął i upił łyk kawy. Osioł na ośle i sukę pogania. Znowu westchnął. Znał dobrze ten lokal U Fryca. Tylko osioł by go nie znalazł. No ale ok, sam zabierze się za tę sprawę. Wpiął notatkę do akt i machnął parafkę. Dopije kawę i sam odwiedzi tego Fryca.


       Adaś w stolicy to nie ten sam facet, którego znacie z miasta. Adaś w mieście Warszawa zrzucał jedną skórę i zakładał drugą. I do twarzy mu było w nowej. Może tego nie wiecie, ale nie była to gruba skóra pytona, ale wręcz przeciwnie, cienka i lekka skórka żmiji naszej polskiej. Ładniejsza, a przede wszystkim, milsza w dotyku i obejściu. Może to zabrzmi głupio czy naiwnie, ale on rzeczywiście w Warszawie stawał się innym człowiekiem. Może nie co do cala, ale na tyle dużo, że w zupełności tak można właśnie mówić, jak o innym Adamie. I nie był to już wcale nasz Adaś, taki jakiego znaliśmy. To był Adaś niczym z „ Lalki“ Prusa. Warszawa dała mu miłość i on w niej nie był już tylko kapitalistą, krwiożerczym zresztą, dodajmy, ale w połowie również stawał się romantykiem. Kochał Warszawę i ludzi w niej, a ona i oni kochali Adasia. Miasto, w którym agencje towarzyskie i kluby go go zrobiły swoje. I ten pieprzony deptak z dziwkami tuż za Marriottem w nocy. To było miasto, w którym chciało się żyć całą piersią. I do ostatniej kropli spermy. Miasto ruchaczy i lachociągów, spermolejów i pań do towarzystwa. Był coś winien temu miasto. Adam miał duży dług do spłacenia i pamiętał o tym każdego dnia, w trudzie i znoju, kiedy zlecał czyszczenie kabin ze striptizem. Oprócz kilku innych firm, miał też taką, która prowadziła na Marszałkowskiej i Jana Pawła II lokale z kabinami, w których tańczyły nagie tancerki. Za dopłatą u nagiej laski, można je dotykać, choć tam gdzie najchętniej, to nie wolno akurat, ale i tak takie dotykanie przyspiesza wytrysk u klienta. I nie kosztuje przesadnie dużo, taniej niż w normalnej agencji towarzyskiej. Adaś wpadał co drugi, trzeci dzień do takiego swojego pawilonu i patrzył, czy w jakiej kabinie nie wytarto dokładnie spermy. Kazał czasami poprawić, a na koniec brał jedną ze swoich ulubionych, rozsiadał się nie na krześle, ale na wygodnym, miękkim fotelu i dotykał kociaka, tam gdzie chciał, kiedy i tyle razy ile chciał. Na początku znajomości z paniami tryskał już wtedy, kiedy laseczka siadał mu kolana i wyżej ciała się ocierała, potem zwykle poprawiała ustami. Mówił do swoich panienek, że on jest jak władza w tym kraju, robi to chce z kim chce, kiedy chce i gdzie chce. A reszta może mu naskoczyć i szczerzył wtedy swoje równe zęby. Jeśli miał siłę i ochotę brał którąś i rżnął normalnie w dupę. Dla szefa, który płacił, zrobiłyby niejedno.  Niektóre z tych dziewczyn były z Warszawy i jako nastolatki robiły dobrze swoim chłopakom. A teraz robiły to samo, ale w pracy za pieniądze. Owszem, był pewien rygor, praca to obóz pracy, ale pieniądze nie rosły w dzikich żoliborskich sadach. Mogły do woli uśmiechać się do manekinów za szybami drogich sklepów, do zadbanych tatusiów i mężów, lekarzy i inżynierów. Pieniądze jednak dawał im mężczyzna, który się uśmiechał. To ta dusza romantyka sprawiała, że był wrażliwy na los kobiet z ulicy. Chciał im pomagać z całego swego dobrego serca. I pomagał dość skutecznie, płacił w terminie, nie obrażał dziewczyn, wymagał tylko rzetelnej pracy. Bo opierdalania się, to on nie lubił. Żaneta, tleniona blondyna z dużymi walorami, że na sam ich widok pałka się podnosiła, któregoś razu się opierdalała i dostała taki opieprz, że potem przez miesiąc za darmo ciągnęła lachę szefowi. Dojeżdżała do centrum metrem, pawilon stał tuż za metrem Świętokrzyska. Kiedyś w tym miejscu było całe miasteczko pawilonów z peep showami, sex shopami, kebabami. Powoli miasto przejmowało teren w atrakcyjnym miejscu nieopodal Pałacu Kultury, domów centrum, dawniej Pedetów, Rotundy i zaraz za nią największego bilbordu w Europie Środkowo-wschodniej. Rotunda miała swoją tajemniczą historię, jeszcze w PRL-u wybuchła tam duża bomba i zginęło w środku sporo ludzi, bo wówczas mieściła się tam poczta albo bank, albo to i to. Ale to nie wszystko, bo przecież wielkie i piękne kamienice na Alejach Jerozolimskich widać już stąd było, a dalej Marriott i kolejne drapacze chmur, które tylko w części zasłaniał Pałac Kultury. Proszę państwa... A po lewej Park Saski, żyć i nie umierać w takiej okolicy. A jeszcze trochę dalej pełen życia w dzień Plac Bankowy, wieczorem puściutki, a za nim Muranów, tak, a w nim nowiutkie Muzeum Historii Żydów. Adaś jeszcze nie był w tym muzeum, ale chętnie by się wybrał i zrobił parę zdjęć nową zorką pięć. Żaneta nie umiała robić zdjęć, komórka się nie liczyła, ale nawet gdyby umiała, to by nie pojechała do tego muzeum, bo ona ma inne zajęcia i zainteresowania, jej nie rajcują obozy koncentracyjne. Rozumowała jak typowa tleniona blondyna, ale proszę państwa, ona od posuwania była, a nie od myślenia. Szef wziął ją do obciągania, do ruchania ją zatrudnił, a nie do myślenia i zwiedzania muzeów. Zwiedzać mogła w szkole, teraz może sobie żałować, że wtedy nie zwiedzała. Adaś rozumował jak biznesmen, warszawski przedsiębiorca. Konkretny aż do bólu dupy tej czy innej tlenionej blondyny, szczery i słowny, a przy tym charakterny, lubił posłuch i szybkie wykonywanie rozkazów, ale robił to uprzejmie, miło i grzecznie. Nie krzyczał na przykład: Choć no tu Zdzicha ze ścierą i zetrzyj tu ! Ale wręcz przeciwnie, zwracał się do pań bardzo uprzejmie, kiedy mówił: „ Pani Zdzisiu, poproszę ścierkę „, że niby nie brzydzi się ściery i pokazywał grzecznie, nie wulgarnie, żeby o tu, tu właśnie starła. Drzeć ryja na ludzi i wulgarnie krzyczeć potrafi byle kmiot ze wsi, cham z małego miasteczka, różnica w kulturze była więc w stolicy przeogromna. Kiedy Żaneta lub ta nowa, Angela, dobrze obciągnęła, szczerzył do niej mocno swoje białawe, ale nie do końca, zębiska. Trawa i jeszcze raz trawa. Usiądźcie na trawie w jasnych spodniach, wiecie już o co chodzi, zęby mają tak samo. Po krótkiej inspekcji jechał do kolejnej swojej firmy. Dzisiaj zgłosiła się kompetentna dziewczyna z doświadczeniem, ale koniecznie chce na etat. Żądania niektórych ludzi były cholernie denerwujące, nic sobą nie reprezentowali, a chcieli pieniądze za pracę. Ale ta kobietka miało sporo do zaoferowania, ponoć nawet była z niej niezła laska. Dał więc po garach i mknął na spotkanie do knajpy „ Atlas zbuntowany", którą niedawno otwarto tuż przy jego firmie.

 

           „ Filozofię Wund określał jako pogląd na świat zaspokajający potrzeby umysłu. Dodawał, iż powinna zaspokajać też potrzeby uczucia. (...)
Umysł nasz, usiłując poznać świat, przechodzi przez trzy etapy: w pierwszym operuje tylko konkretnymi postrzeżeniami, w drugim zastępuje je przez pojęcia ogólne, w trzecim usiłuje ująć całość świata, a aby to uczynić, wybiega poza doświadczenie. Przez wszystkie te etapy przechodzi nieuchronnie, jest to dlań konieczność, której nie odwróci żaden sceptycyzm czy empiryzm. Toteż metafizyka jest dla umysłu ludzkiego koniecznością „.

Władysław Tatarkiewicz, Historia filozofii, tom 3/ Metafizyka niemiecka


            Mag w zupełności zgadzał się z tym powyższym stwierdzeniem, był metafizykiem. Od Kanta nauczył się, że to metafizyka tylko może dać prawdziwą, bo pewną wiedzę o świecie, opartą na sądach  teoretycznych, czyli a’priori, w przeciwieństwie do sądów opartych na doświadczeniach  praktycznych, które przeprowadza ścisła nauka. Ów filozoficzny Grall, alchemiczny kamień zwie się SĄDY SYNTETYCZNE A’PRIORI. Spekulacje myślowe, które łączą ze sobą wiedzę praktyczną z teoretyczną. Łącząc doświadczenie z myślą a’priori, można otrzymać dużo pewnej wiedzy o świecie i człowieku.  Kiedyś na studiach słyszał od filozofa uniwersyteckiego, że kiedy na konferencji spotykają się różni filozofowie, to rozpoznają się pojedynczymi słowami, mówiąc na przykład: Kant, metafizyka, Hegel, filozofia analityczna, filozofia idei, pragmatyzm, neokantyzm, neoplatonizm, Lavelle, filozofia ducha, fenomenologia, filozofia Boga,  Agambden, Lyotard, Levinas, Rorty, Derrida, postmodernizm, Rosenzweig, filozofia życia, filozofia wartości, filozofia dialogu i tak dalej i jeśli spotkają się na konferencji dwaj filozofowie, których uprawianie filozofii nie przystaje do siebie, oni również odchodzą i nie zamieniają z sobą więcej zdań, aż znajdą kogoś bliskiego w swojej filozofii i mogą przestawać z sobą, rozmawiać, poznać się. Taka specyfika występowała w gronie współczesnych filozofów. A Mag był metafizykiem czy to się komu podobało czy nie. tak już było i tyle. Mogło to nie pasować wielu ludziom. Właśnie dopijał colę, zaraz miała zejść się młodzież na próbę misteriów. Dobrze im razem szło na próbach, przeglądał konspekt z rozrysowanymi w plastycznym zeszycie poszczególnymi scenami, gdzie kto stoi, siedzi, leży, wokół czego, przy czym, gdzie, z kim i tak dalej. Przedstawienie miało trwać godzinę i bez storyboardów nie podołałby przedsięwzięciu. Kiedy tak ślęczał nad zeszytem, z colą w ręku, kątem oka zauważył, że ktoś wszedł na dużą scenę i idzie w jego kierunku. Podniósł głowę i kogo ja widzę ?! Podniósł głos, aż echo poszło w pustej wielkiej teatralnej sali. Podeszła do niego Kasia, którą czasami tylko widywał na korytarzach, przelotnie, właściwie nie znali się. Miło mi ! Odpowiedziała stanowczym głosem i silnie uścisnęła rękę maga. Chyba nie znamy się jeszcze po imieniu, prawda? Zatrzepotała rzęsami.

- Szymek - posłał uśmiech tej miłej kobiecie.
- Kasia - odwzajemniła uśmiech temu dziwakowi, co to z nikim nie gada, tylko robi próbę za próbą i więcej ani be, ani kukuryku.
- Piękna z pani kobieta - trochę grubawa ta pani Kasia, ocenił, ale zaraz pomyślał, że jest zbyt krytyczny, dziewczyna nie musiała być szczupłą modelką. To przecież nie konkurs na miss, ani burdel.
- O nie! Pan piękny ! - co ty staruchu sobie myślisz, że będziesz mnie podrywał.
- Ho ho, co za miły komplement. Starzeję się, to chyba widać, ale miło usłyszeć takie szczere słowa - posłał jej mrugnięcie okiem.
- Nawzajem - mrugać dobrze też nie umie ten dziwak.
- Chce pani Kasiu być na próbie?
- Chętnie. Już rozniosło się w ośrodku, że starożytne misteria pan wystawia. Wszyscy są ciekawi tego, mówię to panu całkiem szczerze.
- Dzięki. No to zaczynamy. Muszę iść do młodzieży, pani wybaczy.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz