niedziela, 17 września 2017

Dziecię boże ( odcinek 6 ). Nowa wersja.


Twoje Słowo jest pochodnią dla nóg moich i światłem na mojej ścieżce.
Ps 119, 105.


              
                      Podczas gdy prezydent Żygoń lustrowała radnych i obserwowała i zawieszała wzrok na każdym z osobna, naszła ją pewna intrygująca myśl. Dlaczego nie lubi o parę lat młodszego Pisdusia, a ma wielką słabość do młodziutkiego dziennikarza z zaprzyjaźnionego radia ?? Barbarę szybko olśniło, bo prezydent była kobietą bystrą i nieprzypadkowo zaszła tak wysoko. W Polsce liczyła się umiejętność ciętej riposty, była ceniona bystrość umysłu i zwracano uwagę czy ktoś potrafi się  wysłowić, natomiast gromadzenie wiedzy, dochodzenie prawdy bywało niebezpieczne i bardzo niepożądane. Jeszcze by tego brakowało ! Dociekać prawdy ?! A komu to potrzebne ?! Wypowiadał się praktyczny kobiecy rozum. Polacy oczekiwali od władzy dokładnie tego samego co od samych siebie. Mierności i słusznych poglądów. Mierny polityk ze słusznymi poglądami to pożądany polityk. Wyborcy są tacy sami, mierni, ale ze słusznymi poglądami. Czym był komunizm jeśli nie świecką religią, religią, która przynosiła proste odpowiedzi na zagadki wszechświata. Komunizm miał w sobie pewną ilość duchowej podniosłości, przyznał komunistom prawo do oceny czyjegoś życia i dał prawo do wypowiadania sądów na temat drugiego człowieka, tak jak to zwykła robić każda religia gdziekolwiek na świecie. Komunizmowi zawdzięczamy zalew polskiej kultury dziennikami, które każdy szanujący się pisarz prowadził skrupulatnie przez wiele lat. Wyciągnijmy z kart historii Gombrowicza, Iwaszkiewicza, Brandysa, Dąbrowską, Stempowskiego, Kijowskiego, Jeleńskiego, Woroszylskiego, Herlinga-Grudzińskiego, Tyrmanda, Białoszewskiego, Bobkowskiego, Czapskiego, Konwickiego. Można by długo ciągnąć i podawać kolejne nazwiska mniej znanych literatów krajowych i emigracyjnych. Wszyscy ci pisarze oceniali zapisywali, a jednocześnie oceniali i osądzali otaczającą ich rzeczywistość. Piórem karali i nagradzali spotykanych ludzi, również kolegów po piórze, a jeśli uporali się z żywym człowiekiem, to zabierali się za anonimowych czytelników, mniej lub bardziej znanych krytyków literackich i poddawali ocenie i osądowi tak zwanych zwykłych ludzi. Wszystko z życia realnego bądź intelektualnego musiało zostać zważone, policzone i osądzone. Tak wyglądała krajowa kultura za czasów powszechnego komunizmu ludowego. Każdy pisarz wydawał opinie na temat różnych instytucji kultury, oceniał pracę wydawnictw, kierowników literackich teatrów bądź zespołów filmowych, zależnie w które miejsce trafiła jego książka. Literat uważnie przyglądał się dyrektorom ważniejszych placówek kulturalnych i takim ze zwykłych domów kultury, zależnie gdzie mieszkał. Równie często krytycznie wypowiadał się na temat ustroju Polski i polityki rządu, przepowiadał przyszłość kraju, Europy i całej planety. Czasami recenzował książki i głośne artykuły pojawiające się w prasie literackiej, ale zwykle ciekawiej opisywał rzeczy prosto z życia wzięte. Nieraz się zdarzało, że autor wspominał w dziennikach o własnej twórczości, o mękach pracy twórczej, zmaganiach ze słowem, z odpowiednim ujęciem tematu, dobrym lub złym pomysłem, taką jak trzeba narracją i odkrywczą fabułą, ale zwykle bardziej interesowali go inni żywi ludzie, samego siebie nie lubi oceniać. Autor dzienników poddawał krytyce wszystkich i wszystko, co słowu pozwalało się ująć lub ewentualnie dawało się słowu ugryźć. Każdy literat dobrze wiedział, że w imię komunizmu ma pełne prawo do wydawania sądów i ocen na temat rzeczywistości. Komunizm przenikał do umysłów i ciał niczym woda przez watę. Wszyscy byli przesiąknięci odorem komunizmu z tej prostej przyczyny, że ludzka natura ma strukturę gąbki, pochłania te wzorce kultury, w jakich przyszło jej żyć i funkcjonować. Czym za młodu młodzież nasiąknie, tym się uleje, dlatego na obczyźnie tęskni się za krajem, mimo że w przybranej ojczyźnie żyje się lepiej. Powracają zapachy dzieciństwa, zapamiętane gesty krajowe, lepsze i gorsze chwile, wszystkie te cudowne lub okropne wspomnienia, a w głowie dudni język ojczysty, na zawsze w sercu i pamięci. W obcym kraju jesteśmy pozbawieni przyswojonych kiedyś wzorów kultury, bez ich powtórzeń, tak drogich nam bodźców, trwamy jak porzucona na słońcu w upalny dzień wysuszona gąbka. Jesteśmy jak Telewizja Trwam bez Żywego Słowa, która owszem trwa jak ta wysuszona gąbka porzucona na pustyni bez kropli wody. Gąbkę można wypłukać w wodzie, ale nie da się tego powtórzyć z ludzkim mózgiem, który jest zbyt złożony i którego nie napełni się nowymi wzorcami kultury, to nie jest możliwe. Ludzki mózg jest zbyt skomplikowany. Dokładne pranie mózgu oznaczałoby reset wszystkich informacji włącznie z umiejętnością mowy i chodzenia. Czy jest możliwe sformatowanie i przywrócenie ustawień domyślnych naszego umysłu ? Nie, nie ma takiej maszyny na rynku. Teoretycznie człowiek dorosły po resecie stałby się małym dzieckiem, które nie potrafi mówić i chodzić. Nie oto przecież chodzi. Nie bez powodu więc lata dziecięce uważa są za tak istotne, bo już nie powrócą. Dorosłość uwikłana jest w historię, stawia wyzwania przed konkretnym człowiekiem. Śmiało można powiedzieć, że człowiek wychowany w PRL-u był komunistą, bo być nim musiał. Komuniści różnili się, jedni byli bardziej świadomi swego komunizmu, fanatycznie czerwoni, ale i byli tacy zupełnie nieświadomi swej prawdziwej komunistycznej tożsamości, tak zwani kontestatorzy systemu komunistycznego. Zabrać komunistom komunizm, to jak zabrać religijnemu człowiekowi jego religię. Tym była III RP w całej swej istocie: niemym wołaniem o pomoc, szamotaniem się w toni nowej rzeczywistości, niemym krzykiem za utraconym i boleśnie wyrwanym komunizmem. Chorobą dusz. Kraj wypełnił się żywymi trupami, chodzącymi zombie, elektorat partyjny i bezpartyjny utracił dusze. Bezpowrotnie utracona leworęczność według Pilcha dzisiaj ma swe spełnienie. Dokonało się. I spełniło się co miało się spełnić. Dlatego tak bardzo potrzebujemy dzisiaj GNOZY.
   
Prezydent Żygoń zwyczajne problemy rozwiązywała sama. Ale obecne kłopoty miały inną naturę, bardziej egzystencjalną, dotyczyły bycia, Dasein, tu-bycia, bycia komunistą albo nie bycia polskim obywatelem. Przed takim dylematem stała Barbara i miliony jej pokolenia i jeszcze starszego pokolenia. Barbara brzydziła się ludźmi, którzy zaprzepaścili swoją duszę, nienawidziła Jarosława Kaczyńskiego, który wypalił swój komunizm od środka, okaleczył swoją osobowość, żeby bez kulturowego garbu przejść do nowej rzeczywistości. Pogardzała martwymi, czarnymi duszami. Wielu polityków z PIS-u, hipis Pies/Ryszard Terlecki, KOR-owiec Antoni Macierewicz,  hipis Marek Kuchciński z Przemyśla i inni komunardzi, oni wszyscy zniszczyli swoją komunistyczną osobowość, utracili leworęczność, jakby odrąbali sobie lewą rękę, a co gorsza potracili swoje dusze.   
Barbara zrozumiała, że nigdy nie zakumpluje się z Pisdusiami, że pozostał jej młody Michał DJ z Radia 5. Lubiła, kiedy lizał jej sutki.
Właściwie to nie była pewna swoich uczuć. Prostsze teraz miała zadania do wykonania. Temat gołego Misia Uśmicha wprawdzie przepadł w głosowaniu, ale nie  brakło problemów w grodzie nad Czarną Hańczą. Barbara nosiła się z zamiarem wydania publikacji o Powszechnym Miejskim Prawie do Normalności jako Pierwszej poprawki do Konstytucji Rzecz Pospolitej Polskiej. Prezydent Suwałk marzyło się, żeby większość mieszczan stała się mierną, wierną i słusznych poglądów pulpą. Kadencyjność prezydentów miast nie ma wszak ograniczeń. Barbara pełna energii i dynamizmu, gotowa rządzić miastem jeszcze przez trzydzieści lat. I żaden słoik nie miał prawa Barbarze przeszkodzić jej panowaniu. Zawsze powtarzała, że najważniejsza jest normalność. To dzięki prawu do normalności bystra osoba miała pełne prawo do zarządzania tumanami. Mogła przemienić się w szympansicę i dalej rządzić miastem. Uhu !

- Proszę miłościwej pani prezydent ! - Radny z czarnym i gęstym wąsem krótko przyciętym pod nosem przecisnął do Barbary przez gęsty rząd krzeseł i wyrwał prezydent z zadumy. Podszedł blisko, aż dotykał jej fotela, pochylił się i głośno coś wyszeptał.
- Tak?! - Barbara dała znak, że słucha.
-  Czy wąsy też zostaną uwzględnione w uchwale na temat normalności? Wąsy są bardzo ważne proszę prezydent. Noszę wąsy od wojska i zawsze mam je równo przycięte, a kiedyś były dłuższe i zawijałem je do góry jak Franciszek Józef.
-  Jaki Franciszek Józef ?! -  Przerwała radnemu wytrącona z równowagi prezydent Żygoń.
- Cesarz Franciszek Józef I. Ten z wojaka Szwejka.
- Aha... No i ... ?
- Myślę, że możemy, my to znaczy mężczyźni z wąsem, dać młodzieży dobry przykład. Staniemy się dla nich wzorem postawy obywatelskiej, bo nasze wąsy są alegorią, są jak nasze życie, proste, przycięte i ułożone, są pewnego rodzaju przepustką do świata dorosłych. Są jak inicjacja plemienna, pani prezydent rozumie. Warto dbać o odpowiednie wzory kultury naszego miasta. Prawda? Li to ?
- Tak, tak. - Barbara nie wiedziała co ma o tym myśleć, była trochę zbita z tropu tymi wąsami. A jaki przykład mają dać dorosłe kobiety... ? Szyk, elegancja może, a może... dzieci i mąż ?
- Tak, dzieci i mąż - powtórzył radny, jakby czytając w myślach prezydent. Żygoń popatrzyła w oczy radnemu, ale ten nie opuścił wzroku, wytrwał. Czy to początek czegoś ? Romansu, przelotnej miłości, wynik otarcia strzałą Kupidyna, a może dzikiej namiętności, erotycznego podniecenia, miłosnego zapamiętania. Nastąpiło elektryczne wyładowanie, to pewne.
Gdzieś nad ich głowami można było poczuć wyraźny zapach miętowej herbaty. A przecież nikt nie parzył herbaty na sali sesji Rady Miasta. Kto by chciał, kto by śmiał. Nie tędy droga. A jednak coś się stało. Radny Zdzisław de Noga poczuł, że w jednej chwili stał się niewolnikiem prezydent Barbary. Stracił głowę dla nie byle jakiej kobiety. Razem mogli zawojować betonową dżunglę wałków. Razem, już nie osobno. Świat niczym w kalejdoskopie stał się w mgnieniu oka piękny i uroczy. Był światem ich miłości. Bez miłości byli niczym, niczym ten cymbał brzmiący na sesjach i konferencjach prasowych. W miłości zjednoczeni mogli drogi, dworce i nawet kolej przenosić. Wyższe emanacje pobłogosławiły nowej parze. A para czuła to, choć nie wiedziała o tym. Ich energia miłosna potężniała, rosła wykładniczo, stawała się większa od masy Ziemi, potem Słońca, przekroczyła masę Układu Słonecznego i dalej rosła, potężniała, ogromniała niezwykle szybko. Oddzieleni na chwilę od siebie pustkę wytwarzali, dziurę czarną, co pochłaniała przeszkody, paradoksy i matematyczne zawiłości. Pochłonęła również inne trudności. Nie była w stanie zagrozić miłości, bo w kosmosie to miłość jest potężniejsza nad grawitację. Wszystko znosi, nawet największe czarne dziury, niczemu się nie dziwi, nawet gorącym kotletom fruwających na planetach z małą grawitacją. Nie zazdrości drogich samochodów, wybacza każdą plotkę. Zdzisław poczuł ogromne pragnienie i zszedł na dół do baru napić się whisky i aby nieco ochłonąć. Barbara zaraz potem udzielała wywiadu Radiu 5 z twarzą radosną i uśmiechem pełnym nadziei. Właśnie złapała w pajęczą sieć kolejną ofiarę.


                         MOK, czyli Miejski Ośrodek Kultury nazywany pieszczotliwie przez mieszczan Arką Kultury, w skrócie Arką, w prasie z kolei MOK-iem, miał się całkiem dobrze jak przystało na perłę w koronie zamożnego, prowincjonalnego miasta. Właściwie to jeśli wziąć pod uwagę, że chodziło o głęboką prowincję, to z kulturą było tutaj lepiej, niż dobrze. Może nie zaraz świetnie czy wzorowo czy fajnie, ale całkiem dobrze to było. Wielu ludzi było zdania, że Arka to bogactwo miasta, że bez Arki nic by nie było, pustynia spieczona i raki w zimnej wodzie. Trochę przesady było w tych pogłosach, niejedna Arka tworzyła kulturę miasta, jednak kiedy alternatywą Arki był brak Arki, to proszę państwa skarb w koronie mógł być tylko jeden. Szefostwo Arki współpracowało z prezydentem i Radą Miasta. Kiedy trzeba było usunąć w MOK-u wystawę czy instalację artystyczną wystarczył jeden telefon z Ratusza i wystawa była zdejmowana. Ta piękna współpraca przyniosła w końcu swoje dorodne owoce. W słodkim środowisku mogły żyć jedynie łagodne rybki, płotki, karasie, karpie i sandacze. Nie znajdziecie tam drapieżników, nie było nawet śladu po śledziach. A już mówiąc tak całkiem wprost, to ośrodek kultury zdominowały wyzwolone kobiety, prawdziwe emancypantki. Żeby obejrzeć coś z klasycznego, czyli męskiego repertuaru, na przykład Szekspira, Wyspiańskiego czy Mickiewicza konieczny był wyjazd do dużego miasta czy może nawet do stolicy Polski. Mimo że Arka miała piękną i ogromną salę na siedemset osób, do tego nowoczesne zapadnie na dużej scenie, podscenie dla orkiestry, profesjonalne oświetlenie i nagłośnienie, niczego to tak naprawdę w mieście nie zmieniło i jak nie było kiedyś teatru, tak i nadal Suwałki to pustynia spieczona i raki w zimnej wodzie.
Oglądano za to chętnie koncerty rockowe, cóż że na fotelach, choć to dość osobliwe, bo zamiast Mickiewicza, zamiast Szekspira, Moliera czy Fredry na scenie prezentowali się rockmeni. Ale co tam, to było tylko prowincjonalne miasto, zapyziała dziura, która nie musi być na bieżąco z polską kulturą, ani tym bardziej z tym co aktualnie dzieje się w teatrze, artystycznej awangardzie czy nowych formach wyrazu. Szefem Arki był stary hipis, bard z gitarą, działacz kulturalno-oświatowy, KO-owiec, a la Stanisław Tym na statku płynącym po Wiśle w filmie Marka Piwowskiego „Rejs”, tylko że z długimi włosami, dla przyjaciół Pies. Dyrektor MOK-u miał bujne loczki czasami związane w koński ogon. To nie on dbał o normalność w ośrodku kultury. Hipisa zdominowały kobiece ciała pedagogiczne, których było co niemiara i jeszcze trochę. Wolność myśli została zastąpiona wolnością emocji. Ktoś wszak musiał w mieście dbać o edukację kulturalną dzieci i młodzieży. Szkoda tylko, że nikt nie pomyślał o studentach i ambitnych licealistach. Skoro niekoniecznie szkoła i raczej nie rodzice, to może Arka wypełni tę pokoleniową lukę, myślała sobie przy kawie urzędnicza elita, czyli kulturalni ludzie na prowincji, którym nigdy nie był obojętny los dzieci i młodzieży. Ludzie osadzeni na ciepłych, miejskich posadkach różnych spółek regularnie dostawali darmowe bilety na koncerty i kabarety w MOK-u, nieraz też biletami nagradzani byli wasale i dłużnicy władzy. Mechanizm ten, nazwijmy go mechanizmem biletowym, wprawiał w ruch koło zamachowe ospałej suwalskiej kultury. Wtedy kręciło się, wałki zostały dobrze naoliwione, sprawa kultury załatwiona, a sumienie obłaskawione. Jednak z Arką nie było tak różowo, jakby to chciały widzieć utuczone miejskie mopsy. Fasada owszem była zachowana, pozory szczytne jak zawsze i bywało, że uduchowione. Miejski Ośrodek Kultury był kolejnym miejscem do wasalizacji poddanych, do kręcenia wałków i zaciągania długów, jak również miejscem pracy przeróżnych wasali i dłużników władzy. Czy w takim mieście mógł zaistnieć sensowny, zawodowy teatr ? Czy na scenie mogła pojawić się prawdziwa sztuka, a nie zwykła amatorszczyzna ? Może za sto lat. W mieście Jerzego Kawki, red. Adama Borowika i  Katarzyny Pliskiej z MOK-u kultura była jedynie atrapą, wydmuszką z Cepelii, a naprawdę  liczyła się jedynie kasa i kto rządzi.
O katastrofalnej sytuacji suwalskiej kultury pięknie pisał niezależny dziennikarz Jarosław Ruczaj cytując wypowiedzi pracowników Arki, którzy twierdzili, że nie ma pieniędzy na zawodowy teatr, że to co jest idzie na dzieci i młodzież, że tak naprawdę pracują w Młodzieżowym Domu Kultury. W Ratuszu ktoś puścił farbę, że prezydent Barbara Żygoń ma w dupie teatr, sztukę i w ogóle całą istotną kulturę, a zwłaszcza przegiętych pedałów artystów. Kilku nieprzypadkowych obserwatorów zastrzegających sobie pozostanie incognito ujawniło Ruczajowi wałki podczas budowy MOK-u, przekazało dziesiątki plotek na temat pracowników MOK-u, zebrany materiał w sumie był ciekawy, ale bez pokrycia w dowodach, zatem w rezultacie bezużyteczny. Redaktor Jarek skupił się na tym, co wydarzyło w suwalskiej kulturze na przestrzeni ostatnich dekad i robiąc podsumowanie, licząc oddzielnie zespoły i kapele z Polski i zagranicy, teatry z repertuarem klasycznym z innych miast, sławne kabarety i literatów z Warszawy, podliczył stan suwalskiej kultury na czysto i doszedł do zatrważających porównań. Dziennikarz wyprowadził wniosek, że bez ludzi z kraju rodzima suwalska kultura prezentowała się nad wyraz miernie i trwała jedynie z wyjątkami. Jarek wyliczał, że w mieście nieregularnie grywał zespół folkowy, zdarzało się, że zaśpiewał jakiś kompletnie nieznany wokalista z Suwałk , kilku nieznanych aktorów występowało raz czy dwa razy do roku w dziwnych miejscach, w jednym z tych pomieszczeń mieściła się kiedyś Centra Rybna przy ulicy Sejneńskiej. Przedstawienia te gromadziły jedynie dzieci i młodzież. Pewna kapela rockowa dawała koncerty z regularnością pijaka beznadziejnie walczącego z nałogiem. Niszowy chór śpiewał po kościołach, a kilkunastu nieznanych nikomu szerzej poetów udzielało się raz do roku na slamie. Ledwie dwóch rozpoznawalnych szerzej pisarzy pochodziło z Suwałk i na szczęście dla ich języka i słuchu literackiego mieszkali z dala od miasta, w którym nikt nie potrafił dobrze mówić po polsku. To stwierdzenie było fatalne, ale redaktor Ruczaj nie pisał laurki. Książki dwóch prozaików pochodzących z Suwałk były namacalnym dowodem, że kultura suwalska jakoś trwała i że może przetrwa, konkludował dziennikarz, który był dobrej myśli. Redaktor odnotował jeszcze kilka fundacji i stowarzyszeń animujących cykliczne wydarzenia kulturalne w przeważającej części skierowane do młodzieży i jeśli dobrze poszukać, pisał Ruczaj, to znajdzie się jeszcze kilku malarzy pejzażystów, grafików satyryków, rzeźbiarzy prymitywistów, a nawet w pieczarze przy głównej ulicy można spotkać fotografów mentalistów. W Suwałkach mieszkali również popularyzatorzy regionalnej historii i tutejszych krajobrazów, tacy jak Sudawcy. Ruczaj odnotował również kilku prawdziwych historyków badających historie pierwszych kościołów na Suwalszczyźnie, realia bytu przedwojennych informatorów policyjnych, historię osadnictwa w dorzeczu Czarnej Hańczy. Bez tych wszystkich ludzi Suwałki byłyby pustynią spieczoną i częściej, przyjezdny gościu, spotkałbyś tutaj raki w zimnej wodzie, niż pisarza czy aktora. Redaktor Ruczaj nie uwzględnił w wyliczeniach twórców muzyki disco polo, choć słyszał o nie istniejącym już zespole Brutal założonym przez znanego obecnie w mieście hotelarza Mirosława Szyszko. Owszem, wyraźnie zaznaczał w swoim artykule, że muzyków jako takich czy wręcz całych muzycznych klanów rodzinnych jest więcej, niż konkretnych zespołów, ale wyprowadzał prosty wniosek, że co z tego, skoro nawet Cyganie mają swoich grajków. I o ile suwalska kapela może wyjechać na tournee, pisarza można zaprosić na spotkanie autorskie, plastykowi malarzowi zorganizować wystawę grafik i obrazów, fotografowi zafundować wernisaż artystycznych zdjęć, to reszta twórców z Suwałk jakby istniała prywatnie i nieznana, nierozpoznawalna rozpływała się we mgle mieszczan świadomości. Po czym poznajemy, konkludował redaktor Ruczaj, że miasto trzyma kulturalny poziom ? Kiedy wiemy, że miasto ma taki, a taki zespół i takiego, a takiego pisarza, malarza, dyrygenta, grafika, plastyka, fotografa, rzeźbiarza, scenografa, kostiumologa, tancerza, aktora, jeśli nie po odbytych wydarzeniach kulturalnych ? Kończył retorycznym pytaniem. 
Kto w Polsce, piszmy szczerze - pisał odważnie redaktor Ruczaj - rozpoznaje artystów wymienionych w książeczce Zbigniewa Gniedziejko „Ludzie stąd, ludzie obok. Opowiadania biograficzne” ? Kto w ogóle  spośród opiniotwórczych środowisk krajowych zna lub odnotował istnienie owych prowincjonalnych twórców ? Według dziennikarza na pewną rozpoznawalność liczyć mógł kostiumolog i aktor Mariusz Krzywicki, a także dwóch rysowników pochodzących z Suwałk. Twórca komiksów Karol Kalinowski zamieszkały na stałe w Olsztynie i zmarły już Lechosław Marszałek, twórca legendarnej kreskówki dla dzieci: psa Reksia. Co do pisarzy pochodzących z Suwałk: Jacka Milewskiego i Artura Urbanowicza, szczerze wątpił czy zostaną uwzględnieni w dziewięciotomowej biobibliografii „Współczesnych polskich pisarzy i badaczy literatury”. No cóż, zalatywali drugorzędnością. 
Pozostali wymienieni artyści nie mogli liczyć na rozpoznawalność i uznanie, reszta artystów równie dobrze mogła zamienić się w czeredę prowincjonalnych artychów, szarpi drutów, landszafciarzy, satyryków krainy, której właściwie nie ma, fotografów zdarzeń bez znaczenia, pseudo prymitywistów, których twórczość nie stanowiła większego znaczenia dla polskiej kultury, ale niezaprzeczalnie była wartością regionalną. Patrząc na całość okiem humanisty - pisał reporter - warto dostrzec pozytywną wartość niesioną przez każdą twórczość. I nie ważne czy jest najwyższej próby, najwyższych lotów, liczy się bowiem jej kulturotwórcza ludzka zdolność do pełniejszego wyrażania człowieczeństwa.

Reporter Ruczaj odszukał informacje o Krzysztofie Czyżewskim, który przez wiele lat mieszkał w Suwałkach, twórcy, wydawcy, redaktorze, aktorze, animatorze, kojarzonym przede wszystkim z Sejnami, z Ośrodkiem Pogranicze, a oprócz tego z Międzynarodowym Centrum Dialogu w Krasnogrudzie;  Dziennikarz dowiedział się również, że przez jakiś czas mieszkał w Suwałkach ceniony tłumacz literatury iberoamerykańskiej Tomasz Pindel, który stołował się w sławnym Kogutku przy ulicy Kościuszki. Dziś tego baru już nie ma, to już historia. We Wrocławiu, dla porównania, po wojnie osiadł Tadeusz Różewicz, w którym przemieszkał pół wieku, aż do śmierci. Postać Różewicza jest nieodłącznie związana z Wrocławiem, na co dowodem są również jego wiersze. Redaktor Ruczaj próbował znaleźć analogię w Suwałkach, ale nie potrafił doszukać się klasyków piszących w Suwałkach o Suwałkach. Nikt z ważnych jeszcze nie napisał ody do Suwałk albo sonetu o Suwałkach, konkludował redaktor Ruczaj. Płocha nadzieja w Milewskim i Urbanowiczu, że twórczość tych dwóch pisarzy nie zostanie zapomniana, choćby nie miała trafić do biobibliograficznego słownika. Wierzę, pisał na koniec, że ani „Gałęziste” ani „Grzesznik” nie trafią do pudła z tanią książką za pięć złotych sztuka.  
     
Nie zmieniło się wiele po upadku PRL-u i konflikt interesów zachodził wszędzie tam, gdzie rządziła czerwona mafia. Nadal traciło się pracę za niesłuszne poglądy, za niewłaściwą postawę, za mówienie wprost i bycie Pisdusiem, jak nieładnie wyrażała się postkomuna o prawych i sprawiedliwych, również cnotliwych i nieskazitelnych katolików. Nie znaczyło to jeszcze, że wszyscy normalni pod wąsem byli spod ciemnej gwiazdy. No nie, jak zawsze tak i tym razem pojawiały się chwalebne wyjątki. Niektórzy wąsaci o swoich bowiem nie zapominali, a miasta za ich rządów piękniały i wszyscy z tego korzystali podczas niedzielnych spacerów. Politycy z prawych opcji zablokowali starania o duże lotnisko, potem ekolodzy za zagraniczne srebrniki oprotestowali budowę kopalni rud żelaza, tytanu i wanadu, a stara postkomuna w Ratuszu i MOK-u lubiła ZBiR-a, a śmiała się z Wojsk Obrony Terytorialnej. Skąd się to wszystko brało na prowincji nie było wiadome. Prasa lokalna stała na straży wolności słowa, więc wszystko notowała. A jak.

Dziennikarz Jarek Ruczaj dał sobie trochę wolnego i zakumplował się z panią Kasią z Arki, którą poznał w sex shopie, kiedy wybierała sobie odpowiedni wibrator. Od razu wpadła mu w oko odpowiednia kobieta z temperamentem. Pani Kasia kipiała seksem i dla Jarka przynajmniej tak miały się sprawy. Ruczaj jako niezależny dziennikarz był nie na rękę każdej władzy, ale za to posiadał silny urok osobisty, który chciał roztoczyć przed Kasią. Właściwie to nie potrafił rozdzielić życia prywatnego od pisania dla prasy, nie był więc do końca pewny czy chce poznać Kasię wyłącznie w celach uprawiania seksu. Kasia na początku z nieufnością odniosła się do Jarka. Myślała, że jest szpiegiem i że chce wyciągnąć od niej tajemnice MOK-u. Umówili się któregoś letniego dnia na przejażdżkę rowerową. Słońce pięknie ogrzewało ziemię pozostawioną samą sobie. Ruszyli na Płociczno przez pachnący sosnowy las. Właściwie to każdy las pachnie, ale ten pachniał szczególnie intensywnie. Obok Jarka jechała Kasia i też ładnie pachniała. Wyciągnął do niej rękę i chciał złapać za jej dłoń, ale ona szybko w bok skręciła i się śmiała, pięknie się śmiała.

Zatrzymali się na piaskowej drodze przy świeżo ściętych balach drewna, z których soczyście ściekała intensywnie pachnąca żywica. Zeszli z rowerów i  zanurzyli palce w sokach sosny, fajnie było. Ksia pomazała sobie kilka palców, przykładała je do nosa i wdychała aromat tak długo, aż nosek pobrudziła żywicą. Jarek podszedł blisko Kasi, tak że dotykał jej piersi i jakby w amoku wziął jej dłoń w swoje ręce i nagle zapragnął zlizać aromatyczną maź, włożył więc sobie do buzi jej aromatyczne palce. Żywica okazała się strasznie gorzka i niesmaczna, aż się wzdrygnął i pluł z obrzydzenia, aby pozbyć się resztek substancji z buzi. Kasia zaś śmiała się na cały głos z Jarka, że tak śmiesznie podskakuje i pluje naokoło. Niedługo jednak rechotała. Żywica przywarła i do jej paluszków i za nic nie chciała zejść, Kasia zaś miała wrażenie, że cała się niemiłosiernie lepi. Jarek  widząc jak dziewczyna próbuje pozbyć się z ciała mazi, jedynie wyszczerzył zęby z radochy i podniecenia. Sama sobie sprawiła kłopot na własne życzenie, ale z tą żywicą pomiędzy paluszkami prezentowała się bardzo, bardzo seksownie. Jarek zapragnął wziąć ją pośród drzew, opartą o ścięte pnie, od tyłu chciał przywrzeć i skłuć, najlepiej przedziurawić, wbić coś potężnego i twardego jak dębowy kołek pomiędzy rozchylone nogi, ciepłe uda i miękkie pośladki. Katarzyna zdała sobie nagle sprawę, że stała się obiektem seksualnym i intuicyjnie wyczuła Jarka skradającego się od tyłu. Płocha jak łania. Jeśli miał ją posiąść, to od przodu, z twarzą ku twarzy. Rozchyliła nieco usta i ustawiła się przodem, po czym padła na kolana. Jarosław wszedł gładko wpychając do środka jaszczura głęboko w gardło Kasi. Ruczaj był tak bardzo podniecony, że jego ślina ściekała z kącików ust. Pliska również bliska omdlenia z pożądania w nagłych odruchu otrzeźwienia wypluła węża i wyprostowana odwróciła się pupcią do Jarka, który podciągnął spódniczkę do góry i wszedł w nią niczym mechaniczny robot. Dokładnie spenetrował Kasię, kiedy więc już było po wszystkim obawiała się o dalszą jazdę na rowerze, ale okazało się, że ma dupę w jak najlepszym stanie i pierwsza ruszyła dalej w drogę. I to Jarka zabolało, kiedy usiadł na wąskim i twardym siodełku. Zabolało okropiście. A mówią, że to kobiety mają gorzej w życiu.       





                      Barbara wróciła do domu i z ulgą zrzuciła z nóg szpilki,  rozpuściła spięte w duży kok kasztanowe włosy i ociężała zwaliła się na kanapę, poczuła ogromne zmęczenie. Bolał ją kręgosłup, bolały mięśnie karku i szyi, gardło również nieco skrzypiało. Co się ze mną dzieje ? Wymamrotała pod nosem. Nie była w stanie się poruszyć. Skurcz ?! Nie, to nerwoból złapał ją w okolicach serca. Poczuła się jakby przywalona wielkim kamieniem, takim choćby z Głazowiska Bachanowo na Suwalszczyźnie. Coś zadzwoniło. Dryńń ! Nie mogła zrobić żadnego ruchu, nerwoból wciąż kłuł boleśnie. W końcu przemogła się i jak to możliwe najbardziej powolnym ruchem sięgnęła po telefon. Wyglądała jak leniwy, wielki i tłusty kocur wylegujący się na kanapie, któremu nie chce się nawet odebrać połączenia, prawda była inna.
- Potrzebujesz czegoś? - w słuchawce usłyszała dobrze jej znany głos Borowika.
- Wiesz co, Gwidon ? - powiedziała żartobliwym tonem - Podrzuć mi coś ekstra, ale wiesz, naprawdę dobry towar, nie tak jak ostatnio, że było więcej siana, niż zioła. Okey ?!
- Okey, wszystko co rozkaże moja pani - Borowik trzymał fason.
- Ale wiesz co - ciągnął dalej - kiedyś to się inaczej mówiło, kiedyś alfons to był ktoś.
- To jak się mówiło ? Kurwidołek ? Ha ha ha - zaśmiała się perliście.
- Chodzi o luja. To było fajne, ciekawe słowo. U nas w Suwałkach mówiło się, że dziwki pracowały dla luja, że luj wziął dolę, że ktoś ma moralność luja, to ostatnie partia lubiła powtarzać, zwłaszcza pierwszy sekretarz upodobał sobie to określenie. Moralność luja. - zrobił przerwę i wybuchnął śmiechem.
- Wiem, wiem ! - przerwała. - Dobrze pamiętam tamte czasy.
- I każdy wiedział, że chodzi o alfonsa.
- A dzisiaj króluje Gwidon ! Co tam u Gwidona, wpaść do Gwidona, zapłacić Gwidonowi, dziewczyny Gwidona, dupy Gwidona, ładnie, no nie ? Nastały nasze dobre zmiany, by żyło się lepiej, na pohybel Jarkowi, to co tam masz w portfelu grubym jak bela siana.
- Najczystsze na świecie LSD. Odlecisz w kosmos. Chcesz daleko polecieć?
- Na Syriusza Adaś, na Syriusza. Przychodź !

Na Adasia nie trzeba było długo czekać. Przyjeżdżał do Suwałk w interesach, kierował internetowym dziennikiem, resztę czasu spędzał w Warszawie, w której prowadził inne biznesy. Wielkie miasto zawsze wzywa, przyzywa i przyciąga inne mniejsze dynamiczne opiłki rzutkie na kasę. Portfele robiły się tam grube jak balony.
Barbara otrzymała partyjne zadania i kazano jej tępić Pisdusiów w swoim najbliższym otoczeniu. A nic tak dobrze nie zaprawia do boju, jak dobrej jakości kokaina. Ale dzisiaj miała już wolne i chciała odpocząć od pracy. Z błogim uśmiechem na ustach połknęła kostkę cukru nasączoną najlepszym LSD w tej części kraju. Odlot był natychmiastowy, iście królewski. Rajskie widoki przed oczami, kolorowy piękny świat pełen dobroci i miłości. Pocałowała Adasia, a potem opadła na kanapę. Chyba kochała Adama Borowika, ale on miał zasady, kobiet po LSD nie bzykał.
Dryńń…! Znowu dało się słyszeć długie dryńń…! Wwiercało się do środka głowy. Przestańcie ! Złapała się za głowę. Co za huk ! Całe jej ciało ważyło chyba teraz ze sto kilo. Poderwała się z kanapy ostatnim wysiłkiem woli i zaraz runęła kolanami na podłogę. Na czworakach więc podreptała w kierunku dzwonka. Niczym zamroczona tłusta kocica sięgnęła po telefon leżący na kawowym stoliku, ale to nie telefon dzwonił. Więc co tak głośno dzwoniło ? Posuwała się dalej w kierunku drzwi, potem z wielkim trudem trzymając się ściany powolutku stanęła na nogi. Sięgnęła po domofon. „Tak, słucham?... Pan jak? Może pan powtórzyć nazwisko?... Aha, Kuba, wejdź”. Obróciła się i plecami oparła o ścianę. Teraz musiała z powrotem wrócić na kanapę.
Chłopak wszedł pełną gębą, pewny siebie w każdym ruchu, trochę przy tym kiwał się na boki. Od razu rzucał się w oczy jego wielki tors, płaski brzuch zwężający się ku biodrom i odstające ręce. Paker. Miał na sobie luźne spodnie kupione zapewne w którejś z sieciówek, które nie dawały wglądu w wielkość sternika. Barbara będąc na haju zawyła z zachwytu na widok młodego, wysportowanego ciała.

-  Wchodź do środka ! - wskazała ręką na salon, duży pokój połączony z przedpokojem i kuchnią. Jakimś cudem udało się Barbarze podejść do sprzętu grającego. Cały czas opierała się o ścianę jedną ręką, drugą znalazła odpowiedni przycisk, a z głośników zadudniła RMF-ka. Odepchnęła się od ściany, machnęła ręką na Kubę i opierając się na jego ramieniu poprowadziła go tanecznym krokiem wprost na kanapę. Łatwiej się szło tanecznym krokiem, ale nie wiedziała dlaczego.
- Kubuś siadaj. No proszę tutaj, koło mnie, - ręką gładziła kanapę po jej prawej stronie.
Kubuś był przystojnym brunetem o pociągłej twarzy, o czarnych i błyszczących oczach. Widział co jest grane, liczył na działkę, też lubił coś wciągnąć, był ze Śródmieścia, na dzielni znany jako Desperado.
- Chodź do mnie mój brunecie wieczorową porą. - wyszeptała. Barbarze zupełnie już puściły hamulce.
- Masz coś ciekawego ? - zapytał ostrożnie.
- Mam coś dobrego. - pokazała palcem na cukiernicę z kilkoma kostkami cukru. - Jedna kostka jest dla ciebie.
Kuba sięgnął po cukier, który po chwili miodnie rozpuścił mu się w ustach. Fala euforii przyszła natychmiast. Czy był w raju ? A obok niego siedziała piękna, młoda laska z dużymi balonami ? I jak ładnie się uśmiechała.
Wpiła się w jego młode usta. Zerwała z młodego mężczyzny cienką skórzaną kurtkę. Desperado miał na sobie rubinową koszulę bez normalnego kołnierzyka, a z czymś przypominającym koloratkę. Obecnie szczyt mody. Lans niesamowity. Najbardziej lanserska młodzież chodziła na dyskoteki w biskupich odcieniach czerwonego. To był szczyt elegancji. Szał masakryczny, jak mówiło się w modnych kręgach miejskich.
- Chodź do mnie złociutki -  Basia powtarzała, choć młody Kubuś już na niej leżał i spijał jej słowa wprost z ust.
- Tylko się nie zakochaj, - szeptała. Tylko się nie zakochaj, szeptała, kiedy w nią wchodził z młodzieńczą energią i wielkim zapałem.
Kuba nic nie widział, nic nie słyszał w erotycznym amoku, chciał tylko wchodzić i wchodzić, coraz mocniej wchodzić i wychodzić.
- Taak ! Taak ! Kubuś. - charczała Basia. Orgazm miała potężny, oboje szczytowali wygięci w Łuk Erosa mocno drgając przy tym. W końcu opadli na siebie niby z raju spadli. Byli parą w pięknym uniesieniu i zjednoczeniu. Każdy może teraz słusznie i mądrze zazdrościć bell dolce vita amore. To nie zdarza się co dzień, a może nigdy nawet.
Basia wepchnęła do ust nowego kochanka jeszcze jedną kostkę cukru. Leżeli i głaskali się, nie minął kwadrans, a znowu się pieścili, on ugniatał jej jędrne piersi, ona pracowała nad jego małym i znowu zagrał seks, LSD jeszcze bardziej, byli w raju. Można się teraz odwołać do osobistych doświadczeń i mieć wyobrażenie o ekstazie aniołów przy obliczu samego niezmierzonego Boga. Szczytowanie było kaskadą piękna i niewyobrażalnych miłości do siebie samych i do ludzi na całym świecie. Podczas orgazmu oboje nabrali głębokiego przekonania, że świat potrzebuje ich miłości i że oni tak mocno ukochali świat, że stali się sprawczą siłą czegoś bardzo ważnego. I że świat przychodzi do nich ze swoją miłością. Kuba drgał i drgał za każdym razem i coraz bardziej sztywniał i kiedy wypluwał z siebie energię świata, istotę materii, czuł jednocześnie wielki ból i wielką ulgę, oddawał swoją miłość i jednocześnie coś zyskiwał. Basia podrywała się do góry i zastygała na chwil parę, jakby duch z niej uchodził. Kiedy ponownie opadli na siebie nie byli pewni czy są jeszcze ludźmi, może już aniołami, a nie zwykłymi zjadaczami podsuszanej krakowskiej.




W kierunku południowo-zachodnim, po drugiej stronie Groty Matki Bożej z Lourdes możemy odkryć dwie większe fontanny przedstawiające syreny. (…)
Watykan, Alexander Smoltczyk, Warszawa, 2010, s.43.

Powiada Walentyn, że w wizji oglądał nowo narodzone Dziecko. Zapytał je: Kim jesteś ? Dziecko odpowiedziało: Jestem Logosem. (…)
Walentyn wskazuje na podstawy kosmosu: głębinę, łono matczyne, boskie dziecko. (…)
Dialog wizjonera z Dzieckiem był wprowadzeniem do ezoterycznego mitu Walentyna. Dzieło powstałe z objawienia, które to objawienie powierza wizjonerowi Dziecię Boże.
Gilles Quispel, Gnoza, Warszawa, 1988, s.130-132.

 
                         Rzym to potęga. Potęga ! Wykrzyknął Jerzy, kiedy ujrzał przeogromny Plac Świętego Piotra. I kopułę Bazyliki, która sprawiała niezwykłe wrażenie. Musiał wejść na jej szczyt, żeby obejrzeć panoramę miasta. Przemierzył cały plac, zrobił kilka obrotów. Czuł się niezwykle wzniośle. Poszedł w kierunku kolorowej kolejki turystów. Ogonek poruszał się dość szybko. Zapłacił pięć euro za bilet i szerokimi schodami mozolnie wdrapywał się kolistym ruchem wyżej i coraz wyżej, ale schody chyba nie miały zamiaru się skończyć. Z przyśpieszonym pulsem, który odczuwał nawet w skroniach w końcu znalazł się na wąskim tarasie widokowym. Zrobił trochę zdjęć od strony zachodniej, gdzie rozciągał się Watykan. Pięknie tu było i wzniośle. Tak sobie wyobrażał antyk. I był tutaj, aż musiał się uszczypnąć, bo z wrażenia znieruchomiał i niczym jeden z posągów spoglądał na Wieczne Miasto.

Stał zapatrzony na panoramę zabytków urzeczony pomnikami kultury i przyszli mu na myśl Łowcy. Ciekawe co teraz porabiali ? Był tego ciekaw i poczuł do Łowców jakiś rodzaj współczucia. Rzym był przeuroczy i przeogromny. Czuł potęgę wiecznej metropolii i chłonął to coś, czego skrawek miał już w sobie. Jak to się mogło stać, że ma tyle myśli na raz, wrażeń i obrazów i że tego doświadcza, Jerzy K., przybysz z głębokiej prowincji ukrytej przed światem za gęstymi borami, jeziorami i bagnami, gdzie nie zaglądają satelity. Łowcy gnili w sklepowym barze Tesco z widokiem na dwie stacje benzynowe. Straszne było to ich prowincjonalne życie, zmarnowane, marne życie. Ale dobrze, że ich tutaj nie było, radował się. Jerzy wiedział, że jednym słowem nie da się opisać czyjegoś całego życia z jego barwami i cieniami, więc dał sobie spokój z osądzaniem życia na prowincji. To przecież nie ich wina, że są tacy obrzydliwi. Chciał cieszyć się życiem, mógł teraz odlecieć, do woli nacieszyć się pobytem w Rzymie i zostawić za sobą ciemne, zimne i beznadziejne Suwałki.
Odlot Jerzego był długi, szeroki i zarazem daleki. Może za sprawą winiarni, którą napotkał po drodze i jak przystało na samotnego wilka wszedł na dobre włoskie wino. Zamówił najtańsze wino. Winiarka widząc, że turysta jest z Polski, bo o urodzie Karola Wojtyły, oświadczyła uroczystym głosem, że drogiemu Polakowi nie da się całować ze słabym winem i w cenie najtańszego podała bardzo dobre i mocne wino. Jerzy dość szybko wypił całą butelkę i wyraźnie poweselał, filuternie spoglądał na winiarkę, jej pupę i długie seksowne nogi młodej czterdziestoletniej kobiety. Włoszka odwzajemniała nie tylko spojrzenia, ale i erotycznym balansowaniem ciała dawała odpowiednie znaki. Przyniosła drugą butelkę i szepnęła Jerzemu do ucha, że na koszt lokalu. Podniecony chwycił dłonią za jej łydkę czy udo, a twarzą przywarł do krągłych piersi winiarki. Objęła rękoma Jerzego głowę i delikatnie odciągnęła ją od swojego gorącego ciała i pocałowała w usta, a potem wcisnęła swoje palce do buzi mężczyzny.
- Zaraz zamknę restaurację, jestem Carla.- powiedziała, kiedy wyciągnęła palce z buzi Jerzego i uśmiechnęła się do niego. I było już pozamiatane.
- Giorgio. - ledwie wyszeptał.
Jerzy nie panował już nad małym, który rozrywał spodnie. Od zajść nad Wigrami minęło trochę czasu. Co się działo później każdy sam musi sobie wyobrazić, bowiem mi nie wypada ze szczegółami opowiadać o czyichś podbojach seksualnych, wybaczcie, ale jestem trochę staroświecki i choć może niekonserwatywny, chciałbym zachować pewne rzeczy tylko dla siebie, więc nie napiszę o rozkoszy bycia w tej pani, no proszę, dajcie spokój.
O dziwo to nie Jerzy zapłacił za wino, ale Carla, bo rano znalazł w kieszeni spodni całe 200 euro. O nic nie pytając szybko się ubrał i zszedł po krętych schodach na dół, gdzie Carla przywitała Giorgia serdecznym uśmiechem i pomachała dłonią. Jerzy odwzajemnił serdeczne powitanie, ucałował Carle w usta i wyszedł z winiarni. Zalało go włoskie słońce. Dawno już nie widział tak mocnego blasku i jasnego światła. Światło było piękne.
Miał przy sobie trochę gotówki, zaszedł więc do pobliskiego bistro na małą kawę i zastanowił się ile czasu spędzić może w Rzymie. Razem z oszczędnościami dysponował ledwo trzystu euro. Przy tutejszych cenach to było tyle co nic, kieszonkowe na kawę i słodkiego rogalika. W internecie znalazł w tanim hostelu łóżko za 10 euro, ale doliczając zakupy spożywcze kasy starczy na tydzień, może parę dni więcej. A co później ? Co będzie potem ? Czuł ciężar na duszy, bo musiał obmyślić jakiś plan, żeby za siedem dni nie znaleźć się pośród bezdomnych. Powrót do kraju nie wchodził w grę. W Suwałkach został uznany za niebezpiecznego terrorystę. Wrócić do Polski w praktyce oznaczało dać się poszatkować na szarą pulpę bezładnie wymieszanych ze sobą miliardów atomów.  Ale wczorajsza przygoda nasunęła Polakowi pewną zbawienną myśl, miał pomysł jak przetrwać w Rzymie pierwsze tygodnie, zanim stanie na nogi. Zanim nie znajdzie pracy i nieco okrzepnie. Przemoże się więc i zdobędzie na potrzebną odwagę.

A tymczasem podziwiał sobie przez wielkie okna bistra historię, architekturę i przechodniów tonących w rzymskim świetle. Uwieczniał w pamięci te widoki z nadzieją, że każda taka próba ma jednak sens, bo gdyby nie miała sensu, to i życie byłoby pozbawione sensu. Wszechobecne ciepłe światło szybko rozpędziło przygnębienie Jerzego i przyniosło ze sobą radość życia. Chciało się żyć ! Cieszył się całym sobą, że może tu być i robić zdjęcia. Bywa, że człowieka niewiele spotyka dobrego, ale zdjęcia to jedno z tych dobrych rzeczy. Nie był człowiekiem bez właściwości, ani takim z targowiska próżności, o nie ! Bliżej mu było do mistyków i zachwytu nad narodzonym w sobie Bożym Dziecku. Kolega chodził w szkole podstawowej do Oazy i mówił, że wszyscy tam byli Dziećmi  Bożymi. Kawce utkwiło to w pamięci. I jak bardzo pasowało do Rzymu. Do Rzymu wielkiego, a nie w rodzaju miasta upadłego Balzaka z powieści Jaszczur. I nie w rodzaju dziwkarskiego miasta ze współczesnego Jaszczura Sławomira Shutego. Obie lektury były zacne i obie powinny wejść do kanonu szkolnego jako przykłady negatywne. Proszę młodzieży, tak nie warto ani myśleć, ani postępować, głosiliby nauczyciele mający w rękach dobre i odpowiednie narzędzia. Kowalski ?! Chcesz być taki jak bohater Balzaka ? Jak postać ze Shutego ? Skończysz tak jak oni ! Krzyczałby zdenerwowany nauczyciel, który przyłapał ucznia na piciu piwa na terenie szkoły  i paleniu szlugów w ubikacji. Uczniowie rozważaliby kim chcą zostać w przyszłości. Porządnymi ludźmi, ale bez kasy takimi jak ich wołający na puszczy nauczyciele czy jednak może bogatymi, zamożnymi ludźmi, którzy perfumami muszą zabijać smród gówna, w którym brodzą po pas ? Pluralizm poglądów demokratycznych krajów pociągał za sobą prawdziwą politeję i proponował rozsądny wybór.

Jerzy cieszył się, że oderwał się nie tylko od swojego miasteczka, ale i od kraju, od polskiej polityki, polskiego piekła, od wiecznego użerania się o prawdę. Niech żyją podróże! Zakrzyknął bezwiednie, a kilka osób w bistro uważnie spojrzało na czterdziestolatka, któremu już nie wypadało okazywać entuzjazmu w tak bardzo bezpośredni sposób. Kawiarniane towarzystwo zaraz powróciło do swoich jestestw osobnych, bądź jestestw swoich znajomych. Polskie słowo jestestwo na oddanie słowa tu-bycia, sposobu bycia w świecie. Bytowania ? Bytowanie mogło również dotyczyć bytu. A bycie w Rzymie było byciem po prostu, odczuwaniem zmysłowych wrażeń, przebywaniem głową w chmurach, oderwaniem od kłopotów w rodzinnym mieście. Nikt tutaj w Rzymie Jerzego nie ścigał. Łowców się nie spodziewał, chyba że zaplątanych, błąkających się pośród milionów turystów przybyłych do Włoch z całego świata. Dopił kawę i wyszedł z bistra. 
Giorgio uzmysłowił sobie nagle, że od zawsze poszukiwał duchowych wrażeń, że to ich strasznie wypatrywał i potrzebował, bez nich czułby się zagubiony w wielkim mieście. I pokazało się światło przed oczyma Jerzego duszy, Fiat lux, ono Jerzym pokierowało i wskazało kierunek, pchało w objęcia pięknych, seksownych kobiet. Wyciągnął z plecaka aparat fotograficzny. Zdjęcia same się robiły, Rzym był miejscem nieoczywistym, natomiast Polskę Kawka chciał na dobre zostawić za sobą, oderwać się od niej, odpocząć od Polaków, których Boża Opatrzność sprowadziła na ziemię tamtą o tamtejszym jestestwie i kuchni polskiej w sosie własnym.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz