sobota, 2 stycznia 2016

Dziecię boże ( odcinek 24 ).



Litość bowiem wywołuje niezasłużone nieszczęście, a trwogę nieszczęście kogoś takiego jak my sami. A zatem tragedia powinna przedstawiać pośrednie typy ludzkie wpadające w nieszczęścia spowodowane jakimś błędnym sądem, a nie występkiem czy nieprawością.

Estetyka Arystotelesa, Frederick Copleston, Historia filozofii,                                                               


Jan podtrzymywał mamę jak przedtem, tylko jedną rękę zapuścił w wycięcie jej płaszcza. Ani tego jednak, ani tego, że mama miała rękę w kieszeni spodni Jana, Matzerath nie mógł dojrzeć; był jeszcze daleko w tyle i zawijał właśnie cztery węgorze, które sztauer ogłuszył mu kamieniem, w gazetę znalezioną między głazami mola. (...)

Ręka Jana znika pod sukienką mamy - chwyta tylko zaślepioną namiętność nieszczęśliwej, od pierwszego dnia małżeństwa mamy z Matzerathem wiarołomnej pary, której tutaj, jak przypuszczam, Matzerath posłużył za zobojętniałego fotografa. (...)

Rozmawiali zupełnie się mną nie krępując, a ich słowa potwierdzały to, o czym już dawno wiedziałem: mama i wuj Jan spotykali się niemal co czwartek w wynajętym na koszt Jana pokoju w pensjonacie przy Stolarskiej, aby przez trzy kwadranse być ze sobą sam na sam. (...)

Blaszany bębenek, Gunter Grass, Gdańsk 1999.



              Andrzej meta-Golem pędził przez rozległe trawniki wprost do Buw-u. Duży i wysportowany facet ze spluwą zaczepioną pod marynarką na szaleczkach. Miał ochotę na dużego shota, ale liczyła się przede wszystkim praca, praca to święta rzecz, nie mógł, nie mógł ! Zawieść honoru polskiego oficera, o nie! Miał siłę lwa i osła w jednym, stał się mocarny, zdeterminowany, a zarazem uparty jak japoński optyk pracujący w legendarnej firmie Sigma w samym Tokio. I rzeczywiście, na twarzy Irskiego znać było falowanie podwójnego hologramu, raz króla zwierząt, urodzonego szefa szefów, a za momencik powoli wyłaniał się inny obrazek, który falował powoli, aż rysy wyraźnie przybierały ośli kształt, może nawet dokładnie przypominały ośli pysk, kropka w kropkę. Andrzej miał troszkę za duże uszy, jakby za wysokie, za grube i mięsiste, co też przesądzało sprawę, którą - wyraźnie trzeba to przyznać - spierdolili podwykonawcy. Zdarzają się takie hece z podwykonawcami i dlatego nie miał pretensji do czeskich plastyków, bowiem Czesi, żeby być sobą, muszą, jak to oni, inaczej przecież nie potrafią, muszą więc wylać swoją złośliwość wobec większego, ale ich zdaniem głupszego osobnika, czy to będzie sąsiad z bloku, kolega czy koleżanka z pracy czy ktoś ze strefy Schengen. Andrzej podchodził jednak empatycznie do czeskiej sprawy narodowej i rozumiał Czechów, nie potępiał ich, ani nie osądzał, skoro bowiem zrobili ośle uszy, jak chuj brzydkie, no to trudno, musi się pogodzić z oślimi uszami i żyć z nimi jak Bóg przykazał. Poza tym uważał, tak, tak, właśnie tak, że nie każdy musi lubić Polaka Golema. On wcale nie jest od lubienia, wykonuje tylko swoją robotę, której nie podjąłby się żaden Czech, a tak się akurat składa, że ponownie trzeba bronić Europy Środkowej przed ruski wojskami, którym przewodzi kolejny już psychopata z długiej listy ruskich psychopatycznych wodzów narodu Ruskiego. I ten również zasłużenie trafił na długą listę chorych sadystów ze Wschodu. Czego to też Ci biedni Rosjanie nie mają się ze swoimi carami... Już kiedyś Mickiewicz o tym pisał i dodał do „Dziadów” słynny wiersz „ Do przyjaciół Moskali”. Własną listę ruskich sadystów i psychopatów, tak więc, zrobiło już wiele krajów, pierwsi taką listę zaczęli układać Polacy, a później już samo poszło... No przepraszam, CIA nigdy nie ufało KGB, a teraz FSB i oni świetnie Rosjan rozpracowali. Ale to profesjonalna robota, dzięki wspaniałej agencji NSA. Chwała bohaterom, a świniom rożen ! Ale do tej roboty Czesi za bardzo się nie nadawali. Zamroczeni i uchlani piwem chłeptali mokre cipy niemieckich żon prezesów i przemysłowców, żeby wyżebrać kolejną fabrykę Volkswagena. I wśród Polaków zdarzali się Jankowie, weźmy choćby kochanka Agnes z „Blaszanego bębenka” Guntera Grassa. Ale Janek Polak przynajmniej dał literackiego Nobla Gunterowi, taaaki bohater! A czescy alkoholicy liżą i drżą z rozkoszy dla samej rozkoszy. Jak to się mówi? Sztuka dla sztuki ? Trochę jak Przybyszewski na prowincji z trzema kochankami jednocześnie. Czy tak zachowują się prawdziwi mężczyźni ? Jasne, że nie. Niech Czesi wezmą przykład choćby ze wspomnianego już Jana Brońskiego. Miał kochankę, prawda, nie ukrywał tego, ani on, ani wpisany autor, ani narrator, nawet postacie literackie wiedziały, ale ludzie kochani ?! Janek przynajmniej był zakochany w tej kobiecie. Facet był kochliwy, prawda, ale miał przynajmniej jaja, jak to fachowo się określa, choć może niekoniecznie w stołecznych aglomeracjach, w megapolis, bo te posiadają własne określenia i pojęcia na tak życiodajne jajo – gnostyckie jajo, jakim jest męskie jajo. No więc trudno ! Że on ma ośle uszy... Ale mimo to, był jednak trochę podkurwiony, kiedy wkraczał do BUW-u, a wtedy zieleń tego modernistycznego budynku podziałała nieco kojąco, a panujące pnącza roślinne na zewnątrz i w środku gmachu biblioteki zintegrowały się z systemem nerwowym Andrzeja, zielone tropikalne pnącza weszły w niego bez pytania, poczuł odprężenie i zielono w głowie. Kiedy emocje nieco opadły, Andrzej skierował się kręconymi schodami, takimi z połyskiem nierdzewnej stali, do podziemnej części kompleksu, gdzie mieściła się część rozrywkowa zwana Hula Kulą. Bo i z daleka posłyszał huk zbijanych kręgli, kiedy przechodził obok antykwariatów, księgarenek i kawiarenek i wkrótce wmaszerował do głównej, wielkiej sali z przeróżnymi atrakcjami parasportowymi. Po prawej zobaczył znajomy widok, dziesięć torów do gry w kręgle z ciężkimi, kolorowymi kulami, które puszczane z impetem, aż iskry toczyły po wyślizganych deskach. Przed wejściem na salę, po lewej, były matowe stalowe drzwi, otworzył je cicho i wdarł się do środka niepostrzeżony przez szatniarza. To tutaj w męskim WC przygotował pierwszą zasadzkę. Jednak ktoś był w środku, tak, gdzieś tam na końcu, w ostatnim boksie.

- Mówię ci stary, ale hujowizna !
- Z którą dupą ?
- Z tą wysoką blondyną.
- Jezu, stary ! To ideał przecież.
- Jaki tam kurwa ideał ?! Ideał ?! Ty jej kurwa nie znasz !
- Spokojnie Zbyszek, bo gumka pierdolnie. Spokojnie ciągnij kabla...
- Yhy, hy, hy.
- Dochodzisz myśląc o takich laskach jak ta balonowa blondyna ?
- Nie Kuba. Zaraz rozpierdolę ci dupę... 

            Andrzeja doszło głośne sapanie. Przystanął skonfundowany nad zlewem. Zobaczył w myślach żółwia przebierającego odnóżami, którego ktoś położył pancerzem na środku gorącej pustyni. Co ty byś zrobił ? Wyciągnął rękę po mydło w płynie, nacisnął metalowy przycisk, trochę skapnęło na dłoń, pociągnął do góry wajchę z szarej stali, zmieszał z wodą mydło o konsystencji spermy, rozmydlał i namydlał, wciąż słuchając rypania w dupę dochodzącego raptem z kilku metrów za nim, to nic że za drzwiami, bo te nie dotykały podłogi, ani sufitu, mogłyby być i ze szkła, chociaż nie, szkło lepiej tłumiłoby dźwięki. Kable jedne. Obmył dłonie, osuszył, wtedy do tamtych chyba dotarło, że ktoś jest obok, sapanie ustało, a może... to ten co myślał o blondynie doszedł i już tylko drgał przylgnięty do drugiego i wyciskał z siebie ostatnie coraz mniejsze dawki spermy w dupcię tego, co był zazdrosny o balonową blondynę. Irski skończył osuszanie dłoni, aż poczuł ten pustynny wiatr na sobie, wtedy zdecydował, że żółwia postawi na nogi. Stał tak przy suszarce, twarzą do ściany, nieporuszony. Obruszony ? Nie, skądże, taka praca... Minęła może minuta, skrzypnęły drzwi, Andrzej nie mógł tego widzieć, ale wychyliły się jednocześnie dwie głowy. Niższy otworzył drzwi, a wysoki był tuż za niższym, razem rzucili się do wyjścia, szybko i w pośpiechu. Jeden na drugim, pognali i wyparowali, rąk nie chcieli myć, spoko, Irski był zadowolony, wiedział, że robił wrażenie, te jego muskuły, rozstawione nogi, zastygły jak kamień, szary jak ta ściana przed nim. Ruszył się w końcu i schował w tym samym kiblu, co był ostatni, musiał. Czekał na właściwych gości, nie pederastów. Po pięciu minutach posłyszał ruski jazgot.

- Ble, ble, ble !
- Ble, ble ! - trzasnęły zamykające się, ciężki drzwi z metalu.
- No kurwisza nie budiet, no szto ty dumasz Vadim ?
- A ty zachadił wsegda ? A sjuda ?
- Kuda ?
- Sjuda ! - ktoś mocno pociągnął za klamkę drzwi, za którymi siedział Irski.
- No! Kurwa! Ble, ble, ble...
- Szto nam rabotat ? - po cichu jeden zapytał drugiego. - Obaj ubrani jak do joggingu, w sportowych dresach i najkach, głowy maszynką ufryzowane do skóry, bruneci, twarze o wybitnie ruskich rysach, takie mało finezyjne, nalane, o głęboko ukrytej wrażliwości.
- To szpion, ja... - nie dokończył, bo drzwi poszły w rozpierdol.

          Irski dopadł dwóch ruskich szpionów i łbem o łeb huknął, padli na podłogę łazienki. Otrzepał się i wyszedł. Miał to w małym paluszku, nie cackał się, robił swoje. Miał już pewność, ogon, na którego końcówkę nadepnął, tylko czeka, żeby go dopaść i rozpracować. Musiał zapaść się pod ziemię. Agencja korzystała w takich wypadkach z salonu masażu, który posiadał ukryte pomieszczania dla takich jak on, specjalnych celów, do przechowywania na jakiś czas agentów i szpiegów.

          Teraz już nie będzie musiał sobie odmawiać, zabawi się na całego z masażystkami, czyli najpierw będzie rżnięcie, a potem dopiero masaż. Jak każdy żołnierz lubił po męsku wypierdolić laskę, poczuć tę radość z dominacji, z silnego wytrysku w tyłeczek, a nie żeby jak onanista czerpać satysfakcję z masażu naoliwionego członka, kiedy tak leżysz jak nasmarowana mumia, ze sterczącą pałką i wyglądasz jak mięczak, a nie facet. Zwłaszcza taki Golem jak on, mega facet, 100% mężczyzna domagał się dominacji nad laską, to on miał ją wyruchać, a nie ona jego. I był w tym równie dobry, jak w innych technikach operacyjnych. Nie mógł wiedzieć, że cierpiała na tym jego wrażliwość, głęboko schowana pod masywnym ciałem Golema. Andrzej jeszcze nie odkrył swojej duszy, pneumy, brakowało mu czasu na refleksję nad samym sobą. Zaraz po akcie urodzenia w Parku Naukowym w północno-wschodniej Polsce trafił do Starych Kiejkut, elitarnej szkoły wywiadu i nie miał za wiele chwil na myślenie. Właściwie aż do teraz. Wspinał się stromymi schodkami na Krakowskie Przedmieście z jedną tylko myślą w głowie i silnym podnieceniem w podbrzuszu. Może potem, za jakiś czas znajdzie chwil parę na refleksję i zadumę nad sobą i swoim życiem. Może dozna łaski bożej i odkryje Miłość ?



Roland Barthes

W przyjemności tekstu (1973) Barthes oferuje ostro kontrastujące ujęcie czytania, biorąc pod uwagę tekst modernistyczny, który rozmywa znaczenia w swobodną grę słów. Krytyk – francuski hedonista – stara się rozmontowywać represyjne systemy myślowe nieustannym przesuwaniem i przemieszczaniem języka. 

Czytelnik ma się rozkoszować zwodniczym lotem znaków, prowokacyjnymi rozbłyskami znaczeń, które wynurzają się na chwilę, by zaraz ponownie zatonąć. Ma czuć masochistyczne dreszcze emocji, że sploty słów tego utworu rozbiły i rozproszyły jaźń. Schwytany w żywy taniec języka.
Czytanie bardziej przypomina buduar niż laboratorium. Modernistyczny tekst rozsadza bezpieczną tożsamość kulturową jednostki w jouissance/rozkoszy , która dla Barthes`a jest zarówno błogością lektury, jak i seksualnym orgazmem.

Ten folgujący sobie awangardowy hedonista przedstawia prywatne, aspołeczne, z istoty anarchiczne doświadczenie. 




CHICAGO
   

          Czy dorośli, dojrzali ludzie potrafią jeszcze zdobyć się na inicjację ? Czy możliwa jest inicjacja w wyobraźni? Czy mknąc taksówką przez ulice wielkiego, rozświetlonego Chicago mogą jeszcze doznać wtajemniczenia w niezbadane pole Pleromy ? Czy ich buszowanie w zbożu, naszym ziemskim Kosmosie, może wydać spodziewane ziarna promieniujące boską Światłością ? Ja z Ciebie, Ty we mnie, jak mówią gnostycy. A kluczem do zbawienia, czyli wydobycia boskiej światłości z człowieka jest Miłość. Jednia. Barbara z Bazylem żółtą taksówką jadą właśnie coś zjeść.

- Bazylu...
- Słucham Cię boski diable...
- A niech cię. Przestań. Wiesz Bazylku, daleko ci jeszcze do Mickiewicza, naprawdę...
- W czym jestem gorszy ?
- Weźmiesz mnie w taksówce ? Czy z księdza tylko taki gawędziarz ? Aaa ?
- Co też Basia mówisz... Pragnę cię. - ugniatał jej piersi. Drugą dłonią masował rowerek, wsadził palec w wilgotną dziurkę.
- Nie boisz się Boga ? - wyszeptała w ucho księdza, które namiętnie ugryzła z narastającej rozkoszy, a dłoń Bazyla nie przestawała pracować.
- Nikogo się nie boję.
- Z taką złotą rączką... Rozumiem, mmmm - Barbara uśmiechnęła się szeroko i mlasnęła, wtedy zwarli się wargami i długo, namiętnie penetrowali. A Chicago przelatywało obok zupełnie nieporuszone obecnością pary z Polski.

            Wysiedli przed modnymi trotuarami nad Jeziorem Michigan. Zbliżeni do siebie, żywiołowo rozmawiali. Trochę wprawdzie niewyraźnie było słychać, przeszkadzała bryza wodna, warkot silników dużych jachtów, no i ci pieprzeni D-je, których wszędzie pełno, tak że dopiero, kiedy podeszli bliżej fajnej kafejki, dało się słyszeć, że „teraz co ma się stać już się stało i że razem mogą więcej i że wszystko przed nimi, że na pewno się uda, będą parą, że tak szybko to się wszystko potoczyło, że może za szybko, że jednak nie za szybko, bo co ma się stać i tak się stanie, że świat jest teraz ładniejszy i piękniejszy, że jeszcze bardziej ładny i jeszcze piękniejszy” i takie tam pierwsze rozmowy kochanków.

- Uroczo tutaj, prawda ? - zagadnęła Barbara, kiedy usiedli do romantycznej kolacji przy silnym, ciepłym wietrze, który z porywami wiał znad wielkiego jeziora Michigan.
- Przemiło. - stwierdził rozpromieniony Bazyl. Wydawał się zakochany, a może to długa asceza wywołała szczęście na twarzy księdza. Tak, wydawał się być szczęśliwy. A może dostał strzałą Amora. 
- Czy masz jakiegoś swojego konika ?
Bazyl w pierwszej chwili nie zrozumiał o co Barbara pyta, bo chyba nie o takiego konika. Zresztą skąd mogła wiedzieć, że w seminarium każdy miał swojego konika...
- A... tak, mam. Dociekam uniwersalności pojęcia Logosu.
- A to ciekawe. Znowu mi się trafia filozof. - uśmiechnęła się pod nosem.
- Jestem księdzem. - Bazyl zrobił przepraszającą minę.
- O! Zobacz. - pokazała palcem na reklamę musicalu Jesus Christ Superstar, która była dołączona do menu. - Może pójdziemy razem na ten musical ?
- Brzmi ciekawie. Superstar... to coś dla księży. - ks. Bazyl wyprostował się i coś jakby duma go rozpierała, ale próbował to ukryć.
- Nie jestem tego taka pewna... - szeroko uśmiechnęła się Barbara. - Spójrz na zdjęcia, tutaj, na drugiej stronie. - obróciła plakat. Zdjęcia mówiły same za siebie.
- O cholercia... - ks. Bazyl zrobił zawiedzioną minę.
- Będzie dobrze. - próbowała podnieść na duchu młodego kochanka. - A słuchaj, Bazyl...
- Aha... - ks. Bazyl wciąż wydawał się trochę zasępiony tym co zobaczył.
- Czy u was w Kościele... też się plotkuje? Kto z kim, kiedy i gdzie, opowiada o  aferach, skandalach, wiesz, różne szczegóły takie ?
- A dlaczego nie ? Jak w każdej innej korporacji. - „proszę pani”, chciał dokończyć, ale nie chciał być niemiły.
- No tak, my ludzie spoza jesteśmy trochę onieśmieleni, stąd takie oczywiste pytania, ale... wiesz Bazyl... nie zdradziłbyś jakichś szczegółów, plotek ? - uśmiechnęła się przymilnie. - Chętnie posłuchałabym, bo wiesz, filozofii już mam dosyć. Gary rozgadał się o niej, gadał i gadał, aż brzuszek mu się trząsł ze śmiechu.
- Jasne, dla ciebie Basiu, jak na tacy. Prosto i z mostu. - sięgnął po wodę, którą przed chwilką przyniósł kelner. - A może interesuje cię szczególnie jakaś konkretna tematyka ?
- To tyle tego u was w Kościele jest, że muszę sprecyzować ciekawość ? - Barbara miała w oczach kpiące świetliki.
- Okey. Z naszego podwórka czy zagranicznego ?
- Skoro jesteśmy w Chicago, to niech będzie zagraniczne.
- Przedwczoraj dostałem dość dziwnego e-maila od kolegi z seminarium, który teraz jest właśnie wikarym w Rzymie... w niedużej parafii prowadzonej przez księży Marianów. - ks. Bazyl zrobił długą przerwę, w powietrzu dawało się wyczuć pewne napięcie. - Wierzyć się nie chce ! - w końcu podniósł głos nieco teatralnie.  
- Co takiego się stało ? - Barbara aż podskoczyła na krześle.
- Aż boję się mówić. Jakiś Polak chciał wyrwać młodą zakonnicę z Zakonu Felicjanek.
- Nie do wiary. Coś takiego. - Barbara powiedziała to stonowanym tonem, ale w środku aż kipiała z rozbawienia. Ledwo się powstrzymała, by nie brechnąć na cały  lokal, a przynajmniej w stronę miłego Bazylka.
- I słuchaj Barbara, przeorysza nałożyła na niego anatemę.
- Coś podobnego. - zamrugała.
- Żaden ksiądz nie da już mu żadnych sakramentów !
- Niezwykłe. - dobrze ukrywała wesołość.
- Skąd ty jesteś Barbara ?
- Z północno-wschodniej Polski.
- Tak właśnie skojarzyłem, bo miałem kolegę w seminarium, co też tak trochę zaciągał, pochodził z Augustowa, z Mazur.
- A dlaczego pytasz ?
- Bo ten facet, co chciał wyrwać zakonnicę też jest z twoich stron.
- Jak się nazywa ?! - Barbara nagle spoważniała i cała zesztywniała.
- Jerzy Kawka.
- Ja pierdolę !
- Proszę ? - ks. Bazyl z niedowierzaniem obserwował zmiany zachodzące w psychice kochanki.
- To ten skurwysyn.
- Znasz go ?
- Za dobrze ! A to chujek … ! - ostatnie słowo Barbara porządnie śpiewnie zaciągnęła do góry. - Tam się ulokował i w obiekty uderza... - ks. Bazyl nie wiedział o co chodzi, ale teraz Barbara nagle sposępniała, podchwycił więc jej ostatnie słowa.
- A my uderzmy w puchara. - zaproponował swobodnym tonem, kelner właśnie przyniósł wino.
- Proszę ? - nie było jej do śmiechu, już miała skląć w duchu Bazyla za niewczesny toast, ale przyszło jej nagle coś do głowy.
- Bazyl ?!
- Słucham.
- Mam do ciebie szaloną prośbę. Musisz mi pomóc. Muszę wiedzieć, jaki to dokładnie zakon i wszystko na temat Kawki, co tylko możesz zdobyć na temat Kawki w Rzymie. Gdzie śpi, co je, z kim się spotyka, gdzie pracuje, no wszystko.
- Ale? Kościół nie jest wywiadem, wszystkiego nie wiemy, owszem, oczywiście, spowiadamy, ale wszystkiego nie wiemy...
- Wiecie, wiecie. - pokiwała mu groźnie wskazującym palcem, urzekająco się przy tym uśmiechając, jak to tylko kobiety potrafią.
- Nie wiem co da się zrobić, spróbuję, postaram się, możesz być tego pewna. - ks. Bazyl próbował dostosować się do powagi sytuacji, a tak już polubił ten słynny amerykański luz, a tu znów powaga, przeciągle sapnął. Jakoś nie bardzo chciał pytać o co chodzi z tym Kawką, w ogóle dziwne nazwisko, wymawiało się jak kafka, a kiedyś jak jechał w przepełnionym pociągu, poszedł do Warsu na kawę, a tam ludzi mnóstwo, zwłaszcza studentek, widać było od razu, że większość siedziała w Warsie, bo można było usiąść na plecakach, to byli studenci wracający do domu. I taki duży, łysy cwaniak z Warsu podchodził do każdej z tych młodych studentek i głośno się pytał czy może „kafki” pani sobie życzy ?! A może kawusi sobie pani życzy ?! Miał swoje pięć minut w tym Warsie. Relacja Wrocław-Warszawa, więc Polska Zachodnia, inne życie, inny świat. I teraz mu się tak właśnie przypomniało, kafka mu się przypomniała.
- To fajnie Bazyl. Jesteś w porządku, wiesz, a myślałam, że z ciebie taka ciepła klucha.
- Słucham ? - już chciał powiedzieć, że nie jest żadną ciepłą pizdą, ale w porę się przymknął, nie chciał obrazić kobiety, a tak trochę to mogło wyglądać, miał bowiem te swoje kościelne, samcze przyzwyczajenia. Między kolegami tworzyli inny świat, Another World, w którym kobiety były obce, nie z tego świata i miały takie właśnie i inne jeszcze ciepłe określenia.
- Nic kochany. Kobiety lubią czasami powiedzieć co myślą. A ty nie lubisz ?
- Myślę, że jesteś czarującą kobietą, której trzeba pomóc, a nawet, jeśli trzeba będzie, sam pojadę do tego Rzymu, polecę samolotem z Chicago!
- Oj! Mój drogi, nie rozpędzaj się tak mocno. Jeszcze nie kupiliśmy nawet samochodu. - zachichotała.
- Dolać ci wina ? - dolał i było po butelce. A świat dopiero się zaczynał, a nie kończył. Pijany chyba nie pojedzie po furę, ale ! - Kelner! - zawołał głośno na takiego jednego, co akurat przechodził obok ich stolika.
- Bazyl! Ja nie mogę się upić. Jutro mam przemówienie w Centrum Kopernika, a ty masz być ze mną !
- Okey, kochanie. - pierwszy raz tak do niej się zwrócił i od razu poczuł moc tego słowa, pawie Logosu.
Oj! - pogroziła mu palcem. - Nie za młody jesteś ?
- Tak w ogóle ? Czy dla ciebie ?
- Sama już nie wiem. Też już chyba pijana jestem. To pijemy dalej ?
- Pijemy.

           No i pili, aż świat wokół zaczął wirować, bryza znad jeziora pomieszała się z zapachami kuchni, z tłustymi zapachami smażonych homarów i krabów, z zapachem mocnych ziół wymieszanych z ostrygami i nulami. Przy stoliku tuż za nimi ktoś jadł chyba duży stek, a pięć minut później jakiś samochód trąbił, długo i z przerwami trąbił, potem seria syren i znowu bryza znad jeziora i perfumy Barbary, kiedy nachylała się nad nim i chyba chciała go w końcu pocałować, czekał na to cały wieczór.









„ Rozkwit nauk zapędził człowieka w tunele specjalistycznych dyscyplin. Im większą wiedzę człowiek zdobywał, tym bardziej tracił z oczu i całość świata, i siebie samego, toteż pogrążał się w tym, co Heidegger, uczeń Husserla, określił, w pięknej i magicznej niemal formule, < zapomnieniem o byciu> „.

Milan Kundera „ Sztuka powieści. Esej „.



           Jerzego bolała głowa, po wczorajszym. Już było koło dziesiątej wieczorem, kiedy upił się z Carlą i uprawiali seks do momentu osiągnięcia potrójnego orgazmu. Zupełnie zapomniał, że był jeszcze umówiony z dwiema innymi kobietami. Ale to wczoraj. Dzisiaj po południu miał być w pracowni fotograficznej Louriena, a potem chciał zajrzeć do biblioteki, żeby popracować nad metodyką pracy doktorskiej, której konspekt albo chociaż abstrakt miał zamiar napisać profesorowi Pompeluniemu za tydzień, no może dwa. Naukową inspirację czerpał z „ Prawdy i metody” Gadamera, filozofa hermeneuty, który dociekał sensu literatury i sposobu opisu tego sensu poprzez horyzont zdarzeń historycznych. Wiedzę tajemną warto było analizować poprzez czas historyczny i postrzeganie przestrzeni i czasu przez ówczesnych MAGÓW. - Fausta, Cagliostra, Agrippy, Merlina, hrabiego de Saint-Germaina, Sędziwoja, Jamblicha, Johna Dee, Flamela, Roberta Fludda, Bławatską, Szymona Maga, Maga Abrahama, Platona, Apoloniusza z Tayny, Apulejusza, Eliphasa Levi`ego, C.S. Lewisa, Crowleya, Gurdżijewa, Steinera, Alejandro Jodorowsky`ego, Alberta Wielkiego, Paracelsusa, Rogera Bacona, Alberta Wielkiego, Villanovę, Kajfosza, Castanedę, Jakuba Boehme, Anioła Ślązaka. Wychodził z założenia, że nie sposób powiedzieć czegoś o starodrukach bez uwzględnienia kontekstu historycznego, czasu w którym powstał. Zaprzeczał istnieniu obiektywnego, naukowego opisu jakiejś literatury na rzecz zawsze subiektywnej, nieuchronnie indywidualnej interpretacji, często nawet niekrytycznej, a jedynie opisującej, jednak zwykle dzięki temu coś odkrywającej. Współczesny literaturoznawca od przeszło pół wieku pełnił nadworną funkcję badacza literatury, chociaż do arystokraty było mu daleko, o czym stosowne urzędy państwowe na każdym kroku ten fakt przypominały, a co potwierdzało się w codziennej konsumpcji, zwykle dość ascetycznej, bowiem w restauracji kawę badacz zamawiał do laptopa, a nie do kaczki w pomarańczach bądź do nul i ostryg. Uczciwi inaczej w obecnej epoce zamawiali kaczki bądź ostrygi do seksualnych lasek, ale przecież nie robili tak ludzie porządni. Trochę się to nawzajem miejscami kłóciło i sobie zaprzeczało, paradoksem było, że gangster cieszy się życiem, a poważny naukowiec egzystuje o kawie i plastiku w palcach. No i kolejna sprzeczność i jeszcze jeden paradoks, bowiem skoro stosujemy historyzm, obwarowanie faktami, konkretnym czasem, to dlaczego jednocześnie jesteśmy skazani na subiektywizm w opisie literatury ? Czy inaczej się nie da ? A może horyzont historyczny to tylko pomocne narzędzie i nic więcej ? I nie ma co się zbyt tego czepiać, skoro dzięki takiemu urządzeniu możemy przebyć daleką drogę ?

Być może rację ma Martin Heidegger uważając, że my będąc z tego świata, świat ten również stwarzamy. Historyk literatury od zawsze uchodził za naukowca, w przeciwieństwie do krytyka literackiego, którego polonistyka uniwersytecka nie zalicza właściwie do dzisiaj w poczet poważnych badaczy literatury. Bo jeśli za krytyka uznać pana Barthesa, a tak przecież jest, to rzeczywiście może nam się zrobić słabo i kto wie, czy wtedy słowa nasze puszczane z wiatrem historii nie zawędrują w kierunku dziwek.

          Giorgio przerwał na chwilę swój dość swobodny tok myśli, musiał dopić kawę, może wtedy poczuje się lepiej, a że był człowiekiem wrażliwym, za wszelką cenę chciał uniknąć zakrztuszenia swoją śliną, myślami też. Pił więc w spokoju. Dopił czarny napój, otworzył lodówkę, żeby zrobić sobie kanapkę i zanim cokolwiek pomyślał, spojrzał do wnętrza chłodziarki i powiedział do siebie: Coś takiego !

           Czy uprawnione jest subiektywne czytanie jakiejkolwiek historii ? Otóż tak, jeśli historyzm sprowadzi się do nauki pomocniczej, jednej z wielu innych nauk pomocniczych w opisie tekstu literackiego. I tego Jerzy miał zamiar się trzymać. Do Prawdy, najwłaściwszego opisu chciał dojść poprzez pojęcie Daisen ukute przez Heideggera, a oznaczające bycie człowieka w świecie, jestestwo i zarazem również bycie tekstu literackiego w przestrzeni kulturowej innych tekstów i innych wytworów ludzkiej kultury. Jerzy myślał jeszcze o rozdziale, w którym posłuży się dorobkiem Lacana, jak to zrobił Marek P. Markowski w książce „Czarny nurt” nowatorsko badając dzieła Gombrowicza, mając przecież na półkach  dziesiątki napisanych wcześniej książek o dziele autora Kosmosu. Giorgio chciał dojść istoty wiedzy tajemnej zawartej w literaturze klasycznej, a mianowicie po co i dlaczego została tam umieszczona ? Na te dwa pytania chciał odpowiedzieć, zupełnie pomijając realność bądź brak realności grimuarów, skuteczność czarnej magii, wiarygodność opętań i egzorcyzmów, niezwykłe postacie magów, dowody na istnienie Szatana i upadłego Eona/Demiurga, który miał stworzyć ludzki świat, nie zastanawiając się nad fenomenem Jezusa Chrystusa, bez pytań o to czy jest Bogiem i od kiedy nim jest albo czy jest prorokiem czy może niezwykłym człowiekiem herosem ? Traktował to wszystko jako wytwór ludzkiej świadomości, wyobraźni i wiary, również jednocześnie jako dorobek ogólnoświatowej kultury. Chciał dojść istoty tych wszystkich niezwykłości i wyobrażeń, dotrzeć do fenomenów Husserla, do sensu Gadamera, do horyzontu zdarzeń, nie interesowały go zaś sensualne, ludyczne doznania, takie jak fajerwerki na nocnym niebie, na które co roku patrzyło w oniemieniu mnóstwo ludzi na całej Ziemi, po czym nasyciwszy wzrok szybko powracało do picia alkoholu, tańczenia, jedzenia, bądź uprawiania seksu. Z fajerwerków nic nie wynikało, były źródłem przyjemności, a uczciwie musiał przecież przyznać, że podobne czytanie literatury wprawdzie można uznać za sensowne, zwłaszcza jeśli to są książki o przeszkodach na drodze Miłości, ale Jerzego to nie pociągało. Uczucie mogło manifestować się na różne sposoby, jednak jego zdaniem opisywanie fajerwerków-emocji w literaturze nie przedstawiało większej wartości kulturowej, podobnie jak w filmie, komedii romantycznej, melodramacie, bowiem do opisu Miłości o wiele lepiej nadawał się strukturalizm, który skupiał się na tym, w jaki sposób pisarz bądź reżyser i scenarzysta przedstawiają wyglądy wyobrażeniowe, używając pojęcia Ingardena, a mianowicie w jaki sposób to co wpływa na wyobraźnię czytelnika buduje zarazem narrację, całą opowieść. Mało to jednak odkrywcza metoda naukowa, zupełnie już archaiczna i zarzucona przez badaczy literatury, praktykowana jeszcze przez studentów piszących magisterki na uniwerkach. O narratologii lub przy jej pomocy napisano już tysiące prac, być może ktoś jeszcze może mieć pole do popisu pisząc meta-prace o innych pracach, które już opisały stosy różnych powieści pod takim właśnie kątem. Ale zawsze trzeba mieć na uwadze i to, że być może i taka praca już powstała lub powstaje. I być może odkryć - choć kto wie czy to jest jeszcze możliwe - kilka kolejnych chwytów literackich a`la Szkłowski.

             Giorgio szybko pochłonął kanapkę, wtedy dopiero rozejrzał się po mieszkaniu, zajrzał do salonu, ale Carlii jak zwykle już nie było o tej porze. Chociaż nie... Dwa tygodnie temu nakrył ją rano z jakimś bogatym Amerykaninem, na perskim dywanie w nieładzie leżało w banknotach może z kilka tysięcy dolarów. Wszedł w momencie, kiedy podstarzały, średniej postury Jeff był już w niej. O! Na tej właśnie kanapie to robili, trzeszczała, bo to prawdziwa skóra, kolor tylko ma taki jakiś dziwny niewyraźny, nieokreślony. Carla głośno powtarzała „Jeff” i „Jeff” ! Wycofał się w porę, zanim zdążyli go spostrzec. W pierwszej chwili targnęła nim taka zazdrość, aż zgiął się i przez jakiś czas nie mógł się wyprostować, ciało Jerzego wypowiedziało całkowite posłuszeństwo. Troszkę potrwało, nim udało mu się wyrównać oddech i odejść jak najszybciej i najdalej z tego domu rozpusty. Na zewnątrz szybko ochłonął, może za sprawą pięknego włoskiego światła. Poszedł na kawę do pobliskiego bistro i kiedy bez słowa przysiadła się do jego stolika ponętna dziewczyna z wylewającymi się z koszulki krągłymi piersiami i wydatnymi czerwonymi ustami i jeszcze ze słodkim uśmiechem wprost wymierzonym na jeden tylko obiekt, jakby żadnych innych obiektów w bistro już więcej nie było... o Jezusie Słodki, cała poranna mara opadła, jak taki koszmar senny się ulotniła i wyparowała w ten piękny, słoneczny dzień... Chciał zagadać, ale poranny szok jeszcze działał, słowa uwięzły w gardle, nie potrafił się wysłowić.

- Ciao. - cicho zagadnęła piękna nieznajoma. - Przerwa w pracy czy jeszcze przed ?
- Jeszcze przed. - zamyślił się, kiedy odpowiadał.
- Jesteś zamyślony ?
- Taak. - spojrzał w oczy pięknej nieznajomej z twarzą nie do końca ruchomą, trochę jakby zastygłą, dziwne, pomyślał.
- A o czym myślisz, jeśli mogę wiedzieć ? - zrobiła zaciekawioną i przepraszającą minę.
- O sposobie bycia na tym świecie.
- A to ciekawe. I jaki masz na to sposób ?
- Nie, nie. W sensie filozoficznym, nie mówię o praktycznym sposobie, ale o tym jak my ludzie jesteśmy w świecie.
- Masz czas na takie zastanawianie się... nad mało ważnymi sprawami ? - Zrobiła wielkie oczy.
- Jestem doktorantem na Sapienzie.
- Hola ! A z czego żyjesz?
- Jestem fotografem. - nastąpiła chwila milczenia. Giorgio wypił łyk kawy, dziewczyna wyciągnęła elektronicznego papierosa, pociągnęła, zerkając zaciekawiona. 
- I do jakich doszedłeś wniosków ?
- O sposobie bycia w świecie ?
- Tak, słucham.
- Na razie zastanawiam się nad tym, co już napisał Heidegger w tym temacie.
- Ten Martin Heidegger ?
- Ten sam.
- Skuzi. - zajrzała do swojej torebki, nerwowo czegoś szukając, wyjęła smartfona, coś paluszkami podotykała, chyba znalazła, czytała coś przez chwilę, zrobiła niepewną minę, to ten kolo, prawda ? Zapytała podając Jerzemu telefon.
- Tak. - na wyświetlaczu otwarta była włoska Wikipedia ze zdjęciem Heideggera.
- I co powiesz ?
- Ja ? Nie zamierzam. - był dziwnie nieobecny myślami.
- ? - Dziewczyna zrobiła zamyśloną minę, Giorgio zrobił pytające spojrzenie, ale nie doczekał się odpowiedzi. Nieznajoma dopiła swoją kawę, wydawała się niezainteresowana niemieckim filozofem. Miał już machnąć na nią ręką, ale jednak coś, ktoś, nagle, może Duch (?) kazał odezwać się Jerzemu.
- Jak masz imię ?
- Solaya.
- Och, jakie cudowne imię. Ja jestem Giorgio.
- Miły jesteś. - wtedy niespodzianie położyła dłoń na jego palcach, po czym zaraz je objęła i mocno ścisnęła. Poczuł się tak, jakby ścisnęła nie palce, ale tego tam na dole, penisa.
- Zapłacę za kawę i ciastko... - badał ją wzrokiem czy się zgadza. - Gdzie pójdziemy ? - zapytał wprost, kiedy już wszystko było wiadome.
- Gdziekolwiek. - szybko, bez zastanowienia odpowiedziała.

           Seks nie trwał długo, wziął Solayę opartą o piękną rzeźbę Amora i Psyche. Skłuł ją od tyłu. Obejmował za piersi, uda, talię, Solaya szybko się ruszała, nerwowo. Skończyli, nim w oddali echem wybrzmiewać zaczęły liczne kroki jakiejś wycieczki. Solaya obciągnęła spódnicę i z czułością pocałowała Giorgio w usta. Tutaj się rozstali, pod rzeźbą. Jerzy poszedł prosto do skutera, którym ruszył do pracowni Louriena. Na ustach miał Carmina Burana, powtarzał niektóre wersy, trochę się mylił, ale trzymał melodię i fason, kiedy pędził skuterem przez Rzym. Kochał to miasto, ten żywioł ludzki, ludzi miłujących wszystkich dookoła. Poczuł głód, może głodek. I wtedy przypomniał sobie, że musi skontaktować się z Mariną, że nie zostawi jej samej w Zakonie Felicjanek. Pójdzie do jej przełożonej, padnie do stóp Przeoryszy i wyzna swą bożą miłość do ukochanej. Tak zrobi ! Wyjawi swoje objawienie, powtórzy słowa, które usłyszał od Boga trzy tygodnie temu: „ Dasz świadectwo prawdzie. Będziesz głosić dobrą miłość i piękny seks. Ja cię wybrałem. Dasz świadectwo”. A jak mnie zdzieli po głowie, jak taka jedna w Blues Brothers zrobiła, to mówi się trudno, c`est la vie, takie życie po włosku.


Carmina Burana ( XIII w.)

Gdy jesteśmy w oberży

Pije kmiotek, pije lekarz,
pije rycerz, pije hycel,
pije sędzia, pije piekarz,
pije przeor, pije szpicel,
pije żebrak, pije bogacz,
pije głupia, pije mądra,
pije kleryk, pije rogacz,
pije szachraj, poje flądra,

Pije kuzyn, pije szwagier,
pije mniszka, pije mamka,
pije murarz, pije blagier,
pije Józka, poje Franka,
pije dziadek, pije babka,
piją wnuki, piją brzdące,
pije ojciec, pije matka,
piją setki i tysiące.

Kraj marnieje, młódź dziczeje,
gdy bez miary wszyscy chlają,
cały świat już z nas się śmieje,
już nas palcem wytykają.
Lecz tych, wobec nas zelżywych,
co po świecie z plotką krążą,
wymażą z ksiąg sprawiedliwych
i w głąb piekła ich pogrążą!

Carmina Burana ( XIII w.)

Pieniądz jest władcą absolutnym

Pieniądz zrobi uczonego
z obłąkańca, szalonego.
Pieniądz swym strojem się pyszni
niebywalej niż myślisz.
Pieniądz wielbionym jest wszędzie,
kto chory, uzdrowion będzie.
Pieniądz moc wszelką sprawuje,
nad światem całym panuje.
I jedynie mądrość człeka
Czym prędzej przed nim ucieka.

Umberto Eco, Szaleństwo katalogowania, Poznań 2009.


PROGRESYWNA POEZJA UNIWERSALNA

Ujęcie ironii jako paradoksu, ujawniającego przez grę sprzeczności autentyczny charakter bytu oraz funkcja ironii jako wyraz samoświadomości sztuki, umożliwiającej jej nieograniczony rozwój.

Sztukę pojmuje jako dynamiczny proces, dialektyczny ruch sprzeczności. Ironia romantyczna to zarówno stała przemienność autokreacji i samozniszczenia, jak stała przemienność dwóch zwalczających się myśli, czyli absolutna synteza absolutnych przeciwieństw. Synteza dokonywana przez sztukę ironiczną nie prowadzi jednak do ich pojednania, jak w myśli Schillera, Schellinga czy Hegla, lecz do wyostrzenia i ujawnienia ich roli w nieprzerwanym łańcuchu wewnętrznych rewolucji, gdyż pojednanie skończoności i nieskończoności jest zadaniem niewykonalnym.

Wieczne źródło sztuki, którym jest wynalazczość, natchnienie, fantazja, instynkt, czyli poezja.

Ironia staje się motorem wewnętrznej dynamiki artystycznego działania. Umożliwia wieczne stawanie się, będące cechą poezji nowożytnej, romantycznej - progresywnej poezji uniwersalnej.

F. Schlegel, Lyceum 1797, Atheneum 1798, Idee 1799-1800                                                                            


            Dochodziła północ, inspektor Mirosław Szarawy stał na chodniku w pełnej gotowości, wozy policyjne nieprzerwanie raziły po oczach wściekłymi kolorami, ale w ciszy, bez tych popieprzonych warszawskich syren. Ciemna noc przechodziła w szarość świtu.
- I chuj z tym ! - siarczyście zaklął inspektor. - Która już jest !? - rzucił pytanie do stojącego obok sierżanta Zbycha.
- Już czwarta rano.
- No i chuj. - skonstatował Szarawy. - Już nie wyjdzie z nory. Na nic zasadzka, na nic wozy bojowe i transportery pełne kociarni. Skurvy ma nas w dupie i na chuj mu słodycze ! Jaki debil wpadł na pomysł z tymi słodyczami !? - Szarawy naprawdę był już nieźle wkurwiony. Dobrze wiedział jaki to dureń zaproponował zasadzkę „ na słodycze”, a drugi idiota, czyli on sam, przystał na to... Żeby tylko komenda wojewódzka się nie dowiedziała, Jezu... Ale przypał, co za obciach będzie, jaki buraczany cień rzuci na swoją macierzystą jednostkę. O tym nikt nie może się dowiedzieć, postanowił.
- Zbyszek ? 
- No ? - Zbyszek był młodszy o całą dekadę, ale w policji już od wielu lat, nie takie rzeczy widział, niejedną agencję towarzyską skontrolował, nie jeden raz zdzielił pałą i niejedną niedojebaną licealistkę wyobracał w psiarni.
- Ile lat już służysz ?
- Dziesięć, panie inspektorze.
- A chcesz dociągnąć do emerytury ?
- Jasne, szefie ! Co za pytanie ?!
- To słuchaj uważnie. Ani słowa nikomu o tej akcji ! Zrozumiałeś !?
- Jasne szefie !
- No to patrz, żebyś się nie wygadał po pijaku, bo nie doczekasz emerytury. - ton Szarawego nie pozostawiał złudzeń co do wypowiedzianej groźby. Włożył ręce w kieszenie polara, noce były już chłodne i poszedł do samochodu. Bez słowa pożegnania, z groźbą na ustach.

            Z lekkim bólem głowy pojechał do małomiasteczkowego Klubu Go Go. Miał tam ulubioną tancerkę Karolinkę i czasami również damę do towarzystwa, ale wtedy tylko, kiedy był po wypłacie. Nie rozpieszczali go, to i on nie rozpieszczał swojej laski, choć cały świat chciał jej nachylić, kiedy czuł, że samo boskie Światło przenika ich złączonych w ekstazie uczuć i słodkich pocałunków. Mirkowi nie przeszkadzało, że Karola swoimi wdziękami dzieli się jeszcze z wieloma innymi, on wiedział, że z nim można iść tylko na wrzosowisko... Zajrzał do portfela, miał tylko trzy stówy, mało, ale wystarczy, wchodził za darmo, a drinki zamówi od razu do pokoju, powie Karolinie ile ma, ona i tak zrobi mu więcej. Lubiła Szarawego, sama nie wiedziała dlaczego do jednych ma słabość, a innych typów wprost nie cierpi. Tych pierwszych nie było tak znów wielu... Dwóch biznesmenów, jeden proboszcz, prawnik w średnim wieku, podstarzały ordynator na ginekologii ... no i Mirek, ludzie z klasą. Organicznie nie cierpiała źle ubranych ciulów, nawet jeśli zgadzała się na laskę, to tylko w gumce takim robiła, nawet tym umytym. Nie cierpiała chłopców bez żadnej pozycji społecznej, nie cierpiała niższości. Brała kasę, bo taką miała pracę, ale nigdy żulowi nie obciągnęłaby do końca, nigdy by nie zassała, ani anala nie dała. Miała swoje zasady i koniec kropka. Miała też swoje etapy wtajemniczeń, bowiem całowała się z języczkiem jedynie z Szarawym i księdzem proboszczem. Pozostałym nie pozwalała się całować w usta, swoimi ustami robiła wszystko inne, za dopłatą zdarzało się lizała nawet odbyt, ale na pocałunki w usta nie brała dopłaty, nigdy. Zasady. Rzecz święta. Księdza Grzegorza lubiła chyba ze współczucia, brał ją na litość. A Mirka dlaczego lubiła ? Może była w nim zakochana ? Może... Chyba zaraz zrobi sobie dużego drina, nie warto za wiele myśleć, kiedy robi się gorąco między nogami.

             Mirek po kwadransie był już przed klubem, który mieścił się przy ul. Innowacyjnej 40/1. Dobry adres, z pozytywnym fluidem na przyszłość i wiarą w ten cały świat. Wiadomo nie od dziś, że tancerki tańca erotycznego mają lepsze serca niż reszta ludzkości na naszej planecie, od jakiegoś czasu nazywanej Oceanem. Planeta Ocean, jedna z wielu innych, na których istnieje życie we wszechświecie zwanym Kosmosem. A święty Paweł w Pierwszym Liście do Koryntian dał nam nadzieję. Aby pierdolić Karolinę, takie coś mu chodziło po głowie, kiedy posuwał drzwi do wewnątrz lokalu. Aby dać jej miłość, która nie zazdrości, zawsze wybacza i wszystko znosi.

- Cześć ! - zawołał w jego kierunku jakiś kobiecy głos, kiedy podchodził do baru. Spojrzał w bok, to Celina wołała, musiał na niej zrobić wrażenie, skoro jeszcze pamiętała, miał tego dużego, no nie.
- Heja ! - odkrzyknął, ale miał ochotę tylko na Karolinę. Ją sobie upodobał, nie Celinę, nie Zuzę, nie Angelę. Tylko Karolinę... Za barem przywitał się z Mieciem.
- Jest gdzieś Karola ?
- Na zapleczu. - barman zrobił uśmiech na oblecha, bo też lubił zakisić ogóra.
- Pracuje ?
- A no chyba tak. - Miecio wzruszył ramionami, pochylił lekko głowę, kiedy wycierał kieliszki, ale i tak było widać, że cały czas ma ten głupawy uśmieszek na twarzy. Inspektor miał go w dupie. To moja sprawa, że wybieram Karolinę od jakiegoś czasu. Panuję nad tym. On też ma ciężką, stresującą robotę. Od jakiegoś czasu brakowało mu kogoś miłego w domu. Z żoną rozstał się już wieki temu. Coś, co kiedyś cieszyło, już nie cieszy. Została tylko praca... i ona, Karolina. Przypomniał sobie taki jeden film: Amerykanin z George`m Clooneyem, o zawodowcu, co też wybrał sobie tylko jedną kobietę... ale chłop marnie skończył, miał twardą dupę, prosty kręgosłup i gorące serce. Zginął tak naprawdę w imię miłości. To nie musiała być akurat ta kobieta, ta dziewczyna, ta dziwka, zresztą, a może musiała, sam już nie wiedział, plątał się czasami w swych rozważaniach, zwłaszcza na temat filmów, które nie pozwalały o sobie szybko zapomnieć. Wrażenie, że zawodowiec się zakochał, nie opuszczało Szarawego i nieproszone wchodziło do głowy. Szybko wypił dwa duże shoty, po czym zamówił jeszcze piwo. Miecio szybko podawał co trzeba, zapytany co u żony, odzyskał dawną fizjonomię udręczonego i cierpiącego faceta, nad którym powinna użalać się bez wyjątku każda napotkana kobieta. I kurwa dobrze, niech wie, że ma przed sobą równie nieszczęśliwego. Bo tak na tym świecie się wiedzie, że i Bóg i Szatan o nim miliony lat temu zapomnieli, a my, ludzie, sami sobie piekło gotujemy, myślał Szarawy. Jak jest źle, to niech już będzie do końca, żeby było wiadomo, bez ściemy, że już tylko lepiej być może, bo gorzej niby zawsze też może, ale nie dziś ! Dzisiaj będzie z Karoliną i musi być cool. Kończył już trzecie piwo, kiedy poczuł na ramieniu czyjś delikatny uścisk. Powoli się odwrócił i prawie dotknął mięsistych, pięknych, różowych warg swojej Karoli.
- Witaj, czekałem na ciebie. - zawiesił na niej psie spojrzenie.
- Wiem Mirku, chodź, pójdziemy na górę. - wzięła go pod ramię.     
    Kiedy tak potem szedł za nią, podziwiał jej płynne ruchy w zwiewnej sukience, którą leciutko podwijały podmuchy wiatru z wielkich elektrycznych śmigieł wbudowanych w ściany klubu. Buty na obcasie, długie nogi w przewiewnej ciemnej sukience i starannie upięty warkocz podziałały piorunująco i władzę nad ciałem Szarawego przejął inny ośrodek dowodzenia. Kiedy doszli, wiedzieli, że będą to robić klasycznie, bez żadnych zboczeń, tak jak mężczyzna kocha kobietę. Pokój Karoliny wyróżniał się tym spośród dwóch pozostałych, że miał małą hotelową lodówkę i niezły zestaw stereo z dobrymi basami. Utrzymany w klimacie retro, trochę na czerwono, trochę na różowo. Po środku szerokie, małżeńskie łoże hotelowe, dużo falbanek i poduszek. Czego więcej trzeba miłości? No i zaczęli jazdę bez trzymanki. Kilka razy bierze tę swoją Karolinę. Ale w końcu serce mało mu nie pierdolnęło, bo ten dzisiejszy stres ze Skurvym, dużo alkoholu i seks bez opamiętania w jego wieku, razem wszystko musiało tak właśnie się zakończyć. Padł na łóżko prawie nieżywy. Karolina jeszcze drżąca od rozkoszy przylgnęła do parującego ciała, ciała swojego samca, co miał ją tyle razy, ile chciał i kiedy chciał. Śpijcie sobie spokojnie dobrzy ludzie. Niedługo już będzie świtać, pora na odpoczynek.



Wielki pisarz przekształca wszystko.
Erica Jong, „ Diabeł na wolności. O Henrym Millerze ”.

Oto nadchodzą dni - wyrocznia Pana - kiedy wypełnię pomyślną zapowiedź, jaką obwieściłem domowi izraelskiemu i domowi judzkiemu. W owych dniach i w owym czasie wzbudzę Dawidowi potomstwo sprawiedliwe; będzie wymierzać prawo i sprawiedliwość na ziemi.
(Jr 33,14-16)


            Kiedy pił za Zenka mijał już drugi dzień... Adaś Borowik nie potrafił uwierzyć w piątkowe samobójstwo. Nikt w tym kraju już nie wierzył w piątkowych samobójców. Tylko Platforma Obywatelska jeszcze wierzyła. Podszedł do półki wiszącej na ścianie, na której piętrzyły się ozdobne kryształy, bursztyny i szmaragdy, które jego żona zbierała pieczołowicie od sześciu lat. Wziął do ręki taki najbardziej brzydki, wielki i ciężki do tego jak chuj, i pierdolnął z całej siły w podłogę. Żony nie było, pojechała do mamy nad morze. Miał gdzieś Annę, no to się zdziwi, kiedy nie znajdzie na półce największego kloca, ha ha ha. Zenek to był ktoś, taki ktoś serdeczny, przyjaciel, brat. A Anka nie była ani przyjacielem, ani kochanką, była nikim. Zresztą, nieważne, nie warto rozmyślać nad żoną. Syn Piotr pewnie siedział teraz u koleżanki ze szkoły albo miał próbę kapeli rockowej. On musi się przejść i trochę pomyśleć. Adaś ubrał się szybko, wślizgnął się w drogą koszulę od Vitkaca, drogą jak sen, potem w spodnie z normalnego sklepu, ale z paskiem za trzy stówy, buty – wygodne czarne adidasy za dwa tysie, prawie całkiem nowe, choć już śmigane na warszawskich bieżniach, w końcu zamknął za sobą pancerne drzwi, trzymając pederastkę w drugiej ręce. Zszedł z trzeciego piętra na dół eleganckiego bloku na Muranowie, na dole ukłonił się strażnik, kiedy podniół pederastkę. Poszedł w kierunku POLIN-u, trochę sobie pospacerować po parku. Jedyne co mu przychodziło do głowy, to Szwedzi. Oni coś mogli, mieli kasę i wpływy i siłę. A tak poza tym... zmienił tok myśli... jedną tylko na świecie kochał kobietę. Polkę, Barbarę Żygoń. Na żadnej innej mu nie zależało. Ona jedna na milion. Gdzie jesteś Barbara ? Tak chciałbym znowu spojrzeć w twoje oczy... Patrzeć i patrzeć... w nieskończoność... Gdzie teraz jesteś ? W czyich objęciach ? Kto jest Twoim o ukochana wybrankiem ? Dlaczego nie chciałaś czekać na mnie ? Jestem mężczyzną, który się nie uśmiecha. Już nie mogę tak dalej, muszę coś zrobić ze swoim życiem ! Światło we mnie, jedyne pewne źródło mocy w dzisiejszym świecie, miejscu, które zostało już dawno temu opuszczone przez Boga i złego Demiurga. Nie ma ani Boga, ani Szatana na Planecie Ocean, jest tylko piekło, no i my ludzie, którzy je stwarzamy. Już dawno temu przestaliśmy kogokolwiek obchodzić, a ten pyszny bogaty Kościół Katolicki wmawia głupim, że ktoś się jeszcze nami interesuje. I to na uboczu Drogi Mlecznej. Na rubieżach galaktyki i jeszcze bardziej Wszechświata nie liczyłbym na zbyt wiele... Kopnął mały kamyk, przed nim pustka. Co mam robić ? Gdzie iść mi wypada ? W którą teraz stronę ? Może do chłopaków na Puławską ? Albo do dziewczyn w pawilonie na Marszałkowską ? Kuurrwaaa !!! Nie mogę ! Nieee chcę tak dłużej !!... Trochę teatralnie runął na kolana, na trawę, na pusty trawnik i pusty park, sam jeden w nocy, opuszczony na chwilę przez wszystkich. Gęste, ciemne chmury szybko przelatywały na niebie upalnego lata. Adam, choć opuszczony i pełen zwątpienia, przynajmniej nie był tą trzciną na wietrze, którą porusza każdy podmuch gorącego uczucia. Był mężczyzną jak skała, twardy jak opoka. To jego charakter... taki los... Że brakuje miłości... to dzieło jego charakteru, Spartakusa, jego własnego Daimoniona, co chciał wciąż trzymać w ręku nowe, odcięte głowy wrogów, a potem pakowane do słojów z formaliną na zapleczu Kremla. Co ja z tego mam ? Nic, kompletnie nic. Wciąż klęczał na suchej, pastelowej trawie i wtedy coś go jebło w tył głowy, runął na twarz, rękami zarzucił jak płetwami morsa i nogi odgiął, leżał krzyżem jak nowo wyświęcony ksiądz. 


              Pawilon za metrem Świętokrzyska nęcił już z daleka. Kurewsko kusił, ach, jak on kusił. Wzywał i przyzywał, żeby się pieprzyć i pierdolić bez opamiętania. Nakazywał rozkosz, obiecywał nieziemski seks. Obciąganie do końca, masaż prostaty, nęcił dominacją, uległością i kurwa wie czym jeszcze. Trzeba być zboczeńcem, żeby spróbować tego wszystkiego, kto w ogóle normalny bywa w takich miejscach ? Jednym z takich gości był Zdzisiek. To on przyniósł hiobową wieść, że Adam, szefu nie żyje...! Gruchnęło w całym pawilonie. Żanecie z wrażenia aż cycki podskoczyły do góry. Paula i Angela miały właśnie klientów i masowały do końca, do finału. Praca rzecz święta. Adaś, a właściwie jego nie-bycie musiało poczekać.
- Pierdolisz Zdzichu !? Jak to możliwe ?! Nasz Adaś nie żyje ?!
- Nie pierdolę Żaneta ! Chyba widzisz, że jestem przerażony ?!
- Fak ! - zaklęła cały ciałem. - Co się stało ?! Wiesz coś ?
- Nie wiem kurwa, co się stało. Znaleźli go nad ranem w parku na trawie...
- O kurwa... - Żaneta przysiadła na podłodze i dłońmi objęła tlenione włosy.
- To jeszcze nie koniec... - Zdzich nerwowo pląsał po korytarzu.
- Że co ? - podniosła nerwowo głowę. - Nie koniec ? - powiedziała niepewnie, co właściwie nigdy się jej nie zdarzało.
- Pierwszy był Zenek, teraz Adaś...
- Ale ty nie pracowałeś z szefem. Przychodziłeś tylko do nas, nie do nich na Puławską. 
- A jeśli to seryjny morderca ? I ma gdzieś logikę ? Często tu przychodzę, może zrobił mi zdjęcie, na przykład, jak wchodzę, wychodzę, nie wiadomo co taki psychol ma w głowie i co robi, kiedy i w ogóle, co chce robi. I chuj w dupę wtedy ! Wypierdoli mnie, a potem wypatroszy.
- Uspokój się... Zdzich ! Nic ci nie będzie. Uwierz mi ! - Żaneta szybko wstała i podeszła do czterdziestolatka. Objęła go z całej siły za ramiona, przylgnęła całym ciałem do jego szerokiego torsu, a potem pogłaska po głowie. Zdzich łysiał od czubka, więc kiedy doszła palcami do łysej czaszki, szczególnie delikatnie ją pogłaskała. Martwiła się o swoich znajomych, taka już była.
- Chodź, pójdziemy do pokoju... - cicho wyszeptał jej do ucha.

             Był to pokój sado-maso, proszę mi wierzyć, godny widoku samego Jerzego Kosińskiego. Może nawet przypominał Gabinet doktora Caligari. Zdzichu uwielbiał te klimaty, dominacji zwłaszcza. Jak to prosty chłop, lubił poznęcać się nad damą przez jakieś mniej więcej... pół godziny, tyle im zajęła w sumie gra wstępna i właściwy seks. Najpierw ludzie kochani związał Żanetę. I tak, licząc od góry, buzię zatkał czerwoną piłeczką z rzemykami wiązanymi z tyłu głowy, czyli kneblem, ręce obowiązkowo wykręcił jej do tyłu i obwiązał czarną lycrą, jak w filmach porno, autentiko. Tak samo zrobił z talią, którą mocno przytroczył do krzesła, łydki jeszcze silniej ścisnął, a kostki najpierw lizał przez parę minut, nim je powiązał. Mieszanina władczości i psiego oddania cechowała wielu spośród tych, co to mieszczanami będąc, szlachcicami stać się chcieli. Brakowało im czegoś, niewątpliwie nie byli całkiem  cool, tak bez reszty. Wadą ukrytą zazwyczaj był u takich typów brak dystansu do własnych, zazwyczaj głęboko schowanych, sprzecznych uczuć, których nie chcieli wystawiać na widok publiczny. I to, że Zdzichu nie miał dystansu do swych pragnień i uczuć, spowodowało właśnie takie dziwne jego zachowanie w pawilonie erotycznym na Marszałkowskiej. Wyparł je kiedyś, dawno temu do nieświadomości. Ale dziś stał się sobą, stał się autentycznym bytem-ku-śmierci i jednocześnie byciem-w-świecie. Ponoć te wszystkie ukryte i wcześniej wyparte pragnienia i uczucia nieustannie przechowujemy w nieświadomości, jak uważa Lacan. Ale czy to jest wystarczający powód do tego, by jednocześnie być despotą i sługusem ? Człowiek roztropny, zachowujący grecką miarę, nasz właściwy fundament zachodniej cywilizacji, musi sam zdecydować i dokonać nieprostego wyboru kim chce być, kim jest i jakie zajmuje miejsce w świecie, a gdzie chciałby dojść? Nie może być jednocześnie Amerykaninem i Rosjaninem, tak samo jak nie może być jednocześnie psem i wydrą. Bo mutantów nikt nie lubi i nie szanuje. Zresztą, z tym nielubieniem to akurat najmniejszy problem, nie po to człowiek przyszedł na świat, żeby go lubiano, ale żeby den man and das women zmieniali in common ten świat, jak uczy Pismo Święte, Księga Rodzaju, rozdział pierwszy. Jednak, żeby skutecznie działać bądźmy zintegrowani w sobie samych, miejmy dystans do sprzecznych pożądań ukrytych w naszych głowach i działajmy z umiarem. Nikt by się nie dziwił Zdzichowi, gdyby związał Żanetę, albo gdyby lizał jej stopy, ale jednoczesny akt przypominał niesmaczne inne-jedzenie w Aioli, po sąsiedzku zresztą na Świętokrzyskiej. Zdzichu może i nie był Alienem, ale... nie miał do siebie w sobie za grosz dystansu i dlatego wydał nam się taki pokraczny. Zastanawiacie się pewnie, jak to zrobił, kiedy skończył wiązać Żanetę ? Sam to sobie zrobił i tryskał na nią siedzącą i związaną. Na jej włosy, usta i piersi. Pól godziny wrażeń i po sprawie. Kiedy wycierał chusteczkami lepiącego się penisa myślał nad dalszym losem pawilonu. Podszedł do Żanety i uwolnił jej buzię z czerwonej piłeczki, zdjął knebel.

- Co będzie z pawilonem ? - zagadnął.
- Żadna z dziewczyn nie ma kasy, żeby kupić pawilon i przejąć interes. Adaś miał żonę i syna, więc oni zdecydują. - splunęła gęstą śliną Żaneta. Kilka razy śliną dała po dywanie.
- Może jakieś joint venture ?
- Prędzej ta jego zołza sprzeda nas z pawilonem każdemu, kto da wystarczająco dużo. Działka należy do miasta, więc dni nasze są policzone.
- Ale może ktoś jednak zechce ?
- Alfonsi wolą pokątne miejsca, nierzucające się w oczy. Porządnych biznesmenów już nie ma, ostatniego znaleziono na muranowskim trawniku dziś rano... - zawiesiła głos i bezgłośnie pociekły jej łzy, obficie, skapywały na czerwony dywan.
- Pójdziesz do burdelu?
- Do agencji ? Nigdy w życiu ! Już wolałabym do ABW. Wszystko umiem, kłamać, mam twardą dupę i gorące serce, prosty kręgosłup i niegłupia jestem, a szczękę mam jak pitbul, przecież wiesz, znasz sprawę.
- A strzelać umiesz ?
- Strzelać nie umiem, ale proszę cię, nauczą mnie.
- Już ty dasz sobie radę, kochana. - puścił do niej oko.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz