piątek, 3 lipca 2015

Dziecię boże, ( odcinek 18).


                 Samolot Barbary podchodził do lądowania z ostrym piskiem powietrza. Nasza bohaterka odłożyła książkę Kundery, zapięła pasy, zerknęła na sąsiada obok, wyglądał na wypoczętego. Już miała faceta zapytać, czy teraz już tylko limuzyna i szampan, ale dała sobie spokój, nie wypada dorosłej kobiecie molestować mężczyzny. Niech sam siebie molestuje, uśmiechnęła się pod nosem. Kiedyś, dawno temu, jeszcze w harcerstwie, była z niej niezła chichotka, ale teraz daleko od kraju, po raz pierwszy poczuła się uwolniona od polskości, od tej kuli u nogi i dawne zapomniane wspomnienia, młode lata wychynęły skądś i przypomniały się z podwójną mocą. Nie pamiętała dokładnie co do słowa jak o tej kuli u nogi pisał w Argentynie Gombrowicz w Dziennikach, ale niewątpliwie znalazła się w podobnej sytuacji.

       Przez okno wyraźnie już widziała zbliżające się lotnisko O`Hare, które leżało na terenie miasta, a nie gdzieś na peryferiach, musiało być więc dość stare, skoro Chicago wchłonęło je i potraktowało niczym zwyczajny, choć niezwykle ogromny dworzec kolejowy. W końcu samolot wyraźnie dotknął kołami płyty lotniska, by miękko posadzić swoją wielką dupę na amerykańskiej ziemi. Później wszystko działo się jak w przyśpieszonym tempie, odprawa, odebranie bagaży, ruchome płaskie schody w pięknych, kolorowych wnętrzach, przypominających styl Art Deco, dalej droga przez tłum podróżnych w niesamowicie długiej i jasnej, wielkiej jak hangar hali mieniącej się kolorami flag z całego świata. Przedarła się do taksówek i tylko pobieżne rozglądając się wokół wsiadła do żółtej taksówki. Poprosiła taksówkarza, żeby zawiózł ją do Ośrodka Polonijnego pod adresem 230 Michigan Ave.

       Taksówka nie grzeszyła czystością, widać że właściciel podchodził dość indywidualnie do podstawowych zasad higieny. Co jednak nie zraziło Barbary, ponieważ sama również była indywidualnością i ceniła indywidualistów. Niesamowicie wygląda to miasto, myślała Barbara, kiedy mknęła głównymi alejami Chicago. W radiu leciał jakiś nieznany jej amerykański rock, kierowca nie wyglądał na imigranta, zagadnęła więc zupełnie bez oporu młodego mężczyznę koło trzydziestki.

- Zawsze jest tutaj taka ładna pogoda ?
- Every day ! - powiedział z uśmiechem na twarzy młody Amerykanin.
- Niesamowite miasto – powiedziała z przekonaniem.
- Pierwszy raz w Chicago ?
- Yes, first time. W USA również.
- Dobry wybór na pierwszy raz, gratuluję. - taksówkarz powiedział to zupełnie serio, z powagą w głosie. Aż jej dech zaparło w piersi. Czuła, że tylko tak dalej, a wysiądzie z samochodu oszołomiona. 

      Taksówka zawiozła ją pod olbrzymi drapacz chmur, okazał się trochę podobny do Pałacu Kultury i Nauki w Warszawie, ale właściwie, raczej wyglądał dokładnie tak samo jak ten z filmu Blues Brothers. Wydawało się jej, że stoi pod kosmicznym gigantem, na pewno nie zrodzonym z rąk ludzkich, bo taki ogrom, ta moc, ta siła przerastała ludzkie możliwości. Chyba że, wszystkie warszawskie drapacze chmur razem wzięte, PKiN, Marriott, Daewoo, czyli Warsaw Trade Tower, Plus, wygięty apartamentowiec Złota 44, według projektu Daniela Libeskinda, a który ma więcej pięter, niż Pałac Kultury, bo aż 52 ! Rondo 1, Inter Continental, Warsaw Financial Center, Cosmopolitan, Oxford Tower, zlepione i postawione jeden na drugim chyba dopiero, może, wtedy, oddałyby wielkość wysokościowca, w którym na czterdziestym piętrze mieścił się Ośrodek Polonijny. Barbara wciąż była zachwycona i podniecona jak jasna cholera. Zadarła do góry głowę i wyszeptała do samej siebie: Beautiful. Jakie to piękne wszystko. Rany koguta, ale wielki. Niczym ogromny fallus pieszczący chmury, ale też i straszny, przerażający. Jaka kobieta nie bałaby się wziąć w siebie takiego lingama ? Myśl o seksie analnym z czymś takim mogła pozbawiać przytomności, kobiety zemdlone padały na płyty chodnikowe, słały się jak ścięte róże, choć przecież z natury były twarde i ostre. Barbara przemogła się i raźnym krokiem przebyła odległość do wielkich, obrotowych drzwi, prowadzących do trzewi tego potwora. W środku panował półmrok, atmosfera przypominała urok i czar kawiarni, szumiały pędzące windy, których tak na oko było kilkadziesiąt. Wybrała pierwszą lepszą z brzegu, wsiadła i nacisnęła kwadratowy przycisk z numerem czterdzieści, drzwi momentalnie się zamknęły, a winda ruszyła, jakby miała przyśpieszenie sportowego wozu, aż ciary przeszły po jej całym ciele i jeszcze moment, aby się posikała. Kiedy drzwi szybko i bezszelestnie się rozsunęły, Barbara z otwartymi ustami, jak ryba wyjęta z wody, łapała powietrze. 

                      
                      Marian Gary Inglot szefował Chicagowskiemu Ośrodkowi Polonijnemu od dziesięciu lat. Jako prezes tak ważnej i dużej instytucji, poznał wielu wpływowych Polaków w całych Stanach Zjednoczonych, zaprzyjaźnił się z kilkoma senatorami United States i był zakumplowany z burmistrzem Chicago. Miał czas dla każdego, nawet jeśli to był prezydent małego miasteczka. Był niedużym, korpulentnym mężczyzną, łysiejącym od czubka głowy i od dawna noszącym okulary. Próbował kilka lat temu przestawić się na szkła kontaktowe, ale okazały się zbyt kłopotliwe, powodowały ciągłe zapalenie spojówek, nie mógł czytać z ekranu, być może zbyt dużo czytał, sztuczne światło nie służyło oczom uzbrojonym w szkła kontaktowe. Pozostał więc przy tradycyjnych, grubych okularach, mimo że miał sporą plusową wadę wzroku i nic nie widział z bliska. Nawet drogie szkła mineralne były za grube i zbyt ciężkie dla jego niedużego nosa. Nagle w jego wielkim i jasnym gabinecie na czterdziestym piętrze zrobił się mocny przeciąg i luźne kartki na masywnym biurku poszybowały we wszystkich możliwych kierunkach. Zaklął siarczyście: Fuck ! Fuck ! Te pieprzone uroki urzędowania w drapaczu chmur, pierdolone przeciągi, człowiek ma wrażenie, że wszystko się posypuje i zaraz w cholerę się zwali. Podszedł szybko do ogromnych okien i włączył specjalny mechanizm, które je zamknął. Sprytna sztuczka, wystarczyło tylko nacisnąć pstryczek do góry, żeby zamknąć, lub do dołu, żeby otworzyć okna, taki sam jaki służył do otwierania i zamykania szyb w samochodach. Takie wynalazki utwierdzały go w przekonaniu, że mieszka w wielkim kraju, mimo że nie urodził się w USA, a przybył do Chicago z rodzicami dopiero w wieku szkolnym. Miał wtedy zaledwie dziesięć lat. W Polsce szalał wówczas PRL, był rok 1965-ty, gomułkowska bieda, kompletna beznadzieja gospodarcza. Jego rodzice nigdy się nie wychylali, nie brali udziału w strajkach, w domu nie było żadnej bibuły i nie słuchało się Radia Wolna Europy. Rodzina nie figurowała w kartotekach bezpieki, więc wszyscy dostali paszporty dla siebie i jego, małego Marianka. Tłumaczyli, że chcą zwiedzić zaprzyjaźnione kraje demokracji ludowych, Czechy i Węgry, a może nawet NRD. Na pytanie dlaczego nie zamierzają odwiedzić krajów Radzieckich Republik Socjalistycznych, odpowiadali wymijająco, że jeszcze nie są gotowi na taką podróż. Bez przeszkód otrzymali paszporty i wtedy przystąpili do realizacji planu. Sprzedali mieszkanie, małego fiata, spieniężyli radziecką pralkę, radziecki telewizor Rubin, radziecką lodówkę i nic nikomu nie mówiąc, nawet bliskiej rodzinie, wyjechali latem na wycieczkę do NRD. Nie łatwo było znaleźć kogoś, kto przeprowadzał przez tunel, w końcu, po wielu zabiegach, nie zawsze jasnych dla małego Marianka i za sporą opłatą, rodzice dostali kontakt do Helmuta z Berlina Wschodniego. Z jednego z mieszkań na którymś z berlińskich blokowisk miał wyruszyć kondukt żałobny na cmentarz. Helmut, postawny, wysoki mężczyzna, ciemny blondyn, wręcz stereotypowy Niemiec, a nie jakiś nietypowy, chudy i niski brunet jak Hitler czy Himmler, zaprowadził ich do tego mieszkania na czwartym piętrze. Matce dał czarną zasłonkę na kapelusz, Mariankowi i jego ojcu wręczył cienkie, czarne płaszcze w odpowiednim rozmiarze. Po czym kazał im czekać na siebie na cmentarzu w pobliżu grobu. To był stary cmentarz w dzielnicy Pankow. Szybko uporano się z ceremonią pogrzebową, kiedy trumnę spuszczono już do ziemi i zaczęto zasypywać ziemią, podszedł do nich Helmut w czarnej kurtce i kazał iść za sobą. Przeszli za nim kawałek i wtedy Niemiec się zatrzymał przy jakimś pomniku, nieznacznie się rozglądał, potem dał ręką znać: Come hier ! I błyskawicznie się schylił i z wysiłkiem odciągnął jedną z granitowych klap zwyczajnego grobowca. Znowu dał ręką znać: Come hier ! Gary już nie pamiętał dobrze jak wszedł do grobu i jak wyglądał tunel. Na pewno nie było w nim światła i prowadził ich Helmut z mocną latarką, kazał im złapać się za ręce i mocno trzymać. Przejście pod ziemią nie trwało jakoś długo, rodzice i Helmut musieli iść zgięci, ale on, mały Marianek mógł się swobodnie poruszać i wcale się nie bał. I tak całą rodziną znaleźli się po zachodniej stronie Berlina. Potem już było łatwiej, wystąpili o azyl polityczny, dostali pomoc finansową i po roku wyjechali do Kanady. Z Kanady przedostali się do Chicago i tutaj osiedli na stałe. Mały Marian w tym czasie zdążył nauczyć się mówić po niemiecku, szybko również złapał angielski. Rodzicom pomogła organizacja polonijna, mama sprzedawała w antykwariacie różne starocie, a tata znalazł pracę w polskiej gazecie. Starczyło na college, a że Marian był zdolnym dzieckiem i miał bardzo dobre wyniki, dostał stypendium na Uniwersytecie Chicagowskim i został asystentem Wayne`a Bootha. Dzięki Wayne`owi zrobił karierę, dorobił się majątku i miał nadzieję, że tak już zostanie, że do końca będzie pchał ten polonijny wózek. Podrapał się po czole i otworzył drzwi, za biurkiem siedziała sekretarka i coś łomotała w klawisze.
- Pani Krystyno, spodziewam się teraz wizyty pani Żygoń z Polski, jak wejdzie, proszę ją prosić od razu do mnie, a potem przynieść kawę.
- Jak jej na imię ?
- Barbara.
- Oh, jakie ładne imię. - Sekretarka była szczerze zaabsorbowana. - Gary! A skąd dokładnie jest ta pani ?
- Ogh! Już nie pamiętam, z …., zaraz, zaraz, poczekaj, mam ! Jest z Człuchowa.
- Człuchowa, Człuchowa – powtórzyła pani Krystyna. - Widać było, że zastanawia się intensywnie. - Gary, a to nie jest to miasteczko, w którym mieszka ten Jasnowidz z Człuchowa, co był u nas trzy lata temu ?
- Yes ! Trafiłaś w punkt. Jasne, już pamiętam, dzięki za informację, może się przyda podczas rozmowy. - Gary rzucił ciepły uśmiech i wrócił do gabinetu. Miał do napisania kilka prywatnych e-maili do sponsorów ośrodka, Polaków z trzeciego pokolenia mieszkającego w Stanach. Dbanie o korzenie wśród ludzi bogatych lub co najmniej zamożnych było czymś normalnym i na porządku dziennym. Kto nigdy nie mieszkał w kotle wypełnionym po brzegi narodowościami z całego świata, nie rozumie jak ważne jest kultywowanie przodków, swoich początków na Nowej Ziemi. Bogaci, zamożni Amerykanie pragnęli mieć swój rodowód, starzy i młodzi, niezależnie od tego czy pochodzili od Polaków czy Niemców, mogli to być nawet Rosjanie czy Ukraińcy, liczył się bowiem prawdziwy korzeń, a im starszy, tym lepszy. Czarni bogaci Amerykanie doszukiwali się swoich korzeni w Afryce, broń Boże w niewolnikach. Bogaci potomkowie Indian, którzy dorobili się na kasynach gry, chcieli widzieć siebie jako rdzennych mieszkańców całej Ameryki, co wszystkim wydawało się śmieszne. Nie szanowano też Meksykanów, Azjatów również nie. Liczyły się tylko korzenie białych przodków. Ktoś powie, że co to za różnica, czy penis jest biały, czarny, czerwony, żółty ? Ważne, żeby dobrze pracował, a nie wyglądał. Kto ocenia dobry wał po jego kolorze ? A jednak, homoseksualna biała większość widziała cholernie wielką różnicę, dla białych pedałów to była cholernie duża różnica jakiego koloru jest kutas. Biali homoseksualiści z różnej maści lóż wolnomularskich, biali duchowni geje i zarazem wierni różnych kościołów, biali, biseksualni członkowie partii politycznych, senatorowie i kongresmeni, oni wszyscy widzieli zasadniczą różnicę w kolorze swoich fiutów. I właściwie nie ma sensu dociekanie dlaczego tak, a nie inaczej. Odpowiadali że tak, bo tak i bez dyskusji ! Ponoć, kiedy nie można czegoś powiedzieć słowami, należy milczeć. Ładna wymówka dla różnej maści sadystów i psychopatów. Na pytanie dlaczego tak, a nie inaczej mogła odpowiedzieć tylko Natura, która to ponosiła odpowiedzialność za tak bardzo silny pociąg seksualny u ludzi z różnych krajów i z różnych kontynentów. Nie kto inny, ale właśnie Natura rodziła i kształtowała takich, a nie innych ludzi. Wydawało się, że inteligentnym i porządnym ludziom, bardzo zależało na tworzeniu niesprawiedliwych hierarchii wśród kolorów penisów i członków. Nie na tym polega sprawiedliwość, kiedyś czytał Państwo Platona, książkę składającą się z dialogów, którą rozpoczyna Platon od dyskusji greckich adeptów filozofii z Sokratesem na temat czym jest sprawiedliwość. I nie na tym ona polegała. Sprawiedliwość nie dzieli ludzi na swoich i obcych. Na my i oni. Na lepszych i gorszych. Sprawiedliwość każdemu daje równe szanse. Nie dyskryminuje członków ze względu na ich kolor skóry. Pogarda to koszmar, prawda ? Czy ktoś logicznie myśląc, podchodząc do sprawy racjonalnie i obiektywnie, znając antropologię i ludzką kulturę, mając przy tym choć odrobinę poczucia sprawiedliwości i ludzkiego serca dla innych, może mówić, że tylko białe korzenie się liczą w USA, że tylko biali przodkowie są coś warci ? Czy odpowiedź od dawna leżała w rozważaniach Jerzego Stempowskiego w eseju „O współczesnej formacji humanistycznej” ? Zapytajmy kobiet czy rzeczywiście jest jakaś przewaga białego penisa nad czarnym penisem ?! Bo całkiem możliwe, że to wszystko to są jedynie UROJENIA, schizofreniczne UROJENIA nie mające związku z rzeczywistością. Homoseksualiści zapewne mają swoje gusta i swoje zdanie w tej materii, niekoniecznie uważając ten podział, na gorszych i lepszych członków za czyjeś urojenia, ale właśnie za rzeczywistość. Być może, ja to staram się zrozumieć, wyobrażając sobie mój stosunek do seksapilu białych i czarnych kobiet. Niestety, ale po chwili zastanowienia, mówię to dobitnie, po zastanowieniu, że jednak nie potrafię tego zrozumieć. Czy chodzi o to, że homoseksualiści widzą te sprawy inaczej ? I że dla nich kolor ma jednak znaczenie ? A jeśli ma, to czy to znaczy, że całym światem rządzą krypto-pedały ? Krypto-geje ? Krypto-homoseksualiści ? Smutny to wniosek, smutny jak jakiś wielki i straszny kij. Koszmar, prawda ? Masakra jakaś. Ale mimo to, mimo wszystko, jedźmy dalej z tym koksem.

       Garego z zadumy wyrwało pukanie do drzwi.

- Proszę ! - przyjaźnie podniósł głos. 
- Dzień dobry ! - energicznie z szerokim uśmiechem na twarzy wmaszerowała Barbara.
- Witam serdecznie. - Gary wyszedł zza biurka, uścisnął dłoń młodej jeszcze kobiety, jak mu się wydało i pokazał ręką, by usiadła na wysokim fotelu w pobliżu jego biurka. Barbara miała na sobie kostium w jasnym kolorze pastelowym.
- Czekamy na panią od południa, jak minęła podróż ? - uśmiechnął się do niej sympatycznie.
- Całkiem przyjemnie. - Barbara wciąż jeszcze była w szoku, wszystko tu było takie niesamowicie wielkie i nawet prezes CHOP-u wydawał się jakiś taki mały za tym przepastnym biurkiem.
- To cool ! Jak się cieszę, że pani przyjechała ! - Ta sympatyczna kobieta, kiedy się jej teraz bliżej przyjrzał, nie była już wcale taka młoda, hmmm, pewnie niedługo zacznie się sypać, jak i wszystko tutaj wokoło, pomyślał sentymentalnie. Miał tę nostalgię do starych rzeczy, ale bronił się przed nią nogami i rękami.
- Miło mi, przywiozłam dla pana dużego sękacza, jadł już pan kiedyś takie ciasto? - uważnie obserwowała jego reakcję.
- Sękacza ?! - Gary miewał czasami zaniki pamięci. Z opresji wybawiła go sekretarka, która właśnie weszła z kawą w filiżankach z porcelany, kupionej na pchlim targu. Z wyraźną nutą przyjaźni w głosie i gestach zapytała Barbary o Polskę, co słychać w ojczyźnie jej rodziców ? I jak jej się podoba Chicago? Czy miała długi lot ? Jednym słowem bzdety i jeszcze raz bzdety.
- Opowiem pani, jak będą przebiegały jutrzejsze obchody polonijne naszego ośrodka.

      Pomińmy łaskawie, ze względu na czytelnika, owe urzędnicze opisy, czy to godzin, rodzajów przemówień, czy to spotkań, rautów w parkach, wieczornej, uroczystej gali w sali Copernicus Center. Może zacznijmy relację od momentu, kiedy rozmowa dwojga sympatycznych ludzi nieopacznie przeszła na tematy geopolityczne. Zawsze łatwo o taki błąd, ale skoro już do niego doszło, wysłuchajmy dialogu.

- My też nie chcemy umierać za Ukrainę. Pokój i bezpieczeństwo na świecie to trudny temat, ale jak pani może słyszała: Człowiek niedojrzały charakteryzuje się tym, że pragnie umrzeć w wielkim stylu za sprawę, a dojrzały tym, że pragnie dla niej pokornie żyć. - Gary nagle poczuł się cholernie zmęczony. - Może przełożymy rozmowę na ten temat na kiedy indziej?
- Oczywiście, polityka to trudny temat. Wie pan, My w Człuchowie nie żyjemy wielką polityką, oglądamy wiadomości z kraju, ale wie pan, to nie na nasze możliwości. - Spojrzała na niego nieco skromnie, aby dać do zrozumienia, że ona, Barbara z Człuchowa nie porywa się na takie tematy.
- A jaki jest pani, mieszkańców, o ile oczywiście można zapytać – Gary zrobił pauzę - stosunek do Rosji ? Do Rosjan ?
- Ok. - Miała ochotę powiedzieć, żeby się odpierdolił, co on kurwa jest CIA ? Z policji ? Pieprzony prezes Chop-a. Aż sama się zdziwiła swoją nagłą, emocjonalną reakcją, ależ się błyskawicznie zdenerwowała. To pewnie ta długa podróż, ogromne, nowe i obce miasto, próbowała na gorąco sobie wytłumaczyć, co się przed chwilą wydarzyło w jej głowie. Gary patrzył się jej prosto w oczy, chyba czekał aż powie coś więcej. Wyraz twarzy wyraźnie oczekujący. Ale nie mogła wydobyć z siebie słowa, zaschło jej w gardle. Sięgnęła po filiżankę z kawą, na szczęścia na dnie było jeszcze trochę, wchłonęła w siebie zdrowy i mocny czarny płyn. Coś jak z tego filmu „ Kawa i papierosy”, brakowało tylko cygara Garego i cienkiego, długiego papierosika Barbary. Gary uważnie spojrzał na zegarek. 
- Chodźmy coś zjeść,.... tutaj niedaleko znam fajną restaurację !
- Z przyjemnością.

        Gary poprowadził Barbarę do windy tuż przy jego biurze, zjechali na dół w rytmie jazzu. Przeszli przez ruchliwą ulicę, w szumie popiskujących gdzieś w oddali klaksonów i nieustającego w dzień wielkomiejskiego, zduszonego huku, czy może pogwaru.
Restauracja do której weszli, po drodze mijając sklepy i banki mieszczące się w kolosalnych budynkach i drapaczach chmur, których atmosfera przypomniała Barbarze klimat lewej strony Alei Jerozolimskich od Hotelu Polonia po uliczkę prowadzącą w głąb hotelu Marriott, odurzyła dwójkę zgłodniałych towarzyszy wspaniałymi zapachami, na których wspomnienie aż ślinka cieknie. Kelner poprowadził ich do stolika Garego i zaproponował kalifornijskie czerwone wino. Wrócił w okamgnieniu i rozlał wino do wielkich kieliszków. Gary trzymał lewą dłonią swój kielich, a prawą rękę wyciągnął i zaproponował przejście na ty, po czym delikatnie dotknęli się kieliszkami. Jej jeszcze nie tak dawne zdenerwowanie ulotniło się całkowicie, Gary wydawał się teraz miłym, starszym od niej gościem, prezesem olbrzymiego ośrodka z wielkimi wpływami w mieście. Tylko wyjątkowi ludzie mają swój stolik w tak ekskluzywnych restauracjach. Menu, które trzymała obiema dłońmi nie pozostawiało co do tego żadnych wątpliwości, dania główne wahały się pomiędzy stu, a trzystoma dolarami, a mała czarna kosztowała całe dziesięć dolarów. Wino, które piła, warte było dwieście pięćdziesiąt dolarów za butelkę. Miała ochotę na pieczoną gęś, za jedyne sto pięćdziesiąt dolarów, a na przystawkę Gary zamówił mix pieczonych ślimaków z czymś jeszcze, dobrze niezrozumiała, odnalazła na karcie i okazało się, że to była misa owoców morza z małżami i kawałkami homara za pięćset dolarów. Szybko przemnożyła, misa za dwa tysiące złotych. Tyle zarabiali jej urzędnicy w Ratuszu przez miesiąc pracy. Zastanawiała się czy powiedzieć o tym sympatycznemu grubaskowi. 
- Czyta pani może książki ?
- A tak, w samolocie zaczęłam czytać Kunderę, Nieznośną lekkość bytu.
- Aha, Kundera, pisarz podpierający się filozofią – uśmiechnął się ironicznie.
- Nie on jeden, Łelebek przecież też. Byłam kiedyś na spotkaniu z Łelebekiem w Warszawie.
- To pani nie jest z Człuchowa? - wyraźnie się zaciekawił Gary.
- Pochodzę z Człuchowa, ale po studiach w stolicy zamieszkałam w Warszawie i zaczęłam tam pracę, a potem jakoś tak dziwnie, raz pracowałam w Człuchowie, potem znowu w Warszawie, aż w końcu zajęłam się polityką i z ramienia PełO wystartowałam w wyborach na prezydenta Człuchowa.
- Oho ! - Gary aż wykrzyknął. - Raz pani kandydowała ?
- Skąd pan wie ?
- Taka piękna i inteligentna kobieta musiała wygrać za pierwszym razem. - Mimo że Gary nie powiedział tego po to, żeby ją poderwać, komplement podziałał, aż lekko się zarumieniła.
- Człuchowo to małe miasto, nie wszędzie wygrywają zaradne kobiety.
- Ale w Warszawie też rządzi kobieta.
- Może Polacy lubią Warszawianki ? - szeroko się uśmiechnęła, a Gary cicho zarechotał, aż mu się brzuszek zaczął trząść.
- A może lubią Syreny ? - szeroko się uśmiechnął do Barbary.
- Syreny są zdradliwe. - bez przekonania powiedziała Barbara.
- Otóż to ! - Gary podniósł dłoń z wyciągniętym palcem wskazującym.
   
       Barbarę aż zamurowało. Gość przed chwilą komplementuje ją, a po chwili sugeruje, że jest zdradliwą kobietą ?! Aż jej zaszumiało w głowie i chyba kilka zakręciło się, aż utkwiła wzrok w widelcu i przeszło. Szok. W końcu się przemogła i nadziała na widelec dużego, tłustego małża i zdecydowanym ruchem zapchała sobie usta. Bez komentarza !

       Garego zdziwiło, że dojrzałą kobietę zaabsorbowała uwaga o Syrenach. Nie czytała Odysei Homera? No nie, aż śmiać mu się chciało, znała tylko warszawską Syrenkę z mieczem i tarczą w dłoniach ? Jacy ci rodacy z Polski są głupi. Aż ręce opadają, a właściwie widelec z kawałkiem homara. Taki podstawowy brak wiedzy odbiera smak jedzenia. Chciał zapytać o dzieci, ale co tam, pomyślał sobie, udzielę jej lekcji, może przyda się jej podczas najbliższych dni w wielkim mieście.

- Zna pani takie nazwiska jak Dilthey? Gadamer ? Ricoeur ? Rorty ?
- Chyba słyszałam. - Barbara próbowała udać, że gdzieś je słyszała.
- Nie ma czego się wstydzić. Może pani nie wie, przepraszam, Barbara może nie wiesz, ale pracowałem jakiś czas na uniwersytecie i zajmowałem się teorią literatury.
- Aha, rozumiem, no tak, to bardzo daleki temat dla kogoś takiego jak ja, z Człuchowa. W Chicago na uniwersytecie pracowałeś ?
- Tak, The University of Chicago. Te nazwiska są związane z pewnym rodzajem opisywania, interpretowania literatury, a właściwie z całą filozofią dochodzenia do sensu, rozumienia sensu tekstu, również tekstu literackiego. Chodzi o filozofię hermeneutyczną i tradycję hermeneutyczną.
- Chętnie posłucham o tym.
- Proszę bardzo, a więc tak. Dla Wilhelma Diltheya hermeneutyka, jako nauka o rozumieniu sensu, stała się podstawą nauk humanistycznych, przeciwstawionych naukom przyrodniczym, zajmującym się wyjaśnianiem faktów. Według hermeneutyki całe doświadczenie świata jest zapośredniczone przez język, jak pisał Gadamer. Komunikowanie się nie jest tylko oznajmianiem gotowych treści, a świadomość nie jest dana sobie bezpośrednio, lecz mediacyjnie, to znaczy nie jest doskonale wobec siebie samej przejrzysta. Nie istnieje podział na język i opisywaną przezeń „obiektywną” rzeczywistość. Owa rzeczywistość jest zawsze rzeczywistością opowiedzianą, już istniejącą w języku, który wyznacza jej najogólniejsze ramy zjawiania się. Rozum, powiada Gadamer, nie jest przesłanką komunikacji językowej, lecz jej efektem, i dlatego fundamentem hermeneutyki jest rozmowa, dialog, wymiana między Ja i Ty.
- Jakie to mądre, co pan mówi. - Barbara naprawdę jednak czuła senność i zmęczenie długą podróżą.
- Najlepsze zaraz będzie. Hermeneutyka jest postawą filozoficzną, dla której niezapośredniczone przez język poznanie „obiektywne” jest mitem. 
Epistemologia, czyli ogólna teoria poznania, która od Kartezjusza, przez Kanta po Husserla stanowiła w kulturze europejskiej nieodmiennie meta narrację poznawczą gwarantującą pewność wiedzy ! Że możliwe są do skonstruowania ramy, w których osiągnięte rezultaty nie będą już budzić żadnych wątpliwości. Hermeneutyka zrzeka się uprzywilejowanej pozycji wśród wielogłosu kultury, ukazuje arbitralność uniwersalnych roszczeń epistemologii i pokazuje, że wszystkie nasze teorie są efektem praktyk dyskursywnych.

- Oh
- A tak. Hermeneutyka jest antyfundamentalistyczna ! W tradycji hermeneutycznej sens nie istnieje niezależnie od interpretacji, co oznacza, że nie istnieje jedna metoda jego uprawomocnienia.
 - Nie ma jednej prawdy ? Jednej słusznej wykładni ?!
- Nie ma, Barbara. Wynika to z upadku tradycyjnego modelu prawdy opartego na adekwatności myślenia i bytu. Pojawił się model perspektywiczny, w którym prawda zostaje zrelatywizowana do pozycji zajmowanej przez podmiot.
- Punkt widzenia zależy od punktu siedzenia i co z tego wynika ?
- Właśnie ! - Gary był w swoim żywiole. Gestykulował. - Sens nie tkwi – kontynuował – w gotowej postaci w świecie, skąd umysł miałby go wydobywać, ale rodzi się w procesie językowego samorozumienia podmiotu, który nie stoi przed światem, lecz jest w nim zanurzony. Jak powiada Gadamer, językowość ludzkiego doświadczenia świata nie zawiera w sobie uprzedmiotowienia świata. Z tego powodu interpretacja nie jest operacją obiektywnego (przedmiotowego) opisywania sensu, lecz praktyką egzystencjalną przemieniającą życie człowieka.
- Czy chcesz powiedzieć, że w ogóle niemożliwe jest obiektywne opisywanie świata ?
- Nie, taki sposób jest możliwy, ale nie zawsze i nie wszędzie. W naukach ścisłych to ma sens, ale w humanistyce już nie bardzo, przynajmniej takie jest moje zdanie na ten temat.
- No tak, wracamy do Diltheya. - błysnęła inteligencją Barbara.
- Idźmy dalej ! Wielkie dzieła filozofii systematycznej mają charakter konstruktywny, a ich metoda to argumentacja. Wielka filozofia budująca jest reaktywna i posługuje się satyrą, parodią, aforyzmem.
- Nietzsche ?
- Dokładnie, jeszcze Kierkegaard, późny Wittgenstein i późny Heidegger.
Filozofowie budujący wiedzą, że ich dzieło traci sens, gdy wyczerpią się te prądy kulturowe, przeciwko którym występują. Z rozmysłem umieszczają się na obrzeżach. Wielcy filozofowie systematyczni, podobni wielkim naukowcom, tworzą z myślą o wieczności. Filozof budujący jest w tym sensie niszczycielem – nie wybiega myślą poza czas własnego pokolenia i to je chce zbudować. Filozof systematyczny, wliczając do tej grupy Kartezjusza, Kanta, Hegla, Russela, Husserla, dąży do skierowania własnej dyscypliny na bezpieczną ścieżkę nauki. Filozofii budującej zależy, byśmy nie zamykali się na zdziwienie, uczucie, jakie udaje się czasem wzbudzić poetom – oszołomienie, że jest coś nowego pod słońcem, coś co nie jest trafnym przedstawieniem tego, co już jest, coś, czego przynajmniej w tej chwili nie można wyjaśnić i co niełatwo opisać.
- O tak ! Jestem wciąż zdumiona ogromem Chicago. To takie trudne do opisania, do powiedzenia.
- Nie wątpię. Nie ma jakiejś jednej prawdy
- To prawda. Mądry z pana facet.
- O nie! Muszę zaprotestować. – Gary poweselał jeszcze bardziej. - To nasza konwersacja jest mądra.
- Ha ha. Ale z pana sofista.
- Czy to komplement czy przytyk ? - Garemu uśmiech nie schodził z ust.
- Jedno i drugie. Trochę ta rozmowa nasza jest zbyt nowatorska jak na kobietę z prowincji.
- A tam, teraz jesteś w Chicago !
- No tak. - Barbara poczuła sympatię do zabawnego i mądrego Garego.
- A co mi powiesz, kiedy pójdę do hotelu ?
- Musimy odrzucić ideę zgodności tak w odniesieniu do zdań, jak i myśli, a zdania ujmować w ich związku z innymi zdaniami – nie ze światem.
- Ha ha. - Barbara była w wyśmienitym humorze, również za sprawą wypitego wina. Poczuła się jak w domu, choć był to zupełnie inny świat.  
 

2 komentarze: